Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-02-2013, 21:29   #115
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Buttal



-Nuuudno tu...

Zachrypnięty głos leżącego na pryczy krasnoluda poniósł się po całej celi, odbił echem od ścian korytarza i słyszalny był pewnie nawet na parterze posterunku.

-Nuuudzi mi się…

-Wiemy, Torrga, powtarzasz się!


-Ale kiedy naprawdę mi się nudzi!- poirytowany brodacz usiadł na łóżku, przejechał dłonią po twarzy i finalnie podszedł do zakratowanych drzwi, by spróbować przecisnąć głowę między prętami.- Klawisz!

-Co?!

-Nudo że żal dupsko ściska!

-Nosz kurwa mać! Jeśli kiedykolwiek zacznę narzekać na pijaków w areszcie, niech ktoś mi wspomni o trzeźwych krasnoludach!


Torgga zarechotał cicho, obrócił się i oparł plecami o kraty.

-Tak w ogóle to, czemu tu siedzimy?

Buttal już zdążył przywyknąć do retorycznych pytań ze strony swojego towarzysza, więc przełożył karty w dłoni i westchnął tylko.

-Mówiłem. Sierżant rozgada się ze Striełokiem a my siedzimy tu dla bezpieczeństwa.

-Czyjego?! Ewentualnych napastników?!

-Na to wychodzi.
- kurier uśmiechnął się lekko i ułożył karty na stołku, służącym za stolik do gry.- Kareta czwórek.

-Brodaty szczęściarz!


Siedzący w sąsiedniej celi łachudra prychnął gniewnie i z chuderlawymi rękami przełożonymi przez kratę celi rzucił swoje karty na stołek. Ogółem, okazał się lepszym towarzyszem odsiadki niż brak towarzysza, a posiadane przez niego karty tylko ułatwiły Buttalowi przetrzymanie długich minut spędzonych w celu.

Buttalowi, ale nie Torrgiemu, dla którego hazard miał sens tylko wtedy gdy grało się o alkohol.

Nolly, gdyż tak przedstawił się lokator sąsiedniej celi, uśmiechnął się, podrapał po niezbyt gęstym zaroście i pociągnął nosem.

-To za co siedzicie? Paragraf dwanaście?

-Co takiego?

-Paragraf dwanaście określa jedno ze standardowych wykroczeń dokonywanych przez krasnoludy.

-A dokładniej?

-Upojenie alkoholowe połączone z wymachiwaniem toporem i biciem funkcjonariuszy po częściach miękkich.

-Aha…-
Buttal wyobraził to sobie i wzdrygnął się.- Nie… My naprawdę siedzimy tu dla bezpieczeństwa…

-Polityczni, co? Ech, od polityki można oparszywieć…

-Mowa.-
Trogga uśmiechnął się krzywo, opróżnił przyniesiony przez strażnika kubek z resztki piwa i znów usiadł na pryczy.- A ty za co siedzisz?

-Siedzę? Heh!-
Nolly albo zarechotał, albo miał atak duszności. Brzmiało to dość podobnie.- Kolego! Ja tu mieszkam! Jak jest serio zimno, rzucam kamieniem w czyjś szyld a chłopaki zgarniają mnie z ulicy i przymykają za czterdzieści osiem…

-Miło z ich strony…

-Ano…
- obszarpaniec uśmiechnął się z zadowoleniem i znów zaczął tasować karty.- Tym razem ja rozdaję

Nim jednak zdążył powiedzieć coś więcej, drzwi od bloku cel otworzyły się z hukiem, wpuszczając do środka mętne światło latarni. Buttal obrócił głowę i zmrużył oczy, widząc dwie wysokie sylwetki w kolczugach i przepisowych hełmach na głowach.

-Witam… ?

-Idziecie z nami.-
pierwszy ze strażników wszedł do środka, wyciągnął zza pasa pęk kluczy i zaczął kolejno sprawdzać je, jeden po drugim, w zamku od drzwi celi. Drugi zaś zamknął drzwi.

Torrga z brwiami nastroszonymi niczym jeżozwierz zeskoczył z pryczy i nierównym krokiem podszedł do krat.

-Tak, a z czyjego rozkazu?

-Odgórnego
.- burknął klawisz, dopasowując w końcu odpowiedni klucz do dziurki w drzwiach.- Dobra, to ten… Barton, dawaj kajdany. Wy, łapy przez kraty, mamy was skuć.

Torgga tym razem nastroszył się cały, a biorąc pod uwagę rozmiar jego brody, był to imponujący widok.

-Oczadziałeś koleżko?!

-Odgórny rozkaz, mówię. Nie mnie dyskutować ze zwierzchnikami.-
strażnik westchnął i odebrał kajdany od kolegi. Następnie spojrzał wyczekująco na dwóch krasnoludów.- No? Ręce. Nie mam całego dnia…

Nolly zaś, siedząc do tej pory w kącie swojej celi, podniósł tyłek i podszedł do krat poruszając nosem niczym szczur.

-Ej, ja was tu jeszcze nie widziałem…

-Nowy przydział, nic ci do tego, lumpie!-
drugi strażnik wykonał gwałtowny krok w stronę obdartusa i łupnął pałką w kratę, wywołując tym samym cichy skrzek ze strony nędzarza.

Pierwszy ze zniecierpliwieniem spojrzał na brodaczy.

-Każecie czekać mi cały dzień?

Z irytacją podszedł do drzwi, trzymając w ręku kajdany. Klucz spokojnie w zamku.


Jean Battiste Le Courbeu


-Dwadzieścia cztery, powiadasz? To doprawdy niezwykły wydatek ale nie sądzisz że ilość kociej sierści może być zabójczy dla twoich nowych dywanów z Amirath… ?

-Tak, wyśmienite wino, powiadam, wyśmienite! Delikatny bukiet różany z nutką dzikiej róż… Wyśmienita nalewka. Grzechu warta! Powiedz mi tylko jeszcze…

-Jak śmiesz oskarżać mnie o rozwadnianie wina?! To wysokiej klasy pokazy dla koneserów a nie jakaś przydrożna tawerna, gdzie karczmarz leje deszczówkę do wody ze studni, żeby jeszcze więcej zaoszczędzić! Jak śmiesz szargać moje dobre imię?!

-Ród Chebvalier znów rozlał krew w tej wojnie rodów z rodziną d’Hubert. Powiadam ci, przyjacielu, ci idioci nigdy nie nauczą się, że złoto nie czyni ich najlepszymi we wszystkim. Znowu miał miejsce pojedynek, tym razem w Parku Książęcym, i znów rodzinny cmentarz Chebvalierów przyjmie kolejnego rezydenta. Ech, naprawdę, czy oni nie rozumieją, że rodzina d’Hubert to od dwunastu pokoleń wojskowi, oficerowie oraz najemnicy?!


Jean z pewnym znudzeniem lawirował pomiędzy konwersującymi gośćmi, omijał tych bardziej upojonych znakomitymi trunkami lub też przechodził nad tymi, gdzie alkohol wygrał już ze zdrowym rozsądkiem pijących. Jednocześnie dane mu było przekonać się, że to nie prawo czy sprawiedliwość czyni ludzi równymi, lecz właśnie alkohol.

W końcu obojętnie czy to szlachcic w pałacu, czy też chłop w swojej lepiance, wszyscy upijali się tak samo i równie nieprzyzwoicie. Obojętnie, czy środkiem znieczulającym było stuletnie wino wydobyte z własnej, prywatnej winnicy, czy też jeszcze ciepły samogon pędzony ukradkiem w piwnicy.

Sam gnom uśmiechnął się lekko, poprawił kapelusz na głowie i lekkim krokiem ruszył do wyjścia. W ciągu dość owocnej godziny dane było mu skosztować kilkunastu niezgorszych trunków, posłuchać plotek, dowiedzieć się o najświeższych skandalach towarzyskich z wyższych sfer, a nawet przygruchał sobie niebrzydkie, krasnoludzkie dziewczę o nietuzinkowej urodzie i figurze jak marzenie. I właśnie dzięki temu przygruchaniu i krótkim migdaleniu się, na zapleczu stoiska jej ojca, Jean opuszczał zgromadzenie towarzyskie z butelką pierwszorzędnego miodu pitnego pod pachą.

Zdecydowanie, była to owocna eskapada.

A na pewno owocna w mniemaniu Le Courbeu. Sargas natomiast syczał gniewnie, prychał na wszystko dookoła a ogon nastroszony miał niczym szczotka do butelek. Na przyjęciu nie było ryb, nie było kotek, nie było mleka i nikt nie zwracał na niego uwagi. Gdyby nie jedwabne zasłony, na których mógł zaostrzyć pazury, prawdopodobnie powiesiłby się na własnej obroży.

Teraz jednak kierował się za swoim panem, z którym raczej łączył go układ partnerski niż układ „zwierzak-pan”. A że Jean był wyraźnie w dobrym nastroju, Sargas cały czas liczył po cichu na jakąś apetyczną rybkę.


***


Stukot kół dorożki na brukowanej ulic niósł się echem po wyludnionych nieco ulicach. Plac Vindicara znajdował się w tej części miasta gdzie uczciwie pracujący kupcy, rzemieślnicy oraz szeroko rozumiani mieszczanie spali, spożywali śniadania, wychodzili do pracy i wracali wieczorami, by ze zmęczeniem spożyć kolację i paść w objęcia Morfeusza. Dlatego też w dystryktach takich jak ten godziny wieczorne charakteryzowały się ciszą, spokojem oraz niepokojącym uczuciem osamotnienia, gdy na miejsce przybywała osoba, zwykle mieszkająca w nieco bardziej rozrywkowych częściach Periguex.

W tym wypadku, ową osobą był Jean.

Gnom otworzył drzwiczki powozu, wypuścił Sargasa i wyskoczył na zewnątrz, woźnicy rzucając sztukę złota.

-No i jesteśmy, kocie…- mruknął cicho, lustrując otoczenie wzrokiem i bezwiednie poprawiając wszystkie możliwe zagniecenia na swoim płaszczu. Biała kamienica, o której wspominała Seravine, stała po środku północnej krawędzi placu, ładnie oświetlona lampami olejnymi, zapalanymi akurat przez starszego świecznika w czarnym, upapranym steryną płaszczu.



Jean westchnął i spojrzał na Sargasa.

-Co myślisz?

Kot nie słuchał go jednak, machając w ekscytacji ogonem i obracając łeb to w prawo, to w lewo. W jego oczach ten spokojny plac na środku dzielnicy zamieszkałej przez ludzi nudnych i uczciwe pracujących, był niczym aleja Czerwonych Latarni połączona z najbardziej parszywymi dokami tego świata.

Czuł zapach kilkunastu kotek, bandy kocurów, świeże piżmo oraz wszechobecny aromat miseczek z jedzeniem, wystawianych dla domowych pupili.

Lecz tutaj, na placu Vindicar, kot był dla kota wilkiem.

A Sargas, w takim otoczeniu, zmieniał się w metaforycznego samca alfa.

Jean westchnął tylko.

-I po co ja nawet pytam… ?


Tsuki

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=NCMDzhj5FIQ[/MEDIA]


Krew dudniła Tamirowi w uszach, serce łomotało jak szalone a adrenalina sprawiała, że wszystko dookoła wydawało się dziać nienaturalnie wolno.

Wszystko, z wyjątkiem demonicznego pomiotu miotającego się w ogarniętej szałem agonii.

Potwór wyglądał jak krwawy, gnijący ochłap. Z dziesiątek drobnych skaleczeń sączyła się krew, rany postrzałowe odsłaniały ścięgna i kości bestii, lecz najgorzej ze wszystkich obrażeń wyglądały dwie potężne bruzdy w ciele demona, zadane ręką Tsuki. Obie w obrzydliwy sposób eksponowały wypełnione muchami oraz krwią wnętrzności abominacji, z których to raz za razem wylewała się żółć i posoka.

Niestety, potwór wciąż był niebezpieczny, niczym ranne zwierze, i Tamir zdawał sobie z tego sprawę z każdym, coraz trudniejszym do wykonania, unikiem. Łapy demona poszarpały mu już turban, płaszcz i wyrwały kilkanaście ogniw z kolczugi.

Najgorsza była jednak świadomość, że walczy sam.

Cid leżał pod ścianę, brocząc krwią i ledwo dychając. Kule Arthusa już przestały robić jakiekolwiek wrażenie na potworze a Tsuki… No właśnie! Gdzie była to cholerna elfka, kiedy jej obecność byłaby jak najbardziej wskazane.

Amirathczyk uśmiechnął się krzywo, wywinął kilka młyńców swoimi sejmitarami i prawie pogodzony z losem przygotował się do ostatniego, desperackiego ataku.

Eksplozja światła, jaka nastąpiła dwie sekundy później, prawie pozbawiła go wzroku.

***

Tsuki przez lata ćwiczyła szlachetną sztukę szermierki.

Uczyła się za równo od dziadka, wujków, wszelkiego rodzaju przyjaciół rodziny oraz najemnych nauczycieli, opłacanych przez jej rodziców. Najważniejszą lekcję jednak przyjęła od własnej matki, która po jednym z treningów usiadła obok niej i pomogła zabandażować pokaleczone drzazgami z bokenu palce.

-Pamiętaj, córko, jeśli kiedykolwiek będziesz walczyła z przeciwnikiem tak potężnym, że nie będzie obawiał się ciosów, wykorzystaj to.- uśmiechnęła się wtedy lekko, dotykając policzka córki.- Bo wierz mi albo nie, im bardziej ktoś przekonany jest o swojej niezniszczalności, z tym większą przyjemnością zmienia się go w krwawy ochłap.

I do jasnej cholery, jej matka miała rację.

Samurajka podniosła się na równe nogi, położyła dłoń na rękojeści katany i odetchnęła, obliczając idealny moment na szarzę. Potwór jednak, jak większość bestii, był wielki, odporny i nie zwracał uwagi na delikatne ukąszenia ostrzy Tamira, czy też pociski z muszkietu raz za razem dziurawiące mu grzbiet oraz ramiona.

Dlatego też Tsuki uśmiechnęła się lekko, poluzowała miecz w pochwie i ruszyła biegiem… w kierunku schodów.

Biegnąc, wojowniczka dostrzegła kątem oka wyczerpanego Tamira, ledwo uchylającego się przed ciosami bestii.

Przyśpieszyła.

I w pełnym biegu podbiegła do ściany, odbiła się od niej prawą nogą i z wysokości czterech metrów zeskoczyła na dół, w locie dobywając miecza i wykonując ukośne cięcie, przez kark i czaszkę potwora.

Ułamek sekundy później eksplozja wywołana koniunkcją świętej energii ostrza z demoniczną esencją wylewającą się z karku dekapitowanego potwora cisnęła nią o ścianę.

***

-I jak?

-Nic jej nie będzie… O! Widzicie? Budzi się.


Tsuki powoli otworzyła oczy i skrzywiła się, czując otępiający ból poobijanych kości. Nieprzyjemnego przebudzenie nie poprawił fakt, że pierwszą rzeczą jaką zobaczyła, była pobliźniona twarz gnoma siwego jak gołąbek.

-Jak się czujesz?

-Ja… ?

-Na pewno ona czuje się lepiej niż ja wyglądam.


Elfka zmarszczyła brwi i obróciła głowę, żeby spojrzeć na siedzącego pod ścianą Cida. Mężczyźnie wróciły już normalne kolory, ktoś zdjął z niego okrwawione ciuchy a on sam ponuro przyglądał się ogromnej, gwieździstej bliźnie porywającej większą część jego brzucha.

-Łał…

-Ano, łał.-
rudzielec pokiwał głową.- Jeśli nie znajdę sobie jakiejś dziewuchy z fetyszem na blizny, zbankrutuję na dziwki…

-Udam, że tego nie słyszałem…-
Zahard wychylił się zza leczącego samurajkę gnoma i uśmiechnął się lekko.- Widzę że znów wyszłaś cało z niemałej draki.

Cid prychnął, wstając powoli na równe nogi.

-Draki?! To była pieprzona apokalipsa! Gdyby Tsuki nie zabiła tego kurewstwa, Lantis ogarnęła by epidemia francy, cholery i syfa!

Lord Inkwizytor zaśmiał się cicho i poklepał dziewczynę po ramieniu.

-Wykuruj się, odpocznij a potem porozmawiamy. My zajmiemy się Davidhoffem. Przeżył, a my sprawimy, że jego bezwartościowa osoba w minimalny sposób przyda się społeczeństwu.- mężczyzna wyprostował się i poprawił na ramionach szkarłatny płaszcz.- A. I ktoś czeka na ciebie

Tsuki dostrzegła kątem oka jasnowłosą postać na szczycie schodów.

No tak. Laurie.


Petru


-Em…- Ceth odchrząknął, spojrzał na towarzyszy i ostrożnie podszedł do Petru, by poklepać go po ramieniu.- Wiesz co chłopcze… Może chwilowo zostawmy temat naszych kłótni i zajmijmy się twoją osobą…

-C… co? Słucham? Czemu?

-Powiedzmy że mam przeczucie. Siadaj nie gadaj.-
zniecierpliwiony druid pchnął Petru do tyłu, tak, że ten bezwiednie opadł na ociosany pieniek, służący Cethowi za taboret.

Sam starzec raźnym krokiem obszedł mężczyznę, trącił go końcem kostura w nerki, poruszał jego głową sprawdzając tym sposobem ustawienie kręgów szyjnych i finalnie stanął przed nim, zadzierając jego głowę do góry i niezbyt delikatnie oglądając źrenice zdezorientowanego Palenquańczyka.

-Co ty mi robisz… ?!

-Milcz i powiedz „a”.

-Aaa… AAA!-
rozdarł się tropiciel kiedy druid bez słowa włożył mu do ust wyjęty z kieszeni patyk i docisnął mu język do wnętrza szczęki.- So ty lobisz?!

-Mówiłem, milcz.-
Ceth odchylił się trochę do tyłu i wyjął obcy przedmiot z wnętrza jamy gębowej swojego „pacjenta”.- Przebarwień dziąseł nie masz, zęby widywałem dziwniejsze. Język z ostrymi kubkami smakowymi, jak u gadów, ale to też można rzucić na karb twojej genetyki… Czy w twojej rodzinie zdarzały się spontaniczne samozapłony?

-Nie jestem pewien… Chyba nie…

-Ojciec parał się magią?

-Ojca nie znałem…

-Hmmm. Czemu nie jestem zaskoczony?-
druid wzruszył ramionami i odsunął się od Petru, puszczając też boki jego głowy.- A jadłeś ostatnio coś bardziej podejrzanego niż zwykle?

-C… Co?! Nie!

-A może… ?

-Ceth!-
Aust z irytacją potrząsnął głową, wrzucając patyk do ognia.- Wiesz co mu jest?

-Em… Tak, sądzę że tak.-
Druid zgonił Pelorytę ze swojego siedziska, po czym sam usadził na nim swoje szanowne cztery litery.- Byliście świadkami genetycznego dziedziczenia skłonności do generowania wewnętrznej aury o nieregularnym charakterze trans magicznym…

Rulf przewrócił oczami.

-A tak po ludzku?

-Petru jest dzikim magiem, nazywanym również zaklinaczem.

-Ooo…-
brodacz pokiwał głową po czym wzruszył ramionami.- Szczerze mówiąc, widywałem już dziwniejsze rzeczy…

Petru bezwiednie przejechał dłonią po twarzy.

-To o czym rozmawialiście?

-My?-
Ceth zaśmiał się cicho.- Rozważaliśmy co teraz powinniśmy zrobić i mamy stosunkowo różne zdania na ten temat… Rulf uważa że powinniśmy wziąć dupy w troki i zawieźć Lu’ccię do Skuld, do czego jestem przychylny, ale do najbliższego Monastyru gdzie mogliby jej pomóc jest stąd długa droga…

-To co? Może lepiej posłuchamy Austa?-
Rulf prychnął gniewnie.- W dupie mam że mamy stąd rzut beretem do Esomii, skoro zamiast nam pomóc, najpewniej naszpikują nas strzałami! A dziewczynę spalą na stosie po wcześniejszej kaźni!

-I tak lepiej będzie zaryzykować, niż tłuc się setki kilometrów przez ziemię niczyją opanowaną przez potwory oraz kultystów!

-Z nimi sobie chociaż poradzimy! Radziliśmy sobie do tej pory! A Esomijczycy co?! Oddamy się w ich ręce a oni zrobią nam krwawą łaźnię!

-Panowie…

-A skąd możesz wiedzieć?! Może trafimy na kogoś z ludzkimi odruchami?!

-Panowie.

-Ludzkie odruchy?! U tych fanatyków?! Może u jakiegoś smarkatego giermka, ale nie u oficerów!

-Panowie!

-Och, ty na pewno wiesz coś więcej o Esomijczykach! Spotkałeś ich raz!

-PANOWIE!!!


Ceth ze wściekłością poderwał się na równe nogi, z kosturem w garści. Wicher odruchowo schował łeb między łapami i położył uszy po sobie. W jaskini zerwał się nienaturalny wiatr.

-Jesteście jak duże dzieci! Niby dorośli, niby weterani, a tak naprawdę wielcy gówniarze! Kłócicie się, jakby kto ma rację miało w naszej obecnej sytuacji jakiekolwiek znaczenie! A jeśli już ktoś podejmie decyzję, to my! Wspólnie!- starzec westchnął, uspokoił się a jego postać, która górowała nad wszystkimi niczym olbrzym znów wróciła do rozmiarów posiwiałego starca.- I tak nawiasem mówiąc, pieprzycie od rzeczy a nie zapytacie kogoś to przetrwał tutaj od wielu lat i ma w tym większą wprawę niż my.

Druid obrócił głowę i spojrzał na stojącego z boku Petru.

-Może wspólnie coś poradzimy?
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline