Gość w dom, pustki w spiżarni.
Przy gościach, jacy dobijali się do wrót spokojnej do tej pory wioski, zapewne nie ostałaby się ani spiżarnia, ani nawet gospodarze.
Wioska szykowała się do obrony i Detlef nie miał zamiaru pozostawić wieśniaków na łąsce losu. I zwierzoludzi. Poza tym nie bardzo widział możliwość uniknięcia walki. Wsiąść na koń i pojechać w siną dal?
Pewnie jaśnie wielmożny pan inkwizytor uznałby to za oddalenie się bez jogo zgody i od razu wysłałby pościg. O tym, że nie wypadało uciec, zostawiając samym sobie kompanów i chłopów nawet nie warto było wspominać.
Nie sądził, by w tak spanikowanym tłumie znalazło się wiele osób, które zechciałyby posłuchać jego rad. Nie mówiąc o tym, że zapewne zaraz zjawi się inkwizytor i zechce swą łaskawą ręką pokierować wszystkim. Do czasu, aż herr Hillenkamp się pojawi na placu przyszłego boju, parę rzeczy można było zrobić.
- Zastawcie bramę jakimś wozem - polecił. - I każcie przynieść te muszkiety.
Sam co prawda niewiele miał do czynienia z taką bronią, ale z pewnością byli tacy, co potrafili. I nie musieliby tracić czasu.
Ładując kuszę ruszył w stronę krasnoludów. Ci chociaż wyglądali na bywałych w świecie. Na takich, co wiedzą, z której strony trzymać miecz. I jak nim machać, by w bitewnym zapale nie trafić sojusznika. |