Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-01-2013, 01:08   #110
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu

Cóż, mimo kilku przyjemnych chwil spędzonych pod spódnicą karczmarki życie szpiega jej królewskiej mości, gnoma Jeana Battiste Le Courbeu nie było usiane różami tak bardzo, jak sam Jean by tego pragnął. Albo było, ale jakiś idiota nie pousuwał z kwiatów tych cholernych kolców.

Tak czy inaczej najpierw był Vitton. Staruch już na wstępie zaczął ciężko wzdychać na widok gnoma, przewracając oczami i mamrocząc coś, że „A już miał być spokój…”. Prawda, paczkę przyjął, tak samo instrukcję doręczenia jej, co nie zmieniało faktu, że wcześniej miejsce miały ciężkie i męczące dla Jeana targi, zawierające groźby, straszenie przełożonymi i niezbyt finezyjne sugestie łapówki ze strony Louisa. Finalnie wspomnienie Leonarda sprawiło jednak, że stary sknera wziął paczkę, wydał swojemu rozmówcy kwit i schował ją do pancernej skrzynki, by w najbliższym czasie przekazać ją mistrzowi szpiegów.

Potem byli ulicznicy.

I właśnie wtedy Jean odkrył, że współpraca z de Barillem i jego ludźmi bardzo go rozpieściła, co do umiejętności złodziei z którymi pracował i ich profesjonalizmu. Och, i jakże gorzkie było odkrycie, że większość „wolnych strzelców” z ulicy była zwyczajnymi włóczęgami i leserami którym co jakiś czas udawało się skubnąć mieszek nieuważnemu przyjezdnemu.

Wybawienie pojawiło się po kilkudziesięciu minut przebierania w coraz to mniej godnych zaufania złodziejaszkach z ulicy. Pojawiło się dosłownie, za plecami siedzącego w podłej spelunie gnoma, pod postacią uśmiechniętego mężczyzny w burej kurtce i kilkudniową szczeciną na szczęce.

-Słyszałem, że szuka pan zawodowców, panie Le Courbeu.

Jean zmarszczył brwi, oceniając wzrokiem siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Dopiero po dłuższej chwili przypomniał go sobie, jako jednego ze stałych bywalców kręcących się pod „Kuflem Świetlistozłotym”.

-Tak… Szukam.- potwierdził po chwili, bezwiednie upijając łyk ze stojącego obok kufla. Pożałował tego szybko, bo piwsko w tym podłym przybytku pijaństwa było podłe i do tego zdrowo rozwodnione. Zdobył się jednak na pokerową minę.- Byłby mi pan w stanie pomóc, panie… ?

-Inigo Forelle.-
przedstawił się krótko.- I tak, mógłbym panu pomóc. Normalnie sam nie zgłaszam się do ewentualnych pracodawców, lecz oni do mnie, lecz biorąc pod uwagę pana współpracę z szefem i pańską reputację…

-Och, zaraz się zarumienię.-
Jean zaśmiał się cicho, lecz tym razem zostawił kufel w spokoju.- Co może mi pan zaoferować, panie Forelle?

Te negocjacje były równie żmudne co układanie się z Vittonem, lecz w przeciwieństwie do kłótni z chciwym staruchem, faktycznie przyniosły jakieś korzyści. Początkowo Inigo miał do zaoferowania pomoc siebie i dwóch swoich kolegów, o dniowej stawce cztery sztuki złota na głowę. Po pół godzinie rozmowy i picia podłego piwa, zgodził się na wciągnięcie do obserwacji domostwa Roquesów jeszcze dodatkowo dwóch ludzi, a cena dniówki spadła do dwóch i pół na łebka. Cóż, o był nie tyle uczciwy, co znacznie korzystniejszy dla Jeana układ. Raporty mieli składać co wieczór w „Kuflu Świetlistozłotym” a jeśli gnom nie zgłosiłby się osobiście, notki odbierać miał de Barill.

Ostatnim problemem okazała się „Bluszczowa Winnica”.

Jean przybył na miejsce po wcześniejszej zmianie garderoby, wydaniu kilku sztuk złota na przystrzyżenie wąsów oraz dobrą wodę kolońską, by ku swojemu zaskoczeniu odkryć że na miejscu odbywa się konkurs win.

Wielki, malowany na pergaminie plakat informował o wspaniałych osobowościach z winiarskiej branży biorą udział w szarankach, jakie to niesamowite wina będą wystawiać i jakie niezwykłe trunki będą mogli spróbować światli i wielce znający się na winie goście. Jean dobrze wiedział, że w wino jest tu tylko pretekstem do plotek, picia i romansowania członków wyższych sfer, lecz nie zamierzał z tego powodu narzekać.

W takim tłumie łatwiej było zaciągnąć języka lub usłyszeć coś nieprzeznaczonego dla uszu podsłuchiwacza.

Odźwierny przy drzwiach okazał się minimalną przeszkodą. Użerający się z licznymi i napuszonymi gośćmi, walczący z długą na kilka stóp listą zaproszonych oraz tych, którym należy się specjalne traktowanie, nie dostrzegł nawet szpiczastego kapelusza, który przeszedł mu pod nosem, eskortowany przez kota z ogonem niczym wycior do butelek.

W środku Jean został zalany cudownym potokiem najświeższych plotek.

-…i wtedy jego żona wstała, złapała za kielich i chlusnęła mu w twarz szampanem przy wszystkich gościach! Cóż za brak manier! Przecież wszyscy wiedzą że coś takiego można robić wyłącznie czerwonym winem!

-…okropne, przyjacielu, okropne. Ale co można poradzić, szaleństwo objawia się w najmniej spodziewanej chwili. Szkoda tylko ślubu. Mówisz że państwo młodzi cali? Cóż, przynajmniej tyle, ale zniszczone wesele to zawsze coś, co może rzutować na cała resztę związku…

-...mówię ci, przyjacielu, opłacało się! Te krasnoludzkie pistolety są najlepszą bronią, jaką kiedykolwiek zamówiłem dla Gwardii Pałacowej. Grzmią jak grom z jasnego nieba, kule niosą na dwieście metrów a i samo zamówienie było opłacalne, bo zamówiłem hurtem pięćset sztuk. Prawda, na miejscu były jakieś problemy, ale Hejm Mynt szybko je rozwiązało a i opóźnienie szybko poszło w niepamięć, jak tylko dostałem w ręce te cacka


Jean prawie wykonał piruet czując się jak ryba w wodzie. Rozejrzał się, zgarnął z pobliskiej tacy kieliszek wina musującego, wcześniej zmuszając kelnera do zgięcia się w pół i lekkim krokiem ruszył pomiędzy gośćmi.

Tłum nie był tak gęsty jak Jean się spodziewał.

Było na tyle luźno żeby gnom dostrzegł kątem oka błysk czterocalowych, stalowych obcasów butów model „Piękna Lukrecja”...



Buttal


-No dobrze, jeszcze raz… Pił pan w karczmie, tak?

-Ano.

-Wypił pan w sumie cztery kufle Kirkwalskiego portera kiedy zaczęła pana swędzieć prawa dłoń…

-Dokładnie tak było.

-A to zawsze znaczy kłopoty…

-Zawsze!

-Więc zapłacił pan za piwo…

-Karczmarz potwierdzi!

-I poszedł szukać swojego pracodawcy, którego notabene zostawił pan na rzecz opróżnienia kilku kufelków.

-Nie samą pracą człowiek żyje.

-I widząc dym, skierował się pan w tamtą stronę, a przechodząc ulicą obok rynku, zobaczył pan swojego pracodawcę walczącego, a raczej masakrującego, kilku nieznanych napastników.

-Bawił się beze mnie, pierun jeden!

-Zobaczył pan też jak jeden z nich celuje z… tej kuszy?-
strażnik miejski siedzący przy sękatym stole uniósł podniósł z blatu ciężką, samopowtarzalną maszynę do śmiercionośnego strzelania bełtami. Słowem, kuszę.

