- To było straszne, rzeźnia, wszędzie pełno krwi... - głos Albrechta to wznosił się w górę, to zamierał, jakby zbrojny zjeżdżał w głęboką dolinę własnych wspomnień, zbyt przerażających, by o nich mówić. Na zębach miał krew.
- To było straszne... straszne...
Yrsa trzymała go mocno za ramiona i tylko nadzwyczajnym wysiłkiem woli nie śmiała się w głos i nie obcałowywała Albrechta po jego brzydkawej, zarośniętej i pokancerowanej gębie. Straszne? To cudowne. To niesamowicie cudowne wydarzenie. Jeśli to to niepowodzenie wywróżyła Tuatha, to lady Bolton życzyła sobie samych takich w swoim nowym życiu.
- Co z Górą? I gdzie reszta naszych?
- Rozbiliśmy obóz, niedaleko miejsca potyczki. Opatrujemy rannych. Trzeba pochować zabitych...
- Tak, oczywiście - Yrsa przyznała mu rację, bo i czyż jej nie miał? - Co z Górą?
- Przywiązaliśmy go do drzewa...
- Dziękuję, Albrechcie - Yrsa wspięła się na palce, otoczyła dłonią jeden szorstki policzek zbrojnego, a drugi musnęła suchymi ustami. - Nigdy się nie lubiliśmy... ale i nigdy nie wątpiłam w twoją odwagę. Niech Modrzew opatrzy twoje rany. I ruszamy. Ruszamy!
- Dokąd? - Albrecht potarł czoło.
- Na Harrenhal. Nic nie uległo zmianie... Mam nadzieję, że nic.
Tuath'cie rzekła, że choć to zbrojni schwytali Górę, jeniec i tak należy się klanom. Aby go sobie strzegła pilnie, a najlepiej ziołami jakowymiś otumaniła, żeby nie brykał, bo to niebezpieczny człowiek.
O tym, że w zamian oczekuje, że klany mimo wszystko pójdą na zamek i pokażą, że zasłużyły na gest i na dotrzymywanie umów, już nie mówiła. To mogło tylko zapieklić szamankę i ją obrazić. Yrsa zresztą sama też nie lubiła, jak się jej dziesięć razy jak idiotce powtarzało, jakby za pierwszym nie pojęła.
Roose w tym celował. Pamiętaj, komu naprawdę jesteś winna posłuszeństwo.
Powtórzył jej to dwa razy przed ceremonią, jeden raz tuż po, trzy razy na uczcie oraz raz jeszcze, gdy już siedziała w kulbace i miała jechać. Pamiętam, pamiętam...
- W drogę! |