Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-03-2013, 13:56   #29
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Odgarnęła skóry pokrywające szamankę, jeszcze miała nadzieję, że ta śpi tylko, że trzeba jej tylko spokoju, ciszy, paru dni odpoczynku w cieple... Ugięły się pod nią nogi, w jednej chwili. Z chrzęstem kółek na skórzanym kaftanie i klekotem kościanych bransolet osunęła się na kolana. Nie przed drzewem, ten raz jeden nie przed bogami ani nie przed człowiekiem, którego władza nad jej losem urosła do niemal boskiej. Przed martwą Tuathą. Całe powietrze uciekło ze świstem z płuc. I chociaż nie znała tajemnych języków kości, splotów trzewi zarzynanych na ofiarę zwierząt czy innych znaków, jakimi przemawiali do maluczkich bogowie, zrozumiała wróżby, które z takim uporem stawiała szamanka. Mówiła jej o nich, mówiła za każdym razem, ale Yrsa z równym uporem brnęła naprzód, zapatrzona tylko w jedno, z oczami w słup i ręką w żebraczym geście, dalej przywiązana do swoich starych sposobów postępowania – choć przyniosły jej tylko odrzucenie i gorycz klęski.

Zawsze jedna kość poza kręgiem. Cokolwiek zyskasz, coś będziesz musiała stracić. Lub kogoś.

Odsunęła mokre, poskręcane kłaki z twarzy szamanki i przycisnęła usta do jej policzka.
- Znajdę go. Obiecuję. Wróci w wasze góry, razem z waszą córką.
Gardło jej się ścisnęło i przytuliła mocniej martwą kobietę. Obdarzone twarzą drzewo szeptało niezrozumiale czerwonymi liśćmi, a Yrsa rozpłakała się po raz pierwszy od czasu, gdy wstała z barłogu, na którym miała umrzeć i dowiedziała się, że przybył posłaniec z Dreadfort. Jakby puściły lody na rzece, łzy płynęły i nie chciały przestać.

Wtedy uczepione piersi martwej matki niemowlę wypluło zimny sutek, kurczowym chwytem zacisnęło piąstkę na warkoczu Yrsy i otworzyło oczy. Były przeraźliwie jasne, niebieskie tym strasznym błękitem lodowych pustkowi na północy i rozjarzone jakimś wewnętrznym blaskiem. Yrsa targnęła całym ciałem w tył, szarpnięte dziecko sturlało się z ramion matki na ziemię i zaczęło wrzeszczeć jak obdzierane ze skóry. Yrsa zamiast do uszu przyciskała dłonie do ust i dla równowagi starała się nie krzyczeć. Przypomniały się jej te wszystkie historie o Długiej Nocy, o polach śniegu i błękitnookich Innych dosiadających wielkich pająków, polujących w zaspach na ludzi, o armiach żywych trupów ciągnących za nimi.

Dziecko ryczało nieprzerwanie, jakby tym krzykiem chciało pokazać, że ono w odróżnieniu od matki ciągle żyje. Darło się całkiem jak wszystkie inne bachory, z którymi Yrsa miała styczność. Wierzgało gwałtownie też całkiem jak one, zaplątując się przy okazji w sznur pępowiny. To była dziewczynka i wyglądała na zdrową i normalną. Lady Bolton przełknęła ślinę i na czworakach zbliżyła się małej. Jeszcze raz przyjrzała się jej oczom. Potem podwiązała pępowinę i przecięła ją nożem, który wyciągnęła z dłoni Tuathy.

Oczy dziewczynki dalej były niepokojące i zbyt przenikliwe. Ale nie było w nich nic nieludzkiego.

Roose ma takie, pomyślała, i pocałowała zawiniętą w płótno ucięte z koszuli szamanki dziewczynkę w wilgotny od krwi i śluzu policzek.

***

Kiedy przyszły wezwane kobiety, Yrsa zdążyła już obetrzeć zmarłą z krwi i śluzu i posadzić ją w godniejszej pozycji. Szamanka siedziała oparta o drzewo serce z przymkniętymi oczami i dłońmi złożonymi na wyprostowanych nogach. Mięśnie twarzy martwej rozluźniły się. Jej oblicze było tak spokojne, że zdawała się spać.

Yrsa stała z dzieckiem na rękach i była daleka od spokoju. Poznała klanowców na tyle, że wiedziała, po jak cienkiej linie kroczy. Jeden fałszywy ruch, jedno oskarżenie rzucone gdzieś z tłumu, i zostanie uznana za winną wszystkiego, co się stało. Rozerwą ją na strzępy zanim zdąży sięgnąć po broń. Na razie nie mówiła nic. Dziecko Tuathy szarpało jej warkocz i próbowało ssać rzemienie, którym był związany.

Jednooka Sheba podeszła najbliżej, prawie pod samo drzewo, i wzięła szeleszczący wdech. Smukła, skośnooka Katla z Czarnych Uszu zakryła usta dłonią. Uzza, najstarsza z wezwanych, zaniosła się przeciągłą, drgającą żałobną pieśnią bez słów. Malutkiej dziewczynce, której przeznaczeniem było zostać kolejną szamanką klanów Gór Księżycowych, chyba ta pieśń przypadła do gustu. Porzuciła bezowocne próby znalezienia u Yrsy czegoś co choć oględnie przypominałoby piersi i zamiauczała jak kot.

- Wszystkie wiemy, że tak czasami bywa. Każda z nas biorąc sobie mężczyznę wie, że bogowie bywają okrutni, mogą zabrać i ją, i dziecko. Taki nasz los, i nic go nie zmieni. Tuatha to wiedziała, i nie zgodziła się z tym wyrokiem. Oddała życie, aby jej córka mogła przetrwać. Zrobiła to dla niej, i dla was. Była i waszą matką. Nie chciała, by klany pozostały bez szamanki i bez wodza, osierocone, gdy przyjdą mrozy. Wezwałam was, bo wy zrozumiecie, a wasi mężczyźni, którzy tam świętują zwycięstwo, nie. To nie są ich walki, nie pomieści im się w głowach to poświęcenie. Wezwałam was, bo też jestem kobietą i nie dopuszczę, by ofiara Tuathy poszła na marne. W ostatnich słowach przykazała, aby się nie zatrzymywać. Opuściła góry, by znaleźć Eroheta, którego wybrała na wodza na czas nadchodzącej zimy, ojca tego dziecka. Obiecałam jej to. Jak tylko dziecko dojdzie do siebie i znajdę mamkę, ruszam do Królewskiej Przystani. Czy pójdziecie ze mną, czy wrócicie w góry, zrobię to i tak. Nie dlatego, że jestem z waszych klanów. Dlatego, że jestem kobietą, i są rzeczy, które kobiety dla innych kobiet powinny robić. Inaczej zginiemy w świecie pełnym nierozumiejących tego co ważne mężczyzn.

Pierwsza głową skinęła klęcząca przy drzewie Sheba, ale to zgoda Uzzy ucieszyła Yrsę najbardziej. Kolejne kobiety kiwały głowami. Kiedy potem Yrsa wyszła do mężczyzn, na wieść o śmierci Tuathy szeregi przerzedziły się niemal w oczach. Odeszło ponad dwudziestu wojowników... kobiety zostały wszystkie.

- Uzzo – zapytała potem staruchy, gdy Sheba z Katlą poszły już na poszukiwanie odpowiednich cycków, godnych karmić przyszłą szamankę. - Czy jest coś, co trzeba zrobić dla dziecka? Tuatha miała sztylet z kości swojej matki. Czy nie powinnam jej spalić, i zachować szkielet.
Starucha zamiędliła bezzębną szczęką.
- Ogień niszczy kości. Trzeba gotować, tak długo aż mięso odejdzie od szkieletu.
Yrsa oplotła palcami bransoletę na swoim ramieniu i skinęła głową na znak, że rozumie i uznaje zasadność sposobu pozyskiwania kości.
- Potem zawinąć w skórę zwierzęcia zabitego przez szamankę. Tyla, więcej nie wiem. Stara szamanka uczy młodą, nikt inny nie zna tego co one znają. To zły znak, zły, gdy szamanka umrze nim wyuczy córkę.
- Znajdziemy kogoś, kto będzie umiał – Yrsa zacisnęła zęby. - Na razie to dziecko, takie samo jak każde inne. Potrzebuje tylko jeść i spać, mieć ciepło i sucho...

Potrzebuje przeżyć. A ja potrzebuję jej.

- Poślijcie zwiady – Yrsa wręczyła dziecko Uzzie i ruszyła sprężyście. - Jeśli żółte koty nie idą, zostawcie czujki. Jeśli idą, wracajcie szybko.

***

Wygoniła z łaźni dwóch zabawiających się ze służką klanowców i kazała rozpalić pod kotłem.
- Szkoda jej – mruknął Modrzew za jej plecami. Złożył szamankę na ławie i pogładził po twarzy. - Była taka piękna...

Yrsa przeciągnęła przez głowę kaftan i zmilczała, by mógł się pożegnać. Co tu zresztą było do powiedzenia?
- Dziecko ma złe oczy – rzekł Modrzew.
- Ma oczy dziecka – wzruszyła ramionami. Ma oczy jak Roose.
- Ma oczy zimy – nie ustępował dziki. Yrsa przeszła przez całą długość łaźni, wyminęła ławę i z rozmachem uderzyła go pięścią w twarz. Skoczyła na niego, przytrzymując z ręce i gniotąc kolanami piersi.
- Milcz – wyszeptała mu prosto w ucho. - Jak masz gadać bzdury, to milcz. Takie słowa mogą to dziecko zabić. A nas razem z nim. Rozumiesz? Rozumiesz?
Zeszła z niego dopiero, gdy pokiwał głową.
- Teraz wyjdź. Poradzę sobie sama. Jak skończę, będziesz pilnował drzwi.

Rozebrała Tuathę do naga i spaliła jej odzienie. Drobiazgi, które miała przy sobie, schowała jako dziedzictwo dla dziewczynki. Tylko kościany nóż wsadziła za własną pazuchę. To ona teraz miała zastąpić smarkuli matkę i jej bronić. Skóra zerwana z kuca czekała już na ławie. Yrsa ujęła ciało pod ramiona i zaciągnęła do kotła. Ciało Tuathy opadło w ciepłą już wodę, włosy kołysały się długimi splotami. Yrsa dołożyła do ognia i wyszła.

***

Wszystko wskazywało na to, że Czarny Harren wystraszył lwy na śmierć. Okolica była czysta jak łza. Na wieży ciągle powiewała jego chorągiew... Yrsa stała na dziedzińcu pełnym trupów i z braku jakiegokolwiek zajęcia zastanawiała się bezproduktywnie, co tam na górze zamiast herbu Hoarów powiesić. Swój znak i herb Boltonów? A juści... zamęczony człowiek i trzy wiadra. Jedno na jego zdartą skórę, jedno na krew i jedno na gówno i rzygi. Zacisnęła zęby i poleciła powiesić tylko obdartego ze skóry człowieka. Chorągiew właśnie wędrowała w niebo, gdy powrócił wysłany na najlepszym koniu tuż przed świtem po posiłki Albrecht Snow. Pędził przed sobą dwie setki ludzi, z których może pięć dziesiątek nadawało się do walki, a reszta co najwyżej mogła kamieniami z blanków ciskać... ale Yrsa nie zamierzała zaglądać w oczy darowanemu koniowi. Na końcu kawalkady na mule jechał siwy jak gołąbek maester, tuląc do piersi klatkę z krukami jak tarczę.
- Doskonale – uścisnęła prawicę Albrechta.
- Byłoby – westchnął zbrojny. - Gdybyś nie zatruła studni.
- Hm, bo?
- Bo trzeba nowe kopać, pani.
- Nie ma potrzeby. Trupy leżały krótko. Wystarczy naczerpać całą wodę i je wyciągnąć. Już to zrobiliśmy. Woda, która napływa, jest już czysta. Ej, Albrecht, ty pod strzechą chowany, a takich rzeczy nie wiesz? Jak wam się szczur w studni utopił to też za oskardy zamiast za wiadra się braliście?
- Jam nie pod strzechą chowany. Tylko w zamku. Ojciec mnie uznał. – uściślił Albrecht.
- Nie? Musiało mi się pomylić zatem.
- Na dobrą sprawę, tośmy teraz ziomkowie – zbrojny wyszczerzył zęby. - Od kiedyś Domericowi przysięgała, bom ja jego krewny.
- Nieee, naprawdę? - zmarszczyła brwi.
- Jego matka była z Ryswellów. A mój ojciec to Mark Ryswell, dzielny człek, który...

... który pojechał na południe ze Starkiem i nie wrócił. Jak i kilku innych dzielnych ludzi. Pojechali, ojcowie, mężowie, bracia. Nie wrócił żaden. Żadnych kości. I żadnych odpowiedzi. I tylko milczący Ned Stark, w którego honor nikt nie wątpi.

Albrecht gadał. Yrsa przestała słuchać. Czuła, jakby ryswellowski rumak herbowny wywalił jej kopytami prosto między oczy. Czuła, że grunt ucieka jej spod stóp. To wszystko mógł być przypadek, takie przypadki się zdarzają, życie jest ich pełne... Brakuje tylko kogoś z Gloverów. I lady Dustin, oczywiście, tej zasuszonej wiedźmy bredzącej o rudym rumaku, na jakim odjechał jej pan mąż. Lady Dustin, która przez przypadek też była krewną Domerica, toteż i miała wszystkie powody, by się stawić w Królewskiej Przystani w tym cudownym dniu, w którym młodemu Boltonowi przejdą przez gardło obietnice mężowskiej miłości, wierności i czego tam jeszcze, co przysięgnie hojnie, a nie dotrzyma i tak. Przypadek, świat jest mały i pełen przypadków, czepiała się jeszcze tej myśli, tyle że była ona zbyt cienkim wytłumaczeniem, by ją utrzymać. W tym świecie pełnym przypadków byli ludzie, którzy takie przypadki potrafili tworzyć i wykorzystać. Ludzie, którzy nie mieli blizn, za to zawsze mieli czyste ręce.
Zachwiała się i byłaby padła, gdyby Albrecht nie podtrzymał jej ramieniem.
- To tylko rana – powtarzała mu raz za razem, gdy prowadził ją do wieży, a potem wniósł na rękach po schodach. - Straciłam trochę krwi, muszę... - muszę wysłać list do Roose'a. - Niech maester przygotuje kruki. Przynieś mi pergamin i inkaust.

Napisała. Napisała do okopanego na Fosie Cailin lorda Dreadfort cztery listy. Każdy prócz ostatniego pełen oskarżeń, przekleństw i gróźb. Spaliła wszystkie prócz ostatniego.

Cytat:
Do Roose'a Boltona, lorda Dreadfort
Panie ojcze,
Harrenhal wzięte. Brody na Tridencie wolne. Lwów nie ma w promieniu dnia marszu od zamku. Zostawiam zamek słabo obsadzony. Pod komendą Albrechta Snowa.
Yrsa
Imię bękarta wykaligrafowała tak mocno, że ostry koniuszek pióra przebił pergamin. Masz. Masz i zrób z tym, co chcesz. . Nie pisała o stratach, cóż go obchodziły. To były jej straty, nie jego. O własnej ranie też nie napisała. Nie troskał się o nią, gdy umierała, dlaczego teraz miałby zacząć. Póki będzie w stanie dowlec się do alkowy jego syna na własnych nogach nie poświęci jej jednej myśli.

Cytat:
Do Namiestnika Domerica Boltona
Panie mężu,
Harrenhal