Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-02-2013, 22:57   #19
F.leja
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie

Zakończyła się bitwa o Czarną Wodę. Wygrana i przegrana, nie zapisała się w historii jako nadzwyczajna potyczka. Gdyby nie rozkaz użycia przez Namiestnika ognia alchemicznego, w ogóle nie byłoby o czym mówić. Bójka, utarczka, burda na morzu. Statki Stannisa Baratheona miały jedynie za zadanie rozproszyć obrońców Królewskiej Przystani i odwrócić ich pełną uwagę od nadciągających drogą lądową wojsk. Flota obrońców była natomiast tak skromna, że nie warto o niej nawet wspominać. I jak zwykle w takich sytuacjach bywa, ten mniejszy wygrał, biorąc więszego sposobem.
Cała bitwa jednak, była jedynie wstępem do większej opowieści. Mimo, że nie zasłużyła nawet na pół strony w annałach, to śpiewano o niej pieśń. Wesoła przyśpiewka, którą znało każde dziecko, a której bardziej sprośną wersją dzielono się od Wolnych Miast Essos, aż po Żelazne Wyspy, opowiadała o statku, który jak Duch przemknął się miedzy walczącymi na wolność. W jednej zwrotce była nawet mowa o tym, że cały statek został połknięty przez morskiego smoka i przeniesiony bezpiecznie pod powierzchnią morza poza zasięg ognia i strzał.
Wieprz nie miał z tym jednak wiele wspólnego. Donnchad Beendrod był po prostu genialnym żeglarzem. Davos Seaworth mógł mu lizać podeszwy, a Salladhor Saan, a pies lizał Salladhora Saana. Decyzja o pozostaniu w ukryciu okazała się trafna. Noc była ciemna, że oko wykol, ani księżyca, ani jednej gwiazdki, jedynym źródłem światła był port, od którego się oddalali i płonące statki. Póki co mieli duże pole do manewru, ale Donnchad rozpoznawał formację, którą przyjęła nadciągająca flota - statki szły ławą, starając się zająć cała szerokość zatoki. Kiedy flota dotrze wgłąb zatoki, gdzie jest zdecydowanie węziej, trudno będzie wcisnąć między łajby wykalaczkę, a co dopiero piracką łupinę. W tym miejscu jednak wciąż była szansa by się prześliznąć.
Jedynym wyjściem było płynąć niebezpiecznie blisko brzegu. Donnchad wolałby nie ryzykować, ale nie było wyboru. Albo skały, albo flota przygotowanych na wszystko, wiernych Baratheonom osłów. Wydano więc rozkazy i skierowano statek prosto na rafę. Donnchad pocił się, jak we wschodniej saunie, a jednocześnie wystąpiła mu gęsia skórka. Dobrze, że było ciemno i jego ludzie nie byl w stanie dostrzec przerażenia w jego oczach gdy manewrował drewnianym kolosem pomiędzy śmiercionośnymi skałami i prądami.
Wreszcie, gdy minęla już wieczność i mogło się wydawać, że koszmar nie będzie miał końca, wypłynęli na szerokie wody. Za plecami piraci zostawili płonące wody Czarnej Zatoki. Zdążyli nim bitwa rozgorzała na dobre. Byli wolni, byli tam gdzie mieli władzę. Nie tylko oni chcieli jednak uciec z Zatoki, na tle płomieni widoczne były sylwetki statków wykonujących klasyczne w tył zwrot.


Bitwa była wygrana. Stracona większa część floty Przystani. Na szczęście statki nie były ciężko obsadzone, jedynie na tyle by można było nimi sprawnie manewrować i nękać przeciwnika ognistymi pociskami. Około dwustu ludzi korony poległo na plażach, starając się poskromić stada oszalałych z przerażenia rozbitków. Niewielu ludzi uratowało się od dzikiego ognia. Wystarczyło liźnięcie płomieni, a żywa istota zaczynała się gotować jak potrawka z królika. Ten żar nie gasł i długo można było konać w jego objęciach. Wielu atakujacych potonęło, ale jeszcze więcej pomarło on poparzeń. Ich jęki odbijały się od nocnego nieba i wydawało się, że trwać będą w nieskończoność. Około pięćiuset jeńców dotarło w dobrym stanie do lochów Czerwonej Twierdzy.
Tu Domeric 'Bolton natrafił na pierwszego malkontenta. Asher Stone chciał ich wszystkich.
- Chcesz mi dać fanatyków, ale któż lepiej jest w stanie stwierdzić, kto jest, a kto nie jest niewierzącym psem? Zresztą, nasze cele są takie puste ostatnio - jedna złośliwa brew uniosła się w wyzywającym łuku.
Domeric musiał jakoś rozwiązać tę sprawę z Inkwizycją. Miał dziwne uczucie, że Asher Stone wie nawet jak Namiestnik preferuje swoją owsiankę. Qyburn okazał się niestety mało pomocny w tej kwestii. Inkwizytorzy byli według niego niebezpiecznym gatunkiem fanatyków. Miał też teorię, że zdrada nie jest dobrą drogą do obrania w organizacji, w której wszyscy obserwują wszystkich, a każdy wie że szpiega, a nawet domniemanego szpiega, czeka bardzo wymyślny ból. Jednak Maester nie miał zamiaru się poddać. Udało mu się przekupić młodego i niezbyt oddanego Siedmiu Septona, który wykonywał dla Inkwizycji pewne drobne zadania, związane z inwentaryzacją. Qyburn wiązał z młodzieńcem duże nadzieje. Póki co, chłopak mógł jednak opowiedzieć jedynie o horrorze lochów Septy Baelora i codziennych zwyczajach modlitewnych Najwyższego Inkwizytora. Mówił też, że Świątobliwy Septon miewa się niezbyt dobrze i niedługo umrze, a wtedy sobór dokona wyboru i niemal pewne jest, że wybrany zostanie Asher Stone.
Drugim malkontentem okazał się Eddard Stark. Po raz pierwszy od koronacji wydawał się Domericowi władczy i straszny, chciał rozmawiać o dzikim ogniu. Chciał rozmawiać o wynalazku, który odebrał mu brata i ojca.
- Ogień musi zostać zniszczony - dziwne że mówił tak wyraźnie przez zaciśnięte zęby - Ile go masz? Gdzie jest? I jak dobrze chronisz przed nim Przystań? Czy wiesz co by się stało gdyby wymknął się spod kontroli w samym środku miasta?! - głos króla zyskiwał na sile, donośności i gniewie. Gdyby nie to, że znał Eddarda Starka, jako człowieka prawego i niewzruszonego w swym dążeniu do sprawiedliwości, Domeric obawiałby się, że sam skończy rzucony w buchający dziki ogień - Moi ludzie zajmą się natychmiast nadzorem nad alchemikami!
Słońce wstawało i pierwsze promienie padały na bladą, porytą zmarszczkami wściekłości twarz tymczasowego króla. Krope śliny wylądowały mu na brodzie, a czerwone plamy wystąpiły na szyi. Eddard Stark, jak zwykle wściekał się o błachostki, przez las nie mógł dostrzec drzew.
Trzecim malkontentem okazał się kruk, a właściwie ten kto kruka przysłał. Ptak przyleciał z północy, niosąc wieści z południa. Notatka była krótka, zwięzła i napisana w pośpiechu, przez jednego z daleko wysuniętych zwiadowców.

Siły Lannisterów podzieliły się. Część zaangażowała siły Tyrellów w drodze do Królewskiej Przystani. Prowadzą walkę podjazdową, nękając i spowalniając wojska Wysogrodu.

To był niefortunny zbieg okoliczności. Bardzo pechowy, zwłaszcza zważywszy na ostatniego malkontenta. Stannis nie zaatakował. Ominął pożar Królewskiej Puszczy i ruszył dalej na zachód. Przystań, gotowa na oblężenie, musiała obejść się smakiem.


Chester, który, gdy wybuchła bitwa, wciąż obserwował fermentujące elementa, wykazał się ogromną inwencją. Korzystając z zamieszania pojmał kupca i sprezentował swojemu przełożonemu na srebrnej tacy. Wiedział, że szef potrzebuje czegoś by się odstresować po ciężkim dniu ‘czytania raportów’.
Danael Rust siedział związany na prostym drewnianym krześle, nagi, z szorstkim lnianym workiem na głowie. Jego nagie ciało zdradzało oznaki starzenia, pozostając wciąż w dobrej formie. Musiał wykonywać jakieś fizyczne ćwiczenia, grać w sporty? Bogaci! Mają czas na takie idiotyzmy. Na żebrach kupca rosły nieprzyjemne siniaki, krew skrzepła na otartym kolanie, a lewa kostka brzydko opuchła. Klatka piersiowa Rusta unosiła się i opadała nerwowo, a powierzchnia skóry zdradzała strach lub zimno.
Cela była niewielka, kwadratowa, pozbawiona okien. Ściany wewnątrz pobielono, w kącie stał rozgrzany żelazny piecyk. Przed Rustem stało drugie krzesło. Wszystko było gotowe na przybycie Inkwizytora.

Bolton umocnił swoją pozycję, spalił Jelenia na Czarnej Wodzie dzikim ogniem. Josef musiał przyznać, że był w tym pewien poetycki urok. Ktoś powinien napisać o tym piosenkę.
Na ulicach różnie mówiono. Domeric Bolton, dzięki alchemicznym sztuczkom ochronił port Królewskiej Przystani i odstraszył Stannisa. Domeric Bolton zawarł pakt z Obcym, oddał duszę za magiczny ogień. Domeric Bolton jest taki sam, jak Aerys Szalony, kto bawi się ogniem, od ognia ginie. Domeric Bolton nie był taki zły. Domeric Bolton dba o nasze interesy. Domeric Bolton pozwala nam zarobić w tych ciężkich czasach.
O ile Namiestnik był wielce niepopularny wśród gawiedzi, która wciąz podejrzewała go o konszachty z demonami, o tyle środowisko kupieckie, z paroma dobrze znanymi Greyowi wyjątkami, było mu przychylne. Nawet fakt, że skonfiskował ich statki nie był w stanie zniechęcić prominentnych obywateli stolicy. Widzieli w Boltonie gęś znoszącą złote jaja. Ostatnimi czasy każdy chciał robić interesy z Koroną.
W przypadku Inkwizycji było dokładnie na odwrót. Każdy kto znaczył coś w Przystani bał się własnego cienie. Im więcej miałeś, tym więcej Inkwizycja mogła ci odebrać. Im większą gotówką obracałeś, tym więcej miałeś na sumieniu. Czarnych Septonów nie obchodziły małe grzeszki, szarych ludzi z biednych dzielnic. Inkwizytorzy mieli ciekawszych ludzi do przesłuchiwania. Dlatego nie była to ulubiona instytucja szlachty i magnaterii. A jednocześnie cieszyła się coraz większą popularnością wśród rynsztokowych mas. Szczury, ptaszki, robaczki, wszyscy lgnęli do Wiary w tych trudnych dla miasta chwilach. Zanim przyszła Inkwizycja, sprawiedliwość była towarem luksusowym, na który stać było jedynie wielkich tego świata. Od niedawna jednak, maluczcy zaczynali zauważać, że coraz więcej z ich ciemiężycieli trafiało do lochów Baelora.
Czarni Septoni cieszyli się szacunkiem, strachem i admiracją mas.
Jedyną rzeczą, która kładła się cieniem na miłości ludu do Inkwizycji były tajemnicze mordy w Pchlim Zadku. Niektórzy mówili, że ożywione trupy grasują u podnóża Wzgórza Rhaenys. Ktoś musiał coś z tym zrobić, ale nikt nie poczuwał się do odpowiedzialności.

Josef Grey wiedział, że Stannis wycofał swoje wojska, jeszcze zanim wiadomości dotarły do Małej Rady. Jego człowiek donosił, że Mellissandra z Ashai, heretycka wiedźma, przekonała Baratheona by szedł na północ. Oznaczało to niestety, że siły Tyrellów zmierzające na pomoc Przystani zostały wzięte w kleszcze przez część wojsk Casterly Rock i nadciągającą ze wschodu armię Jeleni.
W tych niesprzyjających okolicznościach przyrody, Josef dowiedział się, żę Domeric Bolton prowadzi rozmowy z Mistrzem Szeptów. Ciche i potajemne konwersacje pozostawały jednak dla zwykłych szpiegów absolutnie niedostępne. Dla tych mniej zwykłych, może, ale trzeba było najpierw wiedzieć, gdzie Bolton i Varys się spotykają.
Kolejną sprawą, która ciążyła Josefowi była kwestia Nieskalanych. Miał ich na oku, jednak co więcej? Asher wyraził się jasno, należało zaszczepić w nich wiarę, uwolnić trochę od wpływu Namiestnika. Ale jak? Wśród niewolnych migały postaci zaufanych ludzi Boltona. Był ich zaskakująco wielu i z wyjątkowym poświęceniem pilnowali całego piętra nad koszarami. Nikt nie mógł tam wejść, prócz nich. No może prawie nikt.


Obóz Boltona był ogromny. Zdawało się, że ściągnął do Moat Cailin połowę Północy. Pewnie druga połowa właśnie zakładała buty, Boltonowie wszystko robili na całego. Snow rozpoznawał radary - chyba wszyscy wystawili oddziały. Wszystkie pociotki Starków i Boltonów, klany z gór. Na wietrze powiewały sztandary od Wyspy Niedźwiedziej, aż po Biały Port.
Robar miał szczęście, a może nie. W każdym razie wszedł do obozu nie niepokojony. Jakoś nikt nie miał ochoty go zatrzymać. Może to dlatego, że się nie skradał? Może tak naprawdę trzeba było się po prostu zachowywać jak gdyby nigdy nic? Pewnie tak działało szpiegostwo.
- Hej ty! - wysoki, chudy rudzielec, jeden z piechurów, nikt ważny, nikt znajomy - A ty tu skąd?
Sięgnął miecza. Ani broń nie wyglądała porządnie, ani żołnierz nie był chyba dobrze przeszkolony. Chwycił rękojeść jak cep. Nie zdążył jednak nawet dobyć broni, gdy rozległ się gromki śmiech. Rosły mężczyzna o jasnych włosach i potężnej, zaplecionej w grube warkocze brodzie wychodził właśnie zza krzaka. Fakt, że grzebał przy rozporku mógł tłumaczyć, dlaczego krył się po roślinności.
Krzyki i rechot przyciągnęły spojrzenia krzątających się dookoła piechurów. Jasnowłosy uderzył otwartą dłonią w udo.
- Patrzcie na niego! - śmiał się tak mocno, że zachodziła obawa, że się udusi, aż wreszcie przestał, tak szybko jak zaczął. Poważna mina na szerokiej twarzy wesołka ocuciła Robara - Rudy, weź nie tykaj miecza bo się skaleczysz.
Rudy posłuchał, choć niechętnie. Blondyn podszedł do Robara. Był wyższy od barda o głowę, a pewnie i więcej. Z robarowych nizin wyglądał jak Góra Cierpienia. Wielkie bary, nogi jak pnie drzew, skrzyżowane na piersi ramiona wyglądały jak napompowane do granic możliwości bukłaki. Jasny wąs ruszył się, sygnalizując nieprzyjazne skrzywienie wargi.
- Kim jesteś, czego chcesz i aby szybko, nie mam całego dnia - akcent był znajomy, jegomość był góralem spod Muru, z Daru - A ty mi niepokojąco przypominasz dzikiego. Gdybyśmy nie byli tak daleko parszywej ściany, pomyśłałbym że jesteś szpiegiem Mance’a Rydera.
Dookoła panowała cisza.
- Jesteś? - zapytał wielkolud - Jesteś szpiegiem zza Muru?

Bitwa o Harrenhal


Tuatha nie miała zamiaru walczyć tej nocy. Po pierwsze, bolały ją plecy, po drugie stopy spuchły jej do rozmiarów bochnów chleba, po trzecie głupio by wyglądało, gdyby podczas bitwy co pięć minut przystawała by opróżnić pęcherz. Wraz z niewielkim oddziałem klanowców ruszyła okrężną drogą na zachód, wypatrując wrogich wojsk. Trakty, ścieżki i lasy były jednak puste, wracający zwiadowcy wzruszali jedynie ramionami i z tęsknotą spoglądali w stronę rosnącej z godziny na godzinę łuny, wyznaczającej miejsce bitwy. Ich sentymenty nie były szamance zupełnie obce, jednak ktoś musiał wykonywać nawet te niewdzięczne zadania.
Szamanka miała nadzieję, że jej złe przeczucia się nie sprawdzą. Czarny zamek nie napawał optymizmem. Kobiecie trudno było uwierzyć, że takiego kolosa można po prostu odbić, nawet posiadając znacznie przeważające siły.
Jeszcze raz z niechęcią spojrzała w stronę zamku. To było złe miejsce. Pełne niespokojnych duchów. Gdy tak wpatrywała się w ognistą poświatę na horyzoncie, szamanka poczuła pierwsze zapowiedzi rozwiązania. Przełknęła ślinę i zdławiła wszelkie reakcje.
- Jeszcze nie pora - syknęła, kładąc drżącą dłoń na wydętym brzuchu.

Algood przygotował Harrenhal na atak jak najlepiej umiał. Miał jednak pięćdziesięciu ludzi do obrony ogromnego, zrujnowanego kompleksu budynków. Byli jeszcze zwykli mieszkańcy i służba, jednak oni nadawali się jedynie do obsługi kadzi z wodą, smołą i rzucania kamieniami. Z drugiej strony, dobrze rozstawieni mogli wyrządzić wiele szkód i powstrzymać atak na dłuższy czas.
Noc mijała w relatywnym spokoju, wszyscy byli przygotowani na najgorsze, zwiadowcy informowali Archibalda o ruchach wrogów. Wyglądało na to, że niewielki oddział sił Północy zawarł przymierze z kilkoma rodami z Eyre. Niepokojące. Algood wysłał kruki na wschód z nadzieją, że dostanie posiłki. Nie wiedział jednak jak daleko byli obecnie i jak długo zajmie im dotarcie do Harrenhal. Musiał wykorzystać wszelkie dostępne sobie środki i możliwości by przetrwać tą bitwę.

Mur zewnętrzny przeszli zaledwie po kilkunastu minutach ataku. Nie był specjalnie obstawiony. Obrońcy musieli go spisać na straty i słusznie, nawet tysiąc ludzi nie byłoby w stanie skutecznie bronić tej linii. Yrsa straciła niewielu ludzi w tej części bitwy. Zaledwie dwudziestu zginęło w pułapkach zastawionych przez obrońców. Po przebiciu się przez zabezpieczone wyrwy w murach, atakujący musieli wyjątkowo uważać na wilcze doły i lawiny kamieni. Yrsa miała szczęście i dobrego konia, który w ostatniej chwili przeniósł ją nad najeżonym palami rowem.
Następną przeszkodą był ogromny pusty dziedziniec, który ludzie Yrsy przebyli pod gęstym ostrzałem z blanków. Tym razem nie było tak łatwo. Wojownicy padali wokół jak muchy. Obrońcy oczyścili podejście, by nie było gdzie się ukryć i Yrsa patrzyła z niepokojem, jak kolejni jej wojownicy padają martwi lub ranni.
Wreszcie dzicy dopadli murów i korzystając ze swoich prymitywnych lin z hakami zaczęli wspinać się na górę, podczas gdy rycerze próbowali zaimprowizowanym taranem przebić się przez bramę na wewnętrzny dziedziniec. Pierwsi wspinacze zginęli zalani wrzątkiem i smołą. Kolejne podejścia także przyniosły mieszane sukcesy, ale wytrwałość opłaciła się. Bramy padły, coraz więcej dzikich z sukcesem wspinało się na blanki. Obrońców było zbyt niewielu by utrzymać nawet wewnętrzne mury. Gdy Yrsa przekroczyła bramy wewnętrzne, zobaczyła ostatki sił Lannisterów i cywilów kryjących się w jednej z ogromnych wież Harrenhal. W zasadzie zamek został zdobyty, przeciwnicy przedłużali jedynie swoje cierpienie. A może wiedzieli więcej niż Yrsa? Może posiłki zmierzały właśnie w stronę fortecy, a ludzie w wieży musieli jedynie przeczekać najeźdźców?

Po przegrupowaniu i podliczeniu strat okazało się, że siły Yrsy były mocno uszczuplone. Straciła prawie wszystkich Redfortów i kilku innych rycerzy. O wiele więcej martwych leżało na dwóch dziedzińcach dzikich. Setka ludzi Tuathy straciła życie w szturmie na Harrenhal.
Szamanka właśnie jechała, dziwnie skulona, na swoim spokojnym kucyku pomiędzy trupami i dogorywającymi rannymi, których nienadążano dobijać. Gdy podjechała bliżej Yrsa dostrzegła, że jest blada i spocona, a jej ciałem wstrząsają dreszcze.
- Zółte koty nadciągają ze wschodu. Nie jest ich wielu - mówiła z wysiłkiem. Rozejrzała się po pobojowisku - Ale więcej niż nas.

[MEDIA]http://3.bp.blogspot.com/-RZQ2hXQpAxQ/T5a8SAJik7I/AAAAAAAAAFw/JlSShKHidkU/s1600/harrenhal.gif[/MEDIA]

Smok, Duch i Dziewczyna

Pierwszą rzeczą, którą widziało się wchodząc do kajuty zajmowanej przez Jenny był niemiłosierny bałagan - porozrzucane przedmioty, roztrzaskane naczynia, poobgryzane meble i ślady pazurów. Drugą rzeczą, była Jenny pochylona nad książkami, które Donnchad i jego kompania wynieśli z podziemi Czerwonej Twierdzy. Niemal cały czas spędzała na czytaniu, starając się zgłębić dzięki lekturze naturę swojego podopiecznego. Trzecią rzeczą, która rzucała się w oczy były brzydkie żółte ślepia i czająca się za nimi pokraczna sylwetka.
Smok rósł praktycznie z każdym spożytym posiłkiem, a jeść mógł bez przerwy. Jenny szybko zorientowała się, że lubi spalone mięso i węgle, generalnie wszystko, co leżało co najmniej godzinę na ogniu. Od tej pory jadł i rósł. Był teraz rozmiarów sporego psa i robił się coraz brzydszy.
Jenny próbowała mu nadać jakieś targaryańskie imię, z szacunku dla swoich i jego przodków. Nie dało rady, smok pozostał Wieprzem. Określenie pasowało do niego jak ulał, miał jajowatą głowę, krótki, jakby spłaszczony pysk, krępe cielsko i krzywe nogi. Nieustannie wydawał też z siebie charczące dźwięki i chrapał jak niedźwiedź.
W ogóle nie przypominał smoków z opowieści. Po pierwsze nie umiał latać. Co prawda nikt tej teorii nie przetestował, ale trudno było uwierzyć, że tak potężny, umięśniony tułów uniesie jedno jedyne skrzydło. Od początku wydawało się, że lewa strona stwora jest sparaliżowana. Choć prawe skrzydło rosło w normalnym tempie, to lewe, przykurczone i prawie nieruchome pozostawało zdecydowanie w tyle. Po drugie, smok był częściowo ślepy na lewe oko, które do tej pory do końca się nie otworzyło. Po trzecie był świńsko różowy, a na głowie miał nieprzyjemnie wyglądające zgrubienia, twarde jak kamień. Podobnie na ogonie i wzdłuż grzbietu.
Wieprz wyglądał jak smok po przejściach i miał w dodatku parszywe usposobienie.
Gdy Donnchad pojawił się w kajucie Jenny, smok bawił się martwym szczurem pośród resztek ostatniego krzesła.
Duch uśmiechnął się na widok Wieprza. Będąc małym chłopcem nierzadko marzył o posiadaniu własnego zwierzęcia. Co prawda, nie był to smok, raczej pies. Czasami wyobrażał sobie własnego wilkora - wypisz, wymaluj zwierzę zdobiące chorąże lorda północy, gdy jego ludzie odwiedzali Biały Port. Teraz jednak miał na statku smoka. Starał się wspierać dziewczynę, jak tylko był w stanie. Pozwolił Jakubowi udzielać rad młodej Targaryenównie, pamiętał jednak o potrzebie dyskrecji. O Wieprzu wiedziało tylko sześć osób, wliczając w to Jenny i Ducha. Reszta załogi nie miała o nim pojęcia, a o samej dziewczynie mogli powiedzieć niewiele więcej. Prędzej czy później Donnchad będzie musiał zapoznać zwierzę z resztą statku albo smok zrobi to za niego - na szczęście, póki co wystarczy mu parę mebli.
Duch przywitał dziewczynę w wyśmienitym humorze, co było częściową zasługą niedawnej wizyty Inkwizytora. Przede wszystkim jednak to Wieprz dawał mu tę pozytywną energię. Donnchad zasugerował Jenny, że przyszedł czas oderwać się od ksiąg, nie miał zamiaru dzielić się tymi wspaniałymi wieściami bez kieliszka wyśmienitego wina.
Dziewczyna podniosła zdziwiony wzrok znad książki. Skąd ten optymizm, a wręcz entuzjazm? Korzystając z okazji rozejrzała się po swojej kajucie i przeklęła szpetnie pod nosem.
- Maegor! - wciąż próbowała nazywać Wieprza jego eleganckim imieniem. Zwierz posadził zad tam gdzie stał i spojrzał w stronę swojej pani. Gdyby nie był tak brzydki, można by było uznać, że świeci ślepiami by uzyskać przebaczenie.
- Ugh! Ty wieprzu! Cóżeś narobił?! - smok prychnął i pisnął, a przynajmniej próbował, wyszło mu bardziej charknięcie. Jenny westchnęła, wstała, przeciągnęła się i podeszła do pirata.
- Muszę stąd chociaż na chwilę wyjść - uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Wyjdziesz, już niedługo. I tak zbyt wiele czasu tu spędziliśmy - mruknął Donnchad. - Gdy wypłyniemy cały pokład stanie dla was otworem.
Widząc rosnące zdziwienie na twarzy dziewczyny, Donnchad zaczął tłumaczyć co ma na myśli. Uwzględniając całą rozmowę z Inkwizytorem, a w szczególności próbę wejścia do kajuty kapitańskiej Greya.
- Wydaje mi się, że należałoby wychylić parę kieliszków za udany rejs - Duch z nieukrywaną radością rozlał jedno z najcenniejszych win na pokładzie. Po wzniesieniu toastu kontynuował - Powinniśmy wyruszyć jeszcze dziś. Gdy znajdziemy się na morzu... Chyba czas najwyższy zapoznać Maegora z resztą załogi.
Jenny uśmiechnęla się nerwowo i odgarnęła niesforne kosmyki za ucho.
- Tak, chyba trzeba - spojrzała na Wieprza, który uwalił się jak trup na środku kajuty i powoli zaczynał chrapać - Niedługo zaczną się zastanawiać, kto tak chrapie. Obawiam się jednak reakcji załogi. Mogą być niezadowoleni.
- Nie ma chyba człowieka, który nie chciałby zobaczyć smoka - obawy Jenny nie przekonały pirata. - Zresztą lepiej mieć smoka na pokładzie aniżeli przeciwko sobie.
Dziewczyna uśmiechnęla się w odpowiedzi i wychyliła kielich. Na jej policzkach pojawiły się rumieńce.
- Dobrze byłoby wreszcie wyjść na powietrze i wystawić się na słońce - rozmarzyła się.
- Już niedługo - obiecał Donnchad, dolewając wino do pustych kieliszków. - Powiedz mi proszę, jest szansa by Maegor wyzdrowiał?
- On - Jenny spojrzała w stronę rozwalonego na deskach smoka - On chyba nie jest chory, tylko kaleki. Nie sądzę by kiedykolwiek mógł latać, ale nie wygląda już jakby miał zaraz położyć się i umrzeć - wychyliła kielich, piła dziś bardzo szybko - Coś musiało pójść nie tak gdy się wykluwał, albo taki miał być. Nie wiem co się stało, że tak wygląda.
Więc nie wyzdrowieje - pomyślał Duch.
- Przepraszam, ale muszę zadać ci jeszcze jedno pytanie. Kiedy może zacząć ziać ogniem - ta kwestia była póki co najtrudniejsza, przynajmniej dla właściciela drewnianego statku.
Jenny westchnęła.
- Nawet nie jestem pewna czy potrafi. Może nigdy. Może potrzeba mu jakiegoś bodźca. Nie wiem.
Smok nie potrafiący latać, ziać ogniem... - zamyślił się Duch, nie zamierzał jednak komentować rewelacji Jenny. Dziewczyna nie koniecznie chciała o tym słyszeć. Donnchad nie wiedział zbyt wiele o smokach, wiedzą w tej dziedzinie chwalić się raczej powinien Jakub, ale fakt że smok osiągnie kiedyś znacznie większe rozmiary był chyba oczywisty. Pewnego dnia żaden statek nie da rady wziąć go na pokład, a wtedy pokonanie morza będzie niemożliwe. Chyba, że Wieprz nauczy się pływać - pomyślał Duch i spojrzał w stronę śpiącego Maegora. Beendrod w ostatniej chwili powstrzymał się od kolejnego bezsensownego pytania. Nękanie tego typu sprawami dziewczyny nie miało chyba sensu.
- Hmm, od rana zastanawiam się, co zrobimy po wypłynięciu z tego paskudnego miasta - zmienił temat Duch. Szpiegowanie Stannisa było jedną z wielu opcji, ale pirat miał wrażenie, że jest jedną z najbardziej oddalonych od rzeczywistości.
- Wygląda na to, że tutaj robi się niebezpiecznie - Jenny powiedziała nieśmiało i zwróciła wzrok w stronę okna - Może powinniśmy zostawić Westeros na jakiś czas?
- Też o tym myślałem. Nawet jeżeli mielibyśmy wybrać się za morze, potrzebne jest odpowiednie zaopatrzenie - Duch zawahał się na moment. - Obecnie można je zdobyć wyłącznie siłą. W dodatku nie mam pojęcia jak Maegor zniesie tak daleką podróż i ile żywności powinniśmy wygospodarować dla niego - Duch ponownie uzupełnił kieliszki, po czym udał się w stronę jednej z szuflad w pokoju. Wrócił do stołu z całkiem dobrej jakości mapą. - Znajdujemy się tu - wskazał stolicę Westeros, szybko zorientował się jednak, że nie ma do czynienia z którymś ze swoich piratów i tego typu wskazówki okażą się zbędne. - Mamy wojnę, mało kto zostawia we włościach więcej niż potrzeba. A portów w okolicy jest całkiem sporo, Smocza Skała, Koniec Burzy. Gulltown.
- Znaczy możemy się zaopatrzyć w jednym z nich, albo we wszystkich? - uśmiechnęła się zawadiacko - Pewnie większość z obrońców przyłaczyła się do swoich panów i biedne miasteczka pozostały same sobie. Rzucone na pastwę losu. Podane na tacy?
- Tak, wszystko się zgadza. Tyle, że to nie są zwykłe miasteczka, a ogromne fortece. Z pewnością nie ominiemy dziedziny Stannisa, będziemy mogli się jej bliżej przyjrzeć. Jeżeli okaże się słabo broniona to rzeczywiście potraktuję to jako pyszne danie podane na tacy - a jeśli nie, to co, mógł zastanawiać się Duch. Póki jednak byli w królewskim porcie tak dalekosiężne plany nie miały zbyt wiele sensu.
Jenny skinęła głową i ponownie oprożniła kielich z winem.
- Zdecydowanie za bardzo się przemęczasz - zauważył Duch, po czym opróżnił swój kieliszek i rozlał resztki wina z butelki.
Jenny zachichotała i wypiła resztę wina. Jej spojrzenie było zamglone, a na policzki wypłynął rumieniec.
- Już dawno miałem zamiar ci to powiedzieć - zaczął Donnchad, jakby nie zauważając stanu w jakim znalazła się dziewczyna. - Właściwie to od kiedy wróciliśmy z miasta się do tego zbieram. Przepraszam, przepraszam za to jak potraktowałem cię na początku.
Spojrzała na niego zaskoczona. Bezskutecznie próbowała skupić wzrok, w końcu wyciągnęła rękę i położyła na jego szorstkim policzku.
- Przestań się chwiać - uśmiechnęła się szeroko - Za co przepraszasz? Jesteś w końcu piratem, czy nie?
Donnchad delikatnie dotknął dłoni Jenny. Była zdecydowanie cieplejsza od jego własnej.
- A ty jesteś piękną księżniczką - Duch nie mógł nie odwzajemnić się uśmiechem.
Głos uwięzł jej w gardle, wpatrywała się w niego, jak w nieco rozmazany obrazek.
Duch zastanawiał się ile czasu spędził już w kajucie, powinien wyjść na pokład jeszcze przed zmrokiem. Zreasumował jednak, że nie zbyt wiele.
- Uważam, że zasługujesz na chwilę zabawy, dla siebie - zauważył Donnchad.
Jenny pisnęła uroczo i rzuciła się na pirata jak wygłodniała kotka.
Donnchad objął ją muskularnymi ramionami, po czym poniósł w stronę kapitańskiego łoża. Udało mu się nawet wyminąć leżącego na samym środku pokoju smoka.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 16-03-2013 o 19:51.
F.leja jest offline