Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-01-2013, 14:53   #13
F.leja
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Mijał drugi dzień wędrówki od kiedy do ich skromnej kompanii przyłączył się magus zza Wąskiego Morza. Jego obecność wywoływała skrajne emocje.
- Nie ufam mu - grymas na twarzy Ferro był niemal komiczną ilustracją jej dezaprobaty. Jeszcze trochę, a by jej tak zostało. Ten moment akurat, wybrał czarnoksiężnik by w trakcie pojenia konia pośliznąć się i plasnąć na plecy, prosto w strumień lodowatej wody. Bard i wojowniczka obserwowali przez chwilę w szoku, jak Kyr’Wein próbuje się nie utopić w wodzie po kolana.
- Ale jest bardzo zabawny - przyznała w końcu Ferro, gdy wreszcie ruszyli znów w drogę. Jej oblicze zupełnie się wypogodziło. Uśmiechnęła się, jak zwykle tylko do Robara.


Słońce chyliło się ku zachodowi, kładąc na niebie pomarańczową zasłonę, gdy na horyzoncie dostrzegli Fosę Cailin. Ze starożytnej konstrukcji zostały już tylko trzy porośnięte mchem wieże i kupa czarnych bazaltowych bloków. Ten niszczejący przybytek wciąż pozostawał najważniejszą linią obrony Północy. Wystarczyło obsadzić fosę niewielkim oddziałem łuczników, by zablokować jedyne lądowe przejście z Południa na Północ i w drugą stronę. Plemię Crannogów znało co prawda drogi przez bagna, które pozwoliłyby ominąć Fosę, ale jego członkowie zazdrośnie strzegli swoich tajemnic. Bez przewodnika podróż przez bagna była śmiertelnie niebezpieczna i praktycznie niemożliwa.
Kyr’Wein nabrał powietrza w płuca i przymknął na chwilę oczy, delektując się wonią historii.
- Legenda mówi, że po wylądowaniu Andalów właśnie tutaj Dzieci Lasu Próbowały oderwać Północ od reszty kontynentu - uśmiechnął się złośliwie - Zamiast tego zalały te ziemie, tworząc nieprzebyte bagna - zaśmiał się w głos - Magia to zdradliwa sztuka. Wciąż czuć ją w powietrzu.
Słowa maga nie zainteresowały nikogo prócz jego samego. Ferro wracała właśnie ze zwiadu.
- Ludzie - mruknęła ponuro - Przejście roi się od zbrojnych. Noszą czerwonego człowieka na różowym tle i inne obrazki, ale głównie tego człowieka.
- Roose Bolton jedzie odwiedzić synalka? - zainteresował sięTyrion. Mina szybko mu zrzedła - Tylko mi nie mów, że chcesz mnie sprzedać Boltonowi?

~”~

Tuatha zabiła psa, jednego z ostatnich, które jeszcze pałętały się po obozie. Pies nie był czarny, nie był też duży, ani groźny, ale musiał wystarczyć. Zabiła go, sprawiła, osoliła i włożyła do skórzanego worka. Wzięła tylko jedną jego część - ogon, który jeszcze zanim ruszyli ugotowała, aż mięso samo odchodziło od drobnych kosteczek. Wszystkie chrząstki i włókna rzuciła krukom, zostawiła sobie trzy kościane krążki. Gdy byli już w drodze, szamanka wciąż rzeźbiła w nich końcem ostrego jak igła noża i szeptała coś pod nosem.
Koło południa zabrała jednemu z dzikich grajków bębenek z naciągniętej na kościaną obręcz skóry dzika. Odwróciła instrument do góry nogami, splunęła w dłoń, zagrzechotała trzema psimi kostkami i rzuciła. Jeden krążek o mało nie wypadł poza obręcz. Przeklęła, syknęła i rzuciła jeszcze raz. Przyjrzała się efektom. Jedna z kostek wciąż kręciła się na wyprawionej skórze, jak bąk. Zebrała wszystkie w garść i puściła w ruch jeszcze raz. i jeszcze raz. Poza nimi nie widziała już nic. Gdyby nie Modrzew, pewnie zgubiłaby się we własnych myślach.
Wreszcie koło południa, gdy byli już w połowie drogi do Harrenhal oderwała się od swoich wróżb i z marsową miną spojrzała za horyzont.
- Nie uda się - mruknęła do Yrsy - Twój plan się nie powiedzie. Coś pójdzie nie tak.


Gregor Clegane miał serdecznie dość Algooda i jest pewności siebie. Jak zwykle z Lannisterami i ich pociotkami, myślał, że słońce mu z dupy promienieje. Przedwcześnie obudzony Góra czuł jak pomiędzy oczami rośnie mu przytłaczająca gruda bólu. Wiedział, że nadchodzi cierpienie. Dlatego skorzystał z okazji i ruszył w pole. Nie chciał by ktokolwiek widział jego słabość.
Teraz ten pomysł zdawał się być zdecydowanie chybiony. Zwłaszcza, że wraz z drugim zwiadowcą dostrzegli w oddali ruch na gościńcu. Zbliżało się południe. W oddali powiewały sztandary Redfortów. W umęczonym umyśle Gregora zatańczyły myśli.
- Redfort, to wasal Arrynów. W Eyre rządzi wdowa po Johnie Arrynie, siostra Catelyn Tully. Catelyn Tully jest żoną Starka. Walczymy ze Starkami. John Arryn byl Namiestnikiem Robertha Baratheona. Walczymy z Baratheonami. Czy to ja zabiłem Johna Arryna? - zaczynało mu się wszystko mieszać. Zanim stracił kontakt z rzeczywistością zwrócił się do swojego towarzysza - Musimy ostrzec naszych.
Zwiadowca chyba posłuchał, bo po chwili Gregor został sam. Zacisnął rękę na przyjemnie chłodnej rękojeści miecza. Nie miał na sobie pełnej zbroi, ale siedział na swoim najlepszym ogierze, miał pod ręką ulubioną broń i wiedział, że zabicie kilku ludzi sprawi, że poczuje się trochę lepiej.
Spiął konia.

Yrsa miała złe przeczucie od chwili gdy dostrzegła pomiędzy drzewami sylwetkę przebranego w łachy Redfortów Albrechta Snowa. Im był bliżej, tym bardziej rósł jej niepokój. Rycerz miał rękę owiniętą kawałkiem szmaty, zupełnie innego konia i wszędzie na odzieniu wciąż wilgotne plamy krwi.
- Clegane napadł na nas na gościńcu - wydyszał wreszcie, dopadłszy Yrsy - Zabił dziesięciu naszych ludzi i pięć koni zanim go zwaliliśmy z konia. Rzeź, istna rzeź …

~”~

Harenhall było zdecydowanie za duże i zbyt zaniedbane, by niewielki oddział mógł go bronić z powodzeniem. Na szczęście wewnętrzny dziedziniec i wieże były w nieco lepszym stanie niż mury zewnętrzne. Była więc szansa. Wystarczyło trochę popracować. Ludzie Algooda i kompania Clegane’a pracowali trochę od świtu i to co osiągnęłi napawało nadzieją. Wszelkie potencjalne punkty penetracji zostały zabezpieczone. Mury obstawiono z dużym rozmysłem. Nei było źle. Nie było też, co prawda dobrze, ale nie było źle.
Po południu, gdy słońce ześlizgiwało się już z nieba, do zamku wpadł zwiadowca, który wyruszył rano z Cleganem sprawdzić co dzieje się w pobliżu Karczmy na Rozdrożu.
- Ludzie Redfortów na gościńcu - mężczyzna był zziajany i wyglądał na przestraszonego - Sir Clegane … sir Clegane ich zaatakował.
Zgodnie z tym co mówił mężczyzna, Gregor Clegane zaatakował dwudziestu chłopa samopas i padł w efekcie trupem, albo nie. W każdym razie padł.

~"~


Słońce zaszło już dawno, ale na horyzoncie wciąż rosła pomarańczowa łuna. Lasy płonęły cały dzień i nie zanosiło się by ogień miał szybko wygasnąć. Od kilku dni oddziały pokutników oczyszczały podmurze z wzniesionych tam przez biedotę bud i rozbuchanej roślinności, którą do tej pory nikt się nie zajmował. Pośpiesznie zbierano plony z pobliskich pól i na polecenie króla zapełniano spichlerze.
Mała Rada obradowała praktycznie nieprzerwanie od kiedy Eddard Stark dowiedział się, że Stannis idzie na Przystań. Domeric był jednocześnie najlepiej poinformowanym i chyba najbardziej sfrustrowanym jej członkiem. Najważniejsi ludzie w Westeros całymi dniami wysuchiwali, w większości bezużytecznych, raportów tego czy owego oficjała. Spotkania ciągnęły się w nieskończoność. W dodatku, chyba tylko Domericowi zależało na zrobieniu czegoś praktycznego w celu uratowania Królewskiej Przystani. Stark nieustannie wyglądał jak wyjątkowo zafrasowany męczennik. Varys zdawał się myśleć o czymś innym. Littlefinger miał chyba tylko jeden wyraz twarzy, a jego przeznaczeniem było irytowanie. Qyburn, cóż Qyburn? No i te puste siedziska. Wciąż brakowało radzie do kompletu dowódcy białych płaszczy i admirała floty. Pierwszy rozbił się o skały i jakoś nikt nie miał głowy by go zastąpić. Drugi właśnie maszerował w niecnych celach na stolicę.
Oczywiście był jeszcze Asher Stone, który bardzo uważnie wsłuchiwał się w każde wypowiedziane przez obecnych słowo i wciąż dostawał jakieś poufne informacje na tycich skrawkach czerwonej bibuły, które od razu palił. Było w tym jakieś wyzwanie. Dla Varysa? A może Domeric wpadał w paranoję?
Dziś jednak i on otrzymał pilną notatkę.

mały orzeł spadł


Trudno było mu powstrzymać uśmiech satysfakcji. Zdawało się, że wszystko szło po jego myśli. Wystarczyło tylko spowolnić Stannisa do przybycia Tyrellów i wojsk Północy. Może przyjdzie im wytrzymać krótkie oblężenie? Potem zebrać wszystkie siły i zmiażdżyć Lanisterów? Albo okazać łaskę? Ha!
Za wcześnie na triumfy. Przeciwnicy wciąż mieli kilka ruchów.
Takie myśli nachodziły go, gdy widział płonące w oddali puszcze. Trochę szkoda. Nie miał jeszcze okazji tam zapolować. Z zamyślenia wyrwało go nerwowe łomotanie w drzwi i wtargnięcie Sandora Clegane’a.
- Płonie - wydyszał Ogar, ta połowa jego twarzy, której nie pokrywały zgrubiałe blizny lśniła od potu i była blada jak kość - Do kurwy nędzy! - przeklął widząc brak zrozumienia na twarzy Domerica. Dlaczego jego niebieski strażnik zawracał mu głowę takim idiotyzmem? Oczywiście że płonie. Sam rozkazał podłożyć ogień. Clegane w kilku długich krokach znalazł się przy oknie wychodzącym na wschód. Pchnął okiennice odsłaniając widok na Zatokę Blackwater. W oddali lśniło kilka złotych plam - Flota blokująca zatokę, płonie!


Donnchad miał dzień pełen przygód. Najpierw wizyta Inkwizytora i skomplikowane pertraktacje. Potem przygotowania do wyjścia w morze, i to dyskretne. Nikomu nie zależało by jacyś pierwsi lepsi marynarze zauważyli dziwny ruch na statku, który nie miał prawa opuszczać portu.
Najpierw przybyły kruki z opiekunem, potem zaczęły napływać zapasy. Duch miał wrażenie, że wszyscy dookoła wiedzą co się święci. Wieprz zdecydowanie musiał coś podejrzewać, bo szalał pod pokładem jak rzadko. Jakub klął się, że widział jak szczury uciekają z ich okrętu przed fukającym smokiem. Kapitan musiał rozważyć, jak przekazać załodze, że płyną w drewnianej łupinie z rosnącym z dnia na dzień smokiem. Właściwie dziwne, Donnchad nie pamiętał ani jednego przypadku by Wieprz coś podpalił. Nigdy też nie widział by coś dymiło mu z gardzieli. Może na tym punkcie też był upośledzony?
Kiedy już prawie całą żywność była załadowana, dwóch członków załogi pojawiło się, taszcząc między sobą poobijanego i nieświeżego jegomościa, któy przysięgał, że wraz z Loishem - pomocnikiem kuka na statku Ducha - próbował uciec z więzienia Inkwizycji, ale Loisha dopadli i rozerwali na strzępy. Zdawało się, że mówił szczerze. Duch rozwiązał tę sprawę.
Gdy przyszedł wieczór, na południe od Przystani rosła już spora łuna. W porcie poszła fama, że Namiestnik podpalił Królewskie Puszcze by odstraszyć wojska Stannisa od bram stolicy. Donnchada to zastanowiło. Skoro większość sił Baratheona była w okolicach tego pożaru, to wyprawa Ducha mogła okazać się bezcelowa. Darowanemu koniowi nie zagląda się jednak w zęby. Nadarzyła się okazja by wyjść w morze i Beendrod miał zamiar z niej skorzystać.
Cyrk z Inkwizycją odbył się bez jakichkolwiek zakłóceń, nikt nie miał się zamiaru wtrącać do konfliktu tajemniczego kupca ze zbrojnym ramieniem Wiary. W przeddzień wojny wszyscy mieli ważniejsze rzeczy na głowie.
Duch pozostawił więc za sobą śmierdzące doki Królewskiej Przystani, kilka trupów, Inkwizycję i politykę. Musiał teraz już tylko przebić się przez blokadę Zatoki. Szkoda że Inkwizytor o tym nie pomyślał. Mógłby dać mu jakąś dyspensę, specjalną przepustkę czy coś, a tak piraci zdani byli na swoje umiejętności i statek.
Wykorzystali swoje przemytnicze doświadczenia. Wysmarowali i tak już ciemne burty sadzą i smołą, zwinęli żagle i zdali się na wiatry i ster. Donnchad pocił się jak mysz, starając się wyczuć prądy, ominąć skały i nie natrafić na zacumowane w połowie zatoki statki Królewskiej Floty. Sprawa wydawała się na pierwszy rzut oka beznadziejna, ale nie dla Ducha - Donnchad Beendrod urodził się by żeglować.
Byli blisko - statki, które mieli ominąć widać było w mroku nocy z daleka - były słabo oświetlone, ale jednak miały na pokładzie kilka latarni. Dzięki bogom niebo przysłaniała chmura dymu znad płonących puszczy. Unoszona przez wiatr sadza zdawała się też przyciągać chmury. Niebo bylo więc bezgwiezdne. Mimo wszystko zawsze istniała spora szansa, że ktoś zobaczy przemykający się hyłkiem statek. Wszystkim serca stanęły w gardle i omało nie pękły z przerażenia. Światło! Potężne światło gdzieś z prawej. Rosło, za chwilę zostaną zauważeni! Jakieś krzyki! Zaraz wyuchnie walka!
I wybuchła. W oddali, na południowym krańcu zatoki żywym złotym płomieniem gorzał królewski okręt. Na pozostałych uwijali się marynarze. W powietrzu świstały ogniste strzały. Z mroku od strony ujścia zatoki wyłaniały się kolejne czarne okręty. Na ich masztach powiewały chorągwie Stannisa Baratheona i jego wasali.
Z cała tą szopką w lesie, nikt się nie spodziewał ataku od strony morza.
 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 01-02-2013 o 10:06.
F.leja jest offline