-Dokładnie.- Torrga energicznie pokiwał głową.- Więc żem go rąbnął w plecy, coby mi szefa nie zakatrupił, bo w plecy strzelać niehonorowo, a i bełty miały groty paskudne.

Młody strażnik westchnął, przejechał dłonią po twarzy i spojrzał na spisane zeznania. Ogółem, zmuszenie Torrgi’ego do zrozumiałego i w miarę klarownego opisu zdarzeń było pracą męczącą i czasochłonną, przez co młodzian czuł się jak po nieprzespanej nocy albo po patrolu o piątej nad ranem.

Torrga zaś cały czas rozglądał się z ciekawością po małym pokoju przesłuchań, znajdującym się na posterunku straży. W sumie nie trafiłby tam, gdyby nie nagła potrzeba zwymyślania strażników, którzy pojawili się na miejscu „zbrodni”.

-Panie generale dzielnicowy…

-Tak?

-To jak będzie z tym porterkiem na przepłukanie gardła?


Chłopak jękną przeciągle, uderzając czołem w blat stołu i tym samym przewracając kałamarz. Miał bardzo szczerą nadzieję że sierżant przesłuchujący drugiego krasnoluda miał równie ciężką przeprawę.


Tsuki


-Seyè mwen an, ban m 'fòs. Se pou defèt lènmi tou. Moutre m 'volonte ou!

Monotonny, zachrypnięty głos wypełnił uszy elfki oraz jej towarzyszy, kiedy po zbadaniu drzwi otworzyli je, ukazując okrągła salę, bardziej podobną do wnętrza wieży niż do czegokolwiek innego. Wykute w kamieniu schody wiły się wzdłuż ściany, prowadząc na dół, na samo dno tego pionowego tunelu, gdzie na podłodze ktoś wymalował wieloramienną gwiazdę poprzecinaną licznymi liniami powykręcanymi symbolami.

W kręgu leżało także kilkanaście nagich, ciemnoskórych ciał, na których widok Tamir zacisnął zęby i poprawił chwyt na długim nożu który dobył zamiast swoich szabli.

Jedna ze stojących dookoła kręgu, zakapturzonych postaci, podniosła dłoń. W drugiej trzymała księgę oprawioną w czarną skórę.

- Maladi Seyè, moutre nou vre!

Reszta zgromadzonych, dobre dwadzieścia osób, w ekstazie uniosło ręce.

-Pini nou, Pini!

Cid pochylił się lekko nad krawędzią schodów i przełknął z trudem ślinę, widząc jak ciała zabitych ofiar poruszają się, jakby coś wyrywało się ze środka. Bystre oczy Tsuki też to dostrzegły, ale w o wiele bardziej szczegółowy sposób. Ze zwłok nie tyle coś próbowało się wyrwać, a raczej zrzucić z nich skórę.

Rudy rycerz zaklął siarczyście.

-Co tam się kurwa dzieje… ?

Tamir skrzywił się wyraźnie.

-Przyzywają Pana Zarazy…

-Co?-
Arthus obrócił się gwałtownie głowę, spoglądając na towarzysza.- Skąd to wiesz?

-Modlą się w moim ojczystym języku… A dokładniej, odprawiają jeden z zakazanych rytuałów demonologicznych, za które w mojej ojczyźnie karze się kaźnią i śmiercią…

-Skąd go znają?-
Tsuki przyklękła na krawędzi, czujnie obserwując wszystkich zebranych na dole.

Mężczyzna bezradnie wzruszył ramionami.

-Musieli zdobyć jedną z zakazanych ksiąg. Swego czasu w mojej ojczyźnie były one masowo palone, ale niektórzy czarnoksiężnicy i kultyści wywieźli je z dala od Amirath…

- I jak bardzo jest to niebezpieczne?

-Nie jestem demonologiem żeby oceniać rozmiar rytuałów.-
Tamir żachnął się, patrząc krzywo na towarzyszy.- Ale z tego co słyszę, pomylili czary.

-Jakto?

-Prawda, proszą Pana Zarazy o ukazanie swojej potęgi i siły poprzez wysłanników, ale jednocześnie proszą karę. Karę dla siebie. Dosłownie wykrzykują „Ukarz nas, ukarz”…


Tsuki uśmiechnęła się złośliwie, skupiając wzrok na mężczyźnie odprawiającym cały rytuał. Nie widziała co prawda ani jego twarzy, nie znała też jego głosu, lecz przysadzista sylwetka wyraźnie wskazywała na to z kim miała do czynienia.

Po chwili konsternacji spojrzała na swoich podkomendnych.

-Co radzicie?

-Jest ich zbyt wielu
.- Arthus ponuro pokręcił głową.- Nie damy rady przerwać rytuału a jednocześnie ujść z tego z życiem…

-Chyba że nie musimy go przerywać…
- elfka uśmiechnęła się leciutko.- Tamir, jak sądzisz, co się z nimi stanie?

-Em… Pan Zarazy był jednym z bożków niedoli… Wyznawali go samobójcy, masochiści i inni którzy lubili cierpieć. Ci tutaj raczej nie wiedząc co ich spotka… W najlepszym wypadku, straszliwy ból. W najgorszym, straszliwy ból oraz śmierć…

-Rytuał ich zabije?

-Sami proszą o karę, więc sądzę, że tak. Gorzej jednak jeśli za razem przyzwą coś, co nigdy nie powinno zagrzać miejsca w naszym świecie…


Dziewczyna pokiwała w zamyśleniu głową i jeszcze raz rzuciła okiem na zebranych na dole heretyków.

Dokładnie w tej samej chwili rytuał dopełnił się.

Kultyści zakrzyknęli radośnie, gdy krąg eksplodował czerwonym światłem by następnie jakby zniknąć z kamieni, na których został wymalowany. Ciała zaś zaczęły pęcznieć i puchnąc by po chwili eksplodować w chmurze wnętrzności i krwi.

Tsuki wstrząsnęły konwulsje, kiedy z bezwładnych stert mięsa wypłynęła rzeka tłustych, białych larw które na jej oczach zaczęły przeistaczać się w muchy. Chmury wielkich, opasłych much o zielonkawych odwłokach.

Na szczęście nikt nie zwrócił na nią uwagi.

Muchy bzyczały, latały dookoła kultystów a w wielu wypadkach wdzierały się do oczu, uszu, nosa i ust. Kilkunastu heretyków padło martwych, dusząc się przy tym niesamowicie i zawodząc potępieńczo. Tsuki poczuła jak ktoś stawia ją do pionu i zasłania usta oraz nos materiałową chustą.

Kiedy odwróciła wzrok, zobaczyła zamaskowanego Arthusa.

-Wszystko dobrze?

Odetchnęła głębiej i ostrożnie skinęła głową.

Na dole zaś chmura much powoli przerzedzała się, by finalnie ukazać powykręcaną postać stojącą pomiędzy kupami mięsa będącymi ongiś ofiarowanymi ku czci Pana Zarazy ludźmi. Ocaleli kultyści cofnęli się w przerażeniu.


Potem zaczęła się masakra.


Gregor Eversor

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6zWx0EgvkHI[/MEDIA]

Wielki, barczysty goblinoid zaryczał, tarczą odepchnął od siebie wymęczonego mężczyznę i ciął szeroko, celując w jego brzuch. Gregor sapnął, w ostatniej chwili złapał równowagę i odruchowo zasłonił się prawą dłonią. Toporna, ząbkowana broń zazgrzytała o kamienną skórę maga i odskoczyła niegroźnie.

Eversor zaś sapnął i resztą sił uderzył swoim buzdyganem, celując w szczękę hobgoblina.

Stwór sapnął, obrócił lekko głowę i spojrzał z furią na swojego przeciwnika, by mocnym kopniakiem odepchnąć go od siebie i splunąć na bok krwią oraz zębami. Gregor natomiast, ciężko lądując plecami na śniegu zaklął w myślach, zastanawiając się jakim cudem doszło do tej sytuacji.

Bo na początku już prawie czuł smak zwycięstwa.

Grupa orków, którą rozbił była co prawda wymagająca, ale kiedy po zabiciu zwiadowcy zaczął szukać pozostałych celów treningowych, poczuł się chyba zbyt pewnie. Uchodząc w swoim mniemaniu za świetnego pogranicznika, łamacza hord i pogromcę zielonoskórych zaczął nieco zbyt pewnie krążyć pomiędzy zaroślami i kryć się za pniami drzew.

Prawda, udawało mu się to niespodziewanie dobrze i gdy w końcu dostrzegł stojącego nad zamarzniętym jeziorkiem hobgoblina uznał, że wykończyć go za równo skutecznie, co widowiskowo.


Najpierw w stronę goblinoida pomknął ciśnięty z całej siły kamień. Troglodyta zatoczył się, kiedy pocisk odbił się od jego łysej czaszki i wraz z kilkoma kroplami krwi opadł na śnieg. Potem pomknął bełt z kuszy, przed którym hobgoblin osłonił się szeroką tarczą. Jednocześnie zrobił on chybotliwy krok do tyłu. Zaraz potem nastąpiło istne gradobicie pocisków.

Kamienie, śnieżki, cięższe gałęzie oraz bełty leciały w stronę zdezorientowanego prymitywa, coraz bardziej spychając go na zamarzniętą taflę. Zielonoskóry porykiwał, na ślepo machał bronią i cofał się co raz bardziej w ślepym szale.

W końcu stanął tam gdzie miał stanąć. Na środku tafli lodu.

Wtedy też Gregor poderwał się, ułożył dłonie w odpowiednik znaku i wykrzyczał zaklęcie. Mała kula dźwięku, wielkości jego pięści, pomknęła w stronę stóp hobgoblina by eksplodować w straszliwym jazgocie, przewracając go i jednocześnie łamiąc pokrywę lodową. Zakuty w blachę potwór ryknął tylko zaskoczony i zniknął w zimnej czeluści.

I chyba właśnie wtedy Gregor popełnił błąd, najzwyczajniej w świecie odchodząc by odszukać ostałą się trójkę goblinów. I tak też uczynił, dość szybko odnajdując trzy pokurcze i pacyfikując je kolejno bełtem z kuszy, magicznym pociskiem wymierzonym w twarz jednego z nich i prostym ciosem buzdyganu, który rozszczepił łeb pokraki na dwie części. Wtedy też Eversor poczuł pewien niepokój, kiedy iluzja nie zniknęła, utrzymując dookoła jego skromnej osoby obraz oraz chłód lasów Baledor.

I wtedy też z zarośli wyskoczył rozwścieczony hobgoblin, ociekając marznącym błotem oraz wodą.

I tym właśnie sposobem Gregor znalazł się w obecnej sytuacji, leżąc na wznak na śniegu, z wytrąconą bronią i czekając na ostateczny cios swojego niedocenionego przeciwnika. No bo skąd mag miał wiedzieć że bestia potrafi tak dobrze pływać? Skąd mógł wiedzieć, że ciężki napierśnik oraz żelazna tarcza nie pociągnął go na dno? A może to nie tyle zasługa niezwykłych umiejętności pływackich hobgoblina, co mała ingerencja Birka sprawiła, że ostatni przeciwnik Eversora przetrwał?

Tak czy inaczej mag westchnął, zacisnął zęby i zamknął oczy, czekając na cios.

Bezwiednie spiął mięśnie słysząc furkot ostrza tnącego powietrze. Skrzywił się, czekając na eksplozję bólu w klatce piersiowej lub na twarzy. Serce prawie w nim zamarło kiedy szerokie, mordercze ostrze hobgoblina z rozpędem dotarło do jego policzka i tak też się zatrzymało, a wraz z jego ruchem zaniknął także chłód i dotyk śniegu pod plecami maga bitewnego.

Kiedy ostrożnie otworzył oczy, zobaczył sufit sali treningowej oraz uśmiech pochylonego nad nim Carney’a Birka.

-No, powiem szczerze, zrobiłeś na mnie wrażenie panie… ? Chyba przez to widowisko wypadło mi z głowy pana imię. - rzucił, podając leżącemu rękę.

-Eversor. Gregor Eversor. I nie wiem skąd to „wrażenie”. Przegrałem.

-Sądzę że gdyby była to prawdziwa walka, miałbyś czas na rozeznanie terenu i wiedziałbyś że woda w której chciałeś utopić tego zielonego parszywca to nie żadne jezioro czy staw, a rozlewiska z pobliskiej rzeki, nie głębsze niż metr.-
uśmiechnął się lekko, klepnął Gregora po ramieniu i pomógł mu wstać. Jednocześnie spojrzał surowo na zebranych na sali uczniów.- No, niedorajdy, nauczyliście się czegoś?!

Cisza jaka zapadła w Sali była niemalże przysłowiowa. Przerwał ją dopiero jeden szczupły uczniak w połatanej szacie.

-Tak, Malcolm?!

-Em… Zawsze rozeznać teren walki?


Birk nieco złagodniał i poruszył głową na prawo i lewo, sygnalizując tym samym, że odpowiedź studenta jest nie tyle satysfakcjonująca, co dostatecznie poprawna.

-Co prawda chciałem usłyszeć, że banda z was strachliwych łamag, które powinny prosić tego tu pana Eversora o korepetycje z nie bycia patałachem, ale twoja odpowiedź też może być. No! Koniec ćwiczeń, zejść mi z oczu!

Uczniowie w ciszy rozeszli się, szybko kierując się w stronę drzwi. Sam Birk zaś uśmiechnął się lekko, obserwując Eversora.

-Może i są z nich patałachy, ale coś się z nich jeszcze wyciągnie. A ty…- położył dłoń na ramieniu rozmówcy i ruszył w stronę bocznego wyjścia.- A ty się ze mną napijesz i powiesz mi gdzie nauczyłeś się tego wszystkiego. Bo chłopcze, nie jeden weteran mógłby się od ciebie czegoś nauczyć…


Petru



Druid spojrzał krytycznie na ochraniacz i zmarszczył nos, przenosząc spojrzenie na tropiciela, na którego to twarzy malowało się przerażenie wymieszane i irytacją i niedowierzaniem. Finalnie Ceth prychnął pogardliwie.

-Sam żeś w to dyszał cholera wie ile razy, a wątpię żebyś dezynfekował to draństwo po każdym użyciu…

-Ceth, do jasnej cholery, zginiesz do jasnej cholery, a ja zginę razem z tobą. Zakładaj to, bo na ogień piekielny, zaraz… !


Słowa mężczyzny utonęły w gwałtownym podmuchu wiatru, który pokrył się z pełnym uniesieniem kostura przez zwariowanego starca. Petru rozdziawił tylko usta i z wytrzeszczonymi oczami obserwował jak ostry klin powietrza wgryza się w ścianę pyłu, tworząc dookoła nich szeroką na kilkanaście metrów strefę bezpieczeństwa.

Sam Ceth uśmiechnął się lekko, opuścił kostur na kolana i rzucił jeszcze okiem na oniemiałego towarzysza.

-Myślałeś, że w Amirath też bawiłem się w jakieś maski czy innie chuje muje? Heh, chłopcze, naprawdę powinieneś wynieść się z tej dziury i poszerzyć swoje horyzonty.

Petru jeszcze bardziej wybałuszył na niego oczy.

-Ale jak… ? Przecież to… ! No tak się nie da przecież…- wymamrotał w końcu, wywołując szczery śmiech u druida.

-Oj da się, kolego, da. Z tego przecież żyję!

-No ale…

-Żadnych ale! Komu w drogę temu czas!


Petru po raz kolejny otworzył usta by wylać z siebie potok pytań, lecz nie zdążył, kiedy Wicher ugiął łapy i pędem ruszył przez popielne pustkowia, poruszając się wewnątrz tunelu powietrznego stworzonego przez swojego pana. I to trzeba było wilkowi przyznać, że jego imię jak najbardziej pasowało do prędkości jakie osiągał długimi, spokojnymi susami.

-Trzymasz się tam chłopcze?!

Petru z trudem zmusił swoje zęby do nie obijania się o siebie i jakimś cudem wyrzucił z siebie krótkie zdanie.

-Trzęsie dość!

Ceth zaśmiał się gorzko, prawą ręką trzymając się kłębów sierści na karku wierzchowca.

-Haha! I tak farciarz z ciebie!

-Czemu?!

-Ty nie masz hemoroidów!



***


-No, jesteśmy!

Petru zamrugał oczami i rozejrzał się, starając się pozbyć łez, które napłynęły mu pod powieki od gorącego wiatru bezlitośnie omiatającego mu twarz w trakcie jazdy. Sama podróż na pewno była dość szybka, lecz kilka sekund zajęło mu złapanie równowagi po tym jak z trudem zgramolił się z grzbietu wilka.

Rozejrzał się i uniósł lekko brwi, odkrywszy że wyprzedzili burzę.

-Gdzie jesteśmy?- zapytał w końcu, rozgrzebując pietą spopieloną ziemię.

-Nie poznajesz kolego? Przecież byłeś tu niedawno!

Petru zmarszczył brwi i rozejrzał się raz jeszcze, dopiero teraz skupiając się na szczegółach. I dopiero wtedy dojrzał krąg menhirów, stare, powykręcane drzewa i nienaturalnie symetryczne wzgórze, do którego doprowadzili go Rulf i Aust. Gardło tropiciela ścignął żal, widząc spopieloną ziemię na miejscu trawy.

-Co tu się stało… ?

-Tutaj? Nic, po prostu przerwałem krąg mocy, który chronił to miejsce zaraz po waszym wyjeździe. Zieleń w Naz’Raghul byłaby równoznaczna z wielkim ogniskiem ułożonym w słowa „Hej heretycy, tu jesteśmy!”.-
druid uśmiechnął się krzywo i energicznym krokiem podszedł do jednego z drzew, wspierając się przy tym o lasce.- Wolałem uniknąć skupiania na nas zbytniej uwagi. A przynajmniej uwagi większej niż ta którą sami ściągnęliście na nasze głowy

Petru ponuro pokiwał głową i podszedł do starca, siłującego się z kamieniem zaklinowanym u stóp jednego ze starych drzew.

-Co to?- zapytał, kiedy Ceth cofnął się, zostawiając siłową robotę osobie sprawniejszej i mającej większą parę w łapie. Po kilku sekundach wytężonego wysiłku, kamień ruszył, ukazując zionącą w ziemi dziurę.

-Bezpieczna kryjówka, przyjacielu. Bo wybacz, nawet kiedy moc żywiołów chroniła to miejsce, niebezpiecznie jest tu nocować pod gołym niebem. No, Wicher, do środka!

Wilk spojrzał najpierw na otwór, potem na swojego pana i prychnął z niezadowoleniem. Następnie jego skóra zafalowałą, pochłaniając wszystkie wypustki kostne pokrywające jego łeb, grzbiet oraz barki. Dopiero wtedy wilczur zaczął z trudem przeciskać się przez wąski tunel.

W ślad za nim wskoczył Ceth.

-A! I Petru, z łaski swojej, zamknij za nami drzwi.- staruszek uśmiechnął się wesoło i zniknął w ciemnościach, wcześniej wskazując tropicielowi dwa otwory w kamieniu, podejrzanie wygodne do chwycenia i wciągnięcia głazu na swoje pierwotne miejsce.

Z wnętrza kryjówki słychać było trzask ognia.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline