Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-02-2013, 21:35   #222
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Drogie panie – lekarz powiedział swoim niby – uprzejmym głosem, od którego robiło się naprawdę dziwnie. – Czy naprawdę muszę was pilnować przez całą przeklętą wieczność?
Teresa nie mogła oderwać wzroku od jego cienia wijącego się po ścianie jak odrębna niebezpieczna istota.

- Kotwica. – niespodziewanie usłyszała szept tuż przy uchu. – Więzi cię w kłamstwie. Musisz ją zerwać. Musisz ją zerwać. To twoja jedyna szansa.
- Kotwica? - zapytała samą siebie na głos. Więzi ją w kłamstwie? Ale co mogło być jej kotwicą? Co trzymało ją mocno na ziemi, pętało? Codzienność? Pieniądze? Konieczność aby każdego dnia zwlec się z łóżka i wykonywać tysiąc mechanicznych czynności, których wcale robić nie chciała. Zjeśc śniadanie, zatankować malucha, iść do pracy, zmieniać opatrunki, opróżniać kaczki, wbijać wenflony. I słuchać takich arogantów jak doktor Kowalczyk, któremu się wydaje, że jest od niej lepszy.
Jej myśli skakały chaotycznie od owej kotwicy po opuszczone osiedle na Zalesiu i wreszcie Antosia. Czy jej się to śniło? A jeśli tak to czy istnieje choć cień szansy, że jej syn śpi spokojnie w ich mieszkaniu na Rzeźniczej zakopany w ciepłej pościeli?

- Ja... rezygnuję - wypaliła Teresa bez zająknięcia patrząc w twarz lekarzowi.
Odwróciła się na pięcie, zgarnęła z dyżurki swój płaszcz i wybiegła na korytarz przystając przy pierwszym automacie telefonicznym. Musi zadzwonić do domu. Dowiedzieć się ile z tego co pamiętała wydarzyło się naprawdę.

- Jak to, rezygnujesz - warknął niemalże Kowalczyk. - A co z pacjentami? Co z dzisiejszym dyżurem?

Spojrzał w jej oczy swoim zimnym, nieprzyjemnym wzrokiem.

- Zresztą. Niech pani idzie. I tak z pani tutaj nie było żadnego pożytku. Picie kawy i ploteczki to nie praca. Idź. Uciekaj. Zabieraj się stąd. Nie potrzebujemy cię tutaj.

Nie krzyczał. Wypluwał z siebie słowa powoli, z zimną rozwagą.

- Jest pan najbardziej... niemiłym... aroganckim... zarozumiałym... - Teresa wolno cedziła słowa - gburem jaki pracuje w tym szpitalu. Może będzie to dla pana niezwykle odkrywcze i nie do uwierzenia ale proszę mi wierzyć - pielęgniarki to też ludzie. Jak kuba bogu tak bóg kubie, tak mówią. Jeśli się pan nie zmieni skończy jako samotny i nieszczęśliwy starzec panie doktorze.

Odwrociła się niespiesznie do końca patrząc w oczy lekarza i jego tańczący cień. Poszła szukać telefonu.

Znała szpital doskonale. Wybrała wrzutowy automat na korytarzu. Zimnym, cichym o tej porze.
Działał. Kiedy podniosła słuchawkę usłyszała dźwięk wolnej linii.
W portfelu odnalazła żeton i wykręciła numer Wandy Cichej. Jeśli będzie miała szczęście odbierze Paweł.

Nie odebrał nikt. Cisza. Głucha i ponura. Mimo, że “wisiała” na słuchawce naprawdę długo. Tereska rzuciła słuchawkę na widełki i pobiegła w stronę schodów i dalej, do wyjścia ze szpitala.

Klatka schodowa też była cicha i ciemna, a kiedy popchnęła drzwi uderzyła w nią fala zimna i wilgoci.

Teren przed Waryńskim tonął w mroku. Musiało paść zasilania. Budynek szpitala co prawda był oświetlony, ale pewnie prąd wzięto z zasilania awaryjnego. Parking, na którym pracownicy szpitala i niektórzy pacjenci, parkowali swoje samochody też tonął w mroku. W ciemnościach samochody wyglądały jak uśpione potwory z żelaza i w przypadku trabantów - z masy sztucznej - które czekały na coś. Oczekiwały na coś.

Teresa była zdeterminowana jak najszybciej dotrzeć do domu. Przez chwilę walczyła a irracjonalnym lękiem przed mrokiem, ale w końcu poprawiła płaszcz i ruszyła w stronę swojego wysłużonego malucha. Zawsze stawiała go pod drzewem, w dość kiepskim miejscu ze względu na ptaki, ale lepsze miejscówki zgarnęła “wierchuszka” szpitala: ordynator, dyrekcja, lekarze.

Parking zalany był deszczem. Kałuża nie była głęboka, ale przeszkadzała w dotarciu do pojazdu. Teresa jednak nie zważała na to. Szła przed siebie, czujna i gotowa na ... na wszystko.

Maluch stał na swoim miejscu. I wtedy to poczuła. Dziwne, wręcz porażające uczucie, że nie jest już sama. Że ...

Carl Orff - Carmina Burana - YouTube

Ziemia zatrzęsła się pod jej butami. Od strony budynku szpitala doszedł do jej uszu ciężki, potworny huk. Rozdzierający bębenki w uszach. Odruchowo, oszołomiona, spojrzała w tamtą stronę i z przerażeniem zobaczyła, jak betonowy budynek ulega jakiejś metamorfozie. Jak piętra wybijają w górę, niknąc w ciemnościach, jak światła w oknach zmieniają barwę na czerwień krwi, jak oto - na jej oczach - z ziemi wyrasta potężna, przerażająca, strzelista wieża ze środka której doszły do jej uszu przeraźliwe wycia i krzyki.

Bardziej instytnktownie, niż jakimiś normalnymi zmysłami, zorientowała się, że wokół tej wieży krążą jakieś kształty. Słyszała nad sobą trzepot wielkich skrzydeł, a potem ciemność przeszył kolejny dźwięk - mrożący krew w żyłach krzyk ....

Wokół niej znikały samochody, pojawiały się w ich miejsce jakieś wraki, pomiędzy którymi wiły się kłęby czarnego dymu, poruszające się chaotycznie w każdym z możliwych kierunków, zmieniając je bez żadnego widocznego powodu, sensu czy przyczyny.

W pierwszym odruchu padła twarzą na mokry asfalt, zachowawczo nakrywając głowę rękoma. Miała wrażenie, ze wszystko się wali. Że coś zaraz runie na nią samą, wgniecie w ziemie i zostanie z niej płaski ochłap mięsa.
To nie może się dziać naprawdę - przeszło jej przez myśl. Serce waliło galopem, Żołądek ścisnął nerwowy spazm. Podniosła oczy ku gorze aby dojrzeć co właściwie się działo i w tej chwili tego pożałowała.
Sceneria zmieniła się nie do poznania, zupełnie jakby ją, Teresę Bułkę wciągnęło do jakiegoś wyjątkowo przerażającego horroru. Albo wessało do piekła. Taaaak. Tak musi wyglądać piekło. Jej nazbyt uboga wyobraźnia nigdy sama nie wpadłaby na zgotowanie Teresie takiej makabry. To musi więc być prawda. To już nie jest Waryński. Ba, to już nawet nie jest nasz układ słoneczny. Wygrała pani bilet drugą klasą do samego piekła, wszystkie powrotne niestety wykupiono.

Budynek wystrzelił w górę, przytłoczył swoim ogromem cały krajobraz i samą Tereskę, która stała u jej podnóża jak mrówka przy słupie latarni. Dech jej zaparło. Nie potrafiła słowami opisać co czuje. Wokół szalały kłęby dymu, samochody płonęły. Krzyki, piski i łopot skrzydeł to już była przesada.
Poczuła się jak mysz schwytana w pułapkę. Totalnie sparaliżowana ogromem otaczającej ją potworności.

Wyprostowała się i w milczeniu obserwowała ten spektakl budowli, świateł i wrzasków. Nigdzie nie szła bo przecież... nie miała dokąd pójść.

Nawet nie zauważyła, kiedy pojawili się obok niej. Czwórka zdeformowanych, okaleczonych ludzi. Poznała Lwowskiego, poznała Dziarę i dziewczynę bez nogi. Widziała też kiedyś zmienionego w potwora chłopaka. Nie wiedziała skąd, ale znała jego imię. To był Artur Wiadomski. Z okaleczonego gardła Dominiki sikała krew.
http://a4.ec-images.myspacecdn.com/i...ae20177a/l.jpg

Ale nie mieli wrogich zamiarów. Nie mieli. Otaczali ją, jakby kłaniali się jej, jakby ochraniali przed czymś, co było poza tym małym kręgiem uczynionym przez ich ciała.

Spojrzała ponad ramieniem jednego z nich i ujrzała dziwną procesję. Korowód okaleczonych, zdeformowanych, groteskowo wynaturzonych ludzi człapiących, niczym banda zombie z horrorów które tak chętnie oglądał Patryk, w stronę wieży wyrastającej na miejscu szpitala.
Niczym poddani zmierzający w stronę swego władcy.

- Weź to - Dominika mimo rozwalonego gardła mówiła wyraźnie.

Wyciągnęła w stronę Teresy broń. To był sierp.
http://images.sklepy24.pl/35969808/3...iony-sierp.jpg

- Weź i chodź. Przerwiesz krąg.

Czekali. Nieruchomo, niczym posągi.
Ziemia pod Teresą drżała i wibrowała. Wieża nadal rodziła się w konwulsjach na miejscu szpitala.

Teresa się nie bała. W jakiś dziwny sposób rozumiała, że to jej przyjaciele. Że ich makabryczny wygląd nie ma nic do rzeczy, to tylko taki barwny element Miasta Miast podczas gdy wewnątrz są tymi samymi ludźmi jakich znała. Stoją po tej samej stronie barykady. Jeśli komuś miała zaufać to właśnie im.
Skinęła Dominice.
- Jak? Jak przerwać ten krąg? Mówcie mi co ja mam robić bo sama nic już nie rozumiem. Nie wiem jak nas wyzwolić.

- Zabij brata. Już tu idzie.

- Poszaleliście? Zabić Hirka? Dlaczego? - Teresa wrzasnęła jakby wsadziła palec do kontaktu. - Nie, nie, nie! Przecież to mój brat! Tak nie wolno!

- Tak trzeba. Inaczej zginiesz ty, zginie on, zginą wszyscy. I zginie twój syn. Wszyscy. Póki nie przerwiesz kręgu z miłości i smutku. Z żalu i litości. Zabij. Uwolnij siebie. Uwolnij nas. Ocal. Wszystko i wszystkich.

- Ale... nie da się inaczej? Nie mogę zabić kogoś innego? Chcę żeby on żył. I Antoś. I Patryk... Jeśli już trzeba to mogę... - Teresie głos ugrzązł w gardle. - No siebie chociaż... samą?

-Już próbowałem - odparł Artur Wiadomski. - I ja tu jestem, ty tu jesteś. Nic to nie dało.

- Kiedyś zrobił tak inny chłpak =- wyjaśniła Dziara bryzgając krwią. - We wcześniejszym obrocie. Przeżył. Ocalał. Ale on nie miał tych uczuć, tych emocji. Zrobił to bo chciał przeżyć, nie dlatego, by przeżyli inni.

- Weź sierp. Zakończ to wszystko. Przerwij krąg. - Powiedzieli chórem wyciągając sierp w jej stronę.

Teresa niechętnie ale wzięła broń, przyjrzała sie zakrzywionemu ostrzu.
- Taterka... on też chciał żebym zabila kogoś z nas. Dlaczego? On też chce żeby zamknąć krąg? Przecież on jest tym złym, nie powinien chcieć tego samego co my - choć nie sprzeciwiała się już tak radykalnie a nawet powoli oswajała w ogóle z możliwością, że mogłaby to zrobić, cały czas miotały nią ogromne wątpliwości.

Nie okazali zdziwienia. Nie okazali żadnych emocji.

- Taterka. Tak. Tak - to była jedyna sensowna odpowiedź, jakiej się doczekała.

- A Antoś? Będze mał normalne życie? Nic mu się nie stanie? - łzy napłynęły Bułce do oczu. Palce zacisnęły się bezwiednie na rękojeści broni. - Ale ja kocham mojego brata... Ja... - przez łzy przestała już widzieć makabryczne twarze, jedynie niewyraźne plamy czerwieni. - dlaczego mam zabić kogoś kogo kocham? To niesprawiedliwe.

- Może właśnie dlatego - powiedziała Dziara. - Aby poświęcenie było prawdziwe. Aby niosło w sobie potencjał ... żalu i cierpienia. Aby było wyrzeczeniem wszystkiego, co ludzie uważają za sens egzystencji. Uczuć rodzinnych. Największe z możliwych poświęcenie. Tak sądzę.

- To bardzo okrutne. Że ktoś na to pozwala - wytarła rękawem podpuchnięte oczy. - Mam nadzieję, że to zadziała. Że Patryk, Antek, Wanda, nawet Paweł... że się od tego uwolnią. I Hirek też. I, że trafi w lepsze miejsce i mi kiedyś wybaczy. Bo ja sobie nie wybaczę nigdy. Bo oprócz mojego brata będę tu musiała poświęcić coś jeszcze. Swoje człowieczeństwo. I kim wtedy się stanę?

- A czym jest tak naprawdę człowieczeństwo. Gdzie było, kiedy Voivorodina zaczynała ten rytuał? Kiedy ginęły dziesiatki tysięcy ludzi zabijanych przez innych ludzi. Mordowanych na sposoby, których nawet nie jesteś sobie w stanie wyobrazić.Więć czym ono tak naparwdę jest? Potrafisz je zdefiniować. Po swojemu?

- Dla mnie?

Pokiwali głową.

- Dla mnie zachować człowieczeństwo znaczy... żyć w zgodzie z własnym sumieniem. Żebym mogła spojrzeć w lustro i nie czuć wstydu ani wstrętu.

- Więc faktycznie niewielu jest ludzkich ludzi. Niewielu zostaje takich po tej próbie. Voivorodina potrafi zedrzeć z nas maski. Pokazać czym jesteśmy. Mięchem i flakami niewiele różniącym się od zwierząt. Tak właśnie jest.

Zamilki. Ich pozbawione wyrazu oczy patrzyły na nią bez śladu jakichkolwiek emocji.

- A teraz idź! Zabij. Z miłości, by ocalić innych kosztem siebie i swojego człowieczeństwa. Przerwij krąg. Idź, Dziecię Hioba. Ktoś to musi w końcu zrobić. By ludzie przestali ginąć. Tak jak my.

- Uderz w gardło - powiedziała Dziara bryzgając krwią. - Śmierć jest bardzo szybka. I przynosi ukojenie. Tak. Ukojenie. Idź. Powiedz. Zabiję go! Zabiję swojego brata! W imię miłości. W imię ocalenia. I idź. Zabij.

Teresa bezmyślnie przebierała nogami. Spazmy płaczu wstrząsały jej ciałem, zamazywały widoczność. Brynęła przez gruzy zrujnowanego miasta, co chwila potykając się i tracąc równowagę. Ostrze jednak ani razu nie wypadło z jej dłoni.
- To się musi skończyć... - szepnęła sama do siebie zanosząc się histerycznym szlochem. Smugi łez i wydzieliny z nosa oblepiały skórę. Podjęła decyzję. Po części z bezsilności, bo wiedziała, że jeśli ktoś nie zrobi czegoś konkretnego to i tak zginą wszyscy. Choć to było idiotyczne usprawiedliwienie.
Zdała sobie sprawę, że jak w mantrze powtarza jedno zdanie, pamiętane tak dobrze z ojcowskiej biblii.
- Ojcze, jeśli to możliwe oddal ode mnie ten kielich...
 
liliel jest offline