Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-02-2013, 13:03   #153
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Gobliny. To słowo kołatało się po głowie wszystkich obecnych pod wieżą. Sprawiało, że krew krążyła szybciej, myśli biegły pośpieszniej. Zielonoskórzy byli przeciwnikami bezwzględnymi i okrutnymi. Braki w tężyźnie i inteligencji nadrabiały sprytem i liczebnością. Niejedna wieś, czy ludzkie miasteczko padły ofiarą napaści goblińskich hord. Po ruinach nie jednej krasnoludzkiej twierdze szwendały się bandy zielonoskórych. Żaden, a już tym bardziej doświadczony wojownik nie pozwalał sobie na zlekceważenie goblinów.
Wilcze granie tylko pogłębiło wrażenie, że święci się coś więcej niż tylko obrona przed głodnymi zwierzętami. Pierwsza myśl jak w tym momencie zaświtała Erichowi w głowie była prosta i jak najbardziej słuszna. Zwierzę było zbyt oszalałe, by je w parę sekund opanować tradycyjnymi metodami. Pozostało ciąć uprząż. Jak to jednak zwykle bywa, to co wydaje się proste nie zawsze takim jest w praktyce. Bo po pierwsze wściekły bułanek z wybałuszonymi oczami i położonymi po sobie uszami, wierzgał i machał łbem na wszystkie strony nie rozumiejąc, że dla swojego własnego dobra powinien się nie ruszać i najlepiej zamknąć oczy. Po drugie popręg mocujący chomąto był porządnym, grubym wyrobem jakiegoś rymarskiego rzemieślnika. Na koniec zaś miecz Adolphusa Kuftsosa choć wcale ostry, precyzyjnym narzędziem tnącym bynajmniej nie był...

- Erich!!! - głos Gomrunda rozbrzmiał mocnym basem ponad wilczym zawodzeniem i szumem deszczu.
Wszyscy już byli, albo w stajni, albo stali w wejściu do niej. Został się tylko on...

Sylwia popędziła w kierunku wozaka. Za nią wystrzeliła dłoń Dietricha, która miała zapewne zatrzymać ją w miejscu, a zaraz za nimi siarczyste przekleństwo krasnoluda. Trudno było powiedzieć, czy dziewczyna ruszyła pomóc Oldenbachowi póki się nie dostrzegło, że wpatrzona była w tarczę opartą o jednego z trupów na wozie... Gdyby się do niej dobrała... i z mieczem... no przecież to tylko wilki. Dałaby sobie radę...

Erich nie widząc innej możliwości wziął zamach i ciął jak się dało... Na oślep. Miecz ze świstem przeciął powietrze, gruby rzemień trzasnął, a Martuś kwiknął przerażony gdy na jego boku wykwitła na karminowo podłużna rana.
Wozak wiedział, że tak być musiało. Nie zdążyłby opanować zwierzęcia. Ani go wyprzęgnąć... Na pewno...

Konrad ostrożnie położył na ziemi półprzytomnego krasnoluda. Dopiero po chwili dostrzegł czarny oślizgły ślad jaki został na ramieniu jego płaszcza. Brodacz wyglądał marnie. Oddychał sycząco. Chrapliwie niemal. Przy każdym oddechu wypluwał gęstą czarno-czerwoną wydzielinę. Gdy jego spojrzenie skrzyżowało się z konradowym wzrokiem zdawało się że chce coś powiedzieć. Minę miał przy tym tak tak okrutnie napiętą, że przewoźnik czuł, że to coś ważnego. Nadstawił ucha. Ciężki gwiżdżący oddech odbijał się przez chwilę od jego skroni. A potem przestał. Gdy spojrzał ponownie na krasnoluda zobaczył już tylko puste, martwe oczy.

Martuś mimo otrzymanej rany, puścił się nader żwawym pędem dróżką prosto do gościńca, którym tu przybyli. Minął niski płotek w tym samym niemal momencie, w którym na podwórze wieży wpadły pierwsze wilki. Wielkie, czarne basiory. Wytarte grzbiety, zapadnięte, pozbawione sierści boki. I rozwarte we wściekłym grymasie pyski. Tak zwykłe wilki nie wyglądały. Inaczej też się zachowywały. Ktoś musiał nimi kierować. Wydać krótki rozkaz “goń”. Nikt też nie miał wątpliwości co do jego rasowej przynależności.

W cieniu rzadkich drzew Gomrund i Konrad, który właśnie dopadł wrót, dostrzegli sylwetkę jeszcze jednego wilka. Może nawet wilczycy, o ile młody Sparren umiał takie rzeczy trafnie oceniać. Trzymała się z tyłu. Na jej grzbiecie jednak o ile ich oczy nie myliły, coś siedziało. Niskie, pokurczone, z narzuconym na głowę kapturem. W krasnoludzie zawrzało...

Jeden z wilków popędził za cwałującym w kierunku gościńca Martusiem. Dwa pozostałe ruszyły prosto na Sylwię i Ericha. Za nimi następne wbiegały na podwórze.
- Nie zdążą... - mruknął Dietrich ruszając pędem za złodziejką.
Miał rację. Tym bardziej zresztą, że dozbrojona Sylwia, minąwszy Ericha, nie wyglądała na jakoś bardzo skorą do uciekania przed wściekłymi napastnikami. Do momentu gdy wilki nie znalazły się z obu jej stron, a ona przyparta plecami do wozu nie miała się gdzie wycofać.

Szczęknęła cięciwa ciężkiej gomrundowej kuszy. Bełt chybił jednak celu i poszybował gdzieś w kierunku drzew. Norsmen zmienił broń i ruszył na przód. Niechby i niebiosa się waliły. Nie mógł tej kozy zostawić samej...

Wtedy serce Sylwi upomniało się o inny rodzaj pomyślunku. Taki bardziej zbliżony do tego, którym kierował się choćby Erich, który właśnie wpadał do stajni. Niestety stało się to odrobinę za późno. Dobiegający do niej ochroniarz niebaczny na to, że nie ma osłony ucapił złodziejkę za ramię i potężnym ruchem rzucił nią niemal w stronę wrót stajni. Z trudem ustała na nogach. W sam raz by zobaczyć jak jeden z wilków, które miały ją w kleszczach skoczył na Dietricha. Spieler nie zdążył się odwinąć. Nie dał też rady ustać na nogach. Ucapiony wilczymi szczękami trochę poniżej łokcia, z impetem, który nadał im skok wilka, runął na ziemię przygrzmociwszy przy tym głową w koło wozu. Spielera zamroczyło na kilka chwil. Gomrund i Sylwia doskoczyli do powalonego. Konrad załadowywał kuszę. Cięcie, warknięcie, wilczy skowyt. I znów wycie. Ten który powalił Dietricha skamląc boleśnie i brocząc krwią usuwał się właśnie na bok. Dzierżony przez Sylwię grissenwaldzki miecz rozciął mu tylną łapę. Ostrze gomrundowego brzeszczota natomiast, choć przeciwnik trzymał się od niego z daleka, skutecznie uniemożliwiło skok temu drugiemu. Tym razem złodziejka posłuszna krasnoludowi zaczęła wspólnie z dwoma wojownikami wycofywać się do tyłu gdzie Konrad i Erich czekali by zamknąć wrota.

Oddany przez Konrada strzał tak jak i gomrundowy chybił celu. Wilki poruszały się chyba zbyt szybko. A i akcja wymagała co chwila zmiany strategii. Strategii, której zamroczony i zraniony Dietrich nijak pojąć chyba nie mógł. Ugryziony dość poważnie w przedramię i ciągnięty przez złodziejkę i krasnoluda, mógł się czuć co najwyżej jak worek ze zbożem. Niezdolny do podniesienia się, czy nawet skutecznego zadziałania mieczem dotarł jednak w końcu do stajni. Kosztem kliku rozdartych pierścieni gomrundowej zbroi i nieznacznie ranionego boku Sylwii.

Z niejakim trudem, ale jednak, Erichowi i Konradowi udało się szybko zamknąć i zapieczętować za nimi wrota do stajni. Byli bezpieczni. Przynajmniej przez jakiś czas.

***

Echo skapującej z sufitu jaskini wody odbijało się eche od ścian oddalając się od grupy czarodziejki niczym przewodnik nawołując “tędy! tędy!”. Niknęło gdzieś daleko w ciemnościach prowadząc w głąb ziemi. Do miejsca gdzie jak się spodziewała ugrzązł najczystszy z najczystszych kamieni. Tkanka świata, która łączyła moc magii i siłę natury. Największy znany Staremu Światu spaczeń. Mimo, że nie dął tu żaden wiatr, wyczuwała na policzkach drganie powietrza. Jakby cala jaskinia żyła. Oddychała owiewając ją swoim oddechem. Uniosła dłoń z płomieniem, który z sykiem zderzał się z kapiącymi kroplami i rozświetliła ściany i strop jaskini. Nie były gładkie jak granit, ani chropowate jak skały krzemienne. Były porowate. Trochę jakby miękkie w dotyku. Nieznacznie elastyczne. A po przyłożeniu dłoni dało się wyczuć ich wewnętrzne ciepło. Zdobiące zaś strop stalaktyty bardziej przypominały z kształtu polipy. Moc spaczenia była niezaprzeczalnie wielka. Wyczuła niepewność idących za nią mężczyzn. Młodsi Schurkowie szeptali coś do siebie. Gottlieb uciszył ich gestem jaki się wykonywało chcąc przywalić komuś w łeb. Dostali pieniądze. I wiedzieli, że jest ich więcej. Miała nadzieje, że starczy ich lojalności wobec złota przynajmniej do momentu pozbycia się Skavenów.

Odgłos kilofów. Trzech chyba. Gdzieś w ciemności przed nimi. Był wyraźny, ale dla każdego kto liznął choć odrobinę fizyki nie było tajemnicą jak rozchodzi się dźwięk w zamkniętych pomieszczeniach. Jeśli skaveny kopały gdzieś w tych korytarzach, to było to jeszcze dobre sto metrów stąd. Dała znać swoim najemnikom by zgasili swoje pochodni i by byli gotowi, po czym ruszyła dalej.

Jaskinia wyprowadziła ich do dużej komory. Wysokiej na przeszło pięć metrów i o średnicy co najmniej piętnastu. Tu właśnie znajdowała się czwórka pozostałych skavenów. Trzech klanbraci uderzało kilofami w skalne zawalisko znajdujące się po przeciwnej stronie komory. Czwarty stał obok nich. Z mieniącą się zielonkawym odcieniem pochodnią i z groźnie wyglądającą dwuręczną zębatą szablą przełożoną przez plecy szczuraka. Obok niego na kamieniu wśród broni pozostałych skavenów leżało też coś co od razu przykuło uwagę Mary. Okrągły metalowy przedmiot z lontem. Większość ludzi Imperium traktowała zagrożenie ze strony skavenów jak bajki. Sporo nawet nie wierzyło w ich istnienie. Mara nie wierzyła w rzeczy, w które nie dałoby się uwierzyć. Miała dość bogatą choć nadal tylko ogólną o szczurakach. Wiedziała też, że jest to jedyna rasa, która zdołała połączyć spaczeń z prochem strzelniczym osiągając piorunujący efekt. Trzech kopiących szczuraków rzeczywiście zamiast brać się za całe zawalisko, zdawało się przygotowywać miejsce pod okrągły przedmiot...
- Mmmamo... - szepnął jeden z Schurków. Idiota nie baczny na to, że skaveni świetnie słyszą. Wiedziała jednak co tak przeraziło tego pospolitego łotra. Choć ją to tylko trochę obeszło.
Poza szczurakami w komorze jaskini coś jeszcze rzucało się w oczy. Ciała. Zdeformowane, zasuszone i zrośnięte ze skalnymi ścianami i skalną posadzką ludzkie ciała. Może przypadkowych podróżnych, którzy schronili się tu nieświadomi mocy spaczenia na noc. Co ciekawsze, jedno z tych ciał nadal się poruszało. A raczej podrygiwało. Zszarzałe od skały, z którą było zrośnięte plecami. Pozbawione włosów. Wydające z siebie ciche, urywane, bulgotliwie dźwięki. Dzika energia. Nieokiełznana zmiana...
Rzuciła groźne spojrzenie młodemu Schurkowi. Ten jednak już się wycofywał kręcąc głową. Gottlieb wyglądał na niezdecydowanego... Staub rozwierał gębę w wyrazie głupkowatej fascynacji. Tonn... Tonn natomiast w żadnym razie nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Niczym. Jego wzrok też bardziej od anomalii chaosu przykuwał wielki Skaven z dwuręczną szablą.

***

Wycie i ujadanie nie ustępowało ani na trochę. A trwało już dobrych kilka chwil. Przerwy między ułożonymi horyzontalnie balami, stanowiącymi ściany, ani trochę nie przypominały krenelaży zamkowych i celować to może i by z nich można, ale do wielkiego powolnego ogra, a nie do tych pchlarzy, co hycały między drzewami zawodząc do zamkniętej na cztery spusty stajni. Zwłaszcza, że wilki niezbyt chętnie zbliżały się do samej stajni gdzie Konrad i Gomrund czekali z naładowanymi kuszami. Trzymały się raczej bliżej linii drzew. Coś jednak w końcu zaczęło się dziać w rzadkim lesie. Deszcz co prawda przestał padać, jednak w międzyczasie zapaść zdążył zmrok i niełatwo było dojrzeć coś poza poruszającymi się cieniami. Dopóki jeden z nich nie wyjechał na podwórze. Wilk i jeździec, który go dosiadał. Gomrund niebaczny na nic wycelował i wystrzelił z kuszy do goblina. Oczywiście spudłował. Jeździec obejrzał się tylko na stajnię i skierował wilka w stronę wieży. Za nim z lasu wyszły następne. Przynajmniej kilkunastu. Biegające luzem wilki nadal kręciły się między drzewami.
Pierwszy z goblinów dojechawszy do drzwi zsiadł z wilka i ostrożnie pociągnął za klamkę. Nie ustąpiła. Goblin przez chwilę się z nią jeszcze szarpał, ale ostatecznie odstąpił. Powiedział coś do pozostałych w efekcie czego wywiązało się między nimi coś na kształt kłótni. Najwięcej mówił ten który drzwi próbował otworzyć. Dużo przy tym pokrzykiwał wskazując to na stajnię to na wieżę. Co mówił można było się jedynie domyślić, bo używał gardłowej mowy zielonoskórych. W końcu wyglądało na to, że wydał jakiś rozkaz pozostałym. Gobliny spięły swoje wilki i puściły się w las. Zaraz potem wilczyca tego, który dowodził zawyła przeciągle i także pobiegła za resztą. Za nią zaś wszystkie wilki luzaki. Nie minęło nawet kilka oddechów gdy na podwórzu zaległa cisza, a w lesie nie dało się dostrzec żadnego ruchu.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline