Cathil zerwała się na równe nogi i od razu sięgnęła po łuk. Zrobiło jej się głupio, gdy zrozumiała, że to dzwon bije w najlepsze, a zaraz potem odczuła irytację w związku z tym właśnie faktem. Mruknęła, burknęła, przetarła oczy, pozbywając się śpiochów i z ręką zaciśniętą na łuku ruszyła w stronę Dzwonnicy.
Nie była sama. Gzargh, elf, druidka, znachorka i kurdupel także chcieli chyba po swojemu porozmawiać z dzwonnikiem-dowcipnisiem. A może nie, nastrój był jakiś taki napięty. Jej towarzysze chyba wiedzieli więcej niż ona. Coś szarpało ich nerwy. Cathil splunęła kwaśną nocną śliną i została trochę w tyle - najlepsza pozycja dla łucznika i tchórza.
Drzwi do dzwonnicy były zamknięte, Krasnolud chciał je roztrzaskać, elf miał jednak lepszy pomysł. Zaczął majstrować przy zamku.
- Zamknięty od środka - usłyszeli stuknięcie - kluczem.
Nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się cicho. W środku znajdowały się drewniane schody pnące się stromo w górę, w koło i w koło tuż przy ścianie wieży. Szerokie na pół metra, tak, że nie sposób było się na nich wyminąć.
Znachorka zdecydowała się iść pierwsza. Powiedziała też coś o magii. Na czoło Cathil wystąpił zimny pot. Przeczuwała, że dzieje się tu coś nienaturalnego, ale wolała jednak pozostawać w niepewności. Magia! Same kłopoty. Ruszyła za grupą, wciąż z tyłu. Może zasłonią ją kiedy dookoła zaczną się fajerwerki?
Po czwartym załamaniu schodów przeszła przez dziurę w podłodze. Sznur biegnący do dzwonu zawieszonego u szczytu wieży na długiej belce podskakiwał w górę i w dół, miotając się po całym pięterku. Schody prowadziły wzdłuż ścian wieży ciągle w górę aż na sam szczyt. Usłyszała tupot nóg. Ktoś wspinał się po schodach. Ravil sięgnął do kołczanu, nałożył strzałę na cięciwę.
- Mogę go sięgnąć - powiedział cicho.
- Ustrzel sukinsyna! - warknął Gzargh.
Cathil nie należała do osób dyplomatycznych, ale wydało jej się to przedwczesne.
- A wiemy kto to? - pomyślała, że może lepiej zadać temu komuś najpierw kilka pytań. No i wolała być pewna, że to nie jakiś nekromanta, albo demon z piekielnych wymiarów, którego strzały jedynie zirytują.
- Po co pytać? - Gzargh najwidoczniej także nie grzeszył powściągliwością - Ucieka, czyli ma coś na sumieniu. Strzelaj!
W wieży panował półmrok rozświetlany tylko przez światło wpadające przez wąskie okiennice i nie było widać dokładnie uciekającego.
- Ale nie atakuje - warknęła łowczyni i położyła rękę na ramieniu elfa - I tak chyba nie ma gdzie uciec?
Elf opuścił łuk. Znachorka wspinała się wyżej za uciekającym. Cathil ruszyła za nią w górę. Kobieta zdawała się wiedzieć o co tu chodzi, warto było trzymać się blisko niej.
Szły powoli. Kesa, za nią Cathil. Coraz wyżej i wyżej. Za nimi dysząc krasnolud. Elf został na podeście. Było stromo. Odległość do podestu zwiększała się strasząc głęboką, czarną dziurą. Było coraz wyżej i nie ulegało wątpliwości, że upadek z takiej wysokości oznaczał w najlepszym razie kalectwo a najprawdopodobniej śmierć.
Wspieli się już na tyle wysoko, że widzieli wielką, błyszczącą w smudze światła wpadającego przez wąskie okiennice, czaszę dzwonu. Cathil wciąz dziwiła się, że serce ma jeszcze w piersi, a nie w gardle.
- Złoto - zacharczał Gzargh.
- Nie dostaniecie go! - krzyknęła postać z góry, w której głosie rozpoznali Jonasza. Serce Cathil podskoczyło i opadło z ulgą. To tylko ta mała parszywa gnida. I po co te nerwy? Odetchnęła i poprawiła chwyt na łuku, wytarłszy mokre dłonie o tunikę,
Na wysokości podstawy dzwonu znajdowała się płaska półka, za nią następna dwa metry wyżej i następna, i tak do samego dachu, połączone drabinami. Garbus wszedł na drugą półkę i zrzucił drabinę która je łączyła.
- Jonasz! - zawołała znachorka - Jonasz! Tu nie chodzi o złoto. Pamietasz mnie? Jestem Kesa, medyczka. Byłam na bagnach z Gustawem, znalazłam wisior na łańcuchu. Moge wrócić i znaleźć więcej. Tu nie chodzi o złoto! Chodzi o wilki. - przerwała na moment - Pozwól mi wejśc na górę. Znajdziemy sposób na uratownanie wioski. I twojego dzwona też.
Cathil pozwoliła kobiecie mówić, a sama, po cichutku i bez pośpiechu zaczęła szukać miejsca odpowiedniego o oddania strzału. W razie jakichś komplikacji wolała być gotowa. Do ludzi mogła strzeląc, to nienaturalne stwory budziły jej niepokój.
- Nie! - krzyknął Jonasz. - Zeb mówił, że będą chcieli ukraść! Kazali pilnować. Jonasz będzie pilnować! Nikomu nie da! Nikomu!
- Spójrzcie na mnie, Jonaszu - znachorka odkleiła się od ściany i stanęła tak, żeby mógł ja widzieć - Sądzicie, że dam radę sama go unieść? Chodzi o osadę, nie złoto. Sądzicie, że Zeb chciałby poświęcić osadę? Dajcie mi wyjść. Porozmawiamy.
- Co jeszcze Zeb mówił? - wtrąciła zaciekawiona Cathil. Zachowywała spokój, ale warto by się dowiedzieć.
- Mówił, co będą kłamać, żeby Jonasza oszukać! Jonasz mądry. Jonasz nie da się nabrać. Nie da dzwonu!
- Erghhh.... - zniecierpliwił się krasnolud. - Gadanie! Zestrzel go - zwrócił się do Kesy - albo ja po niego pójdę!
- Szaleju żeście się najedli? - syknęła Kesa - Mało wam trupów?! Sądzicie, że nieżywy coś powie?
- Kobieto, po co mi on? - zdziwił się krasnolud. - Mnie jego gadanie niepotrzebne. Tam - wskazał na dzwon - Jest moja nagroda.
- Jonasz! - krzyknęła znów w górę - Tylko ja. Chyba się mnie nie boicie?
- Zabiliście Zeba! - krzyknął i zapłakał. - Zabiliście go!
- To nie my, to wilki - zaprotestowała Kesa - Dzwon je tu ściągnął - Cathil spojrzała z konsternacją na mówiącą, a potem na dzwon. No tak, to wiele wyjaśniało.
- Zejdźmy. - zaproponowała znachorka - Magia płynąca z dzwonu mąci nam myśli... Przecież Jonasz stąd nie wyjdzie, poczekamy na dole.
- Zawsze może skoczyć - mruknęła Cathil, ale wzruszyła ramionami i opuściła łuk. Kobieta miała rację. Łowczyni zeszła na dół.
Dalej były rozmowy, których słuchała jednym uchem. Drugie wietrzyła, relaksując się przy ścianie dzwonnicy. Takie nerwy z samego rana to nie dla niej. Z drugiej strony warto było się dowiedzieć co pozostali zamierzają zrobić z taką ilością złota. Gdyby Cathil udało się uszczknąc choćby odrobinkę byłaby bardzo szczęśliwa. W końcu postanowiłą trzymac z krasnoludem, póki co, on był najbardziej pewnym źródłem dochodów. W myślach Cathil już budowała swój nowy dom. Prosta drewniana chata stała w samym sercu puszczy, niedaleko czystego strumienia. W oknach wisiały zebrane zioła i korzonki. Przy jednej ścianie schły zajęcze skórki, przy drugiej stał pieniek z toporem. Drzewa szumiały, słońce grzało twarz, pachniała trawa i śpieały małe bure ptaszki. To było dobre marzenie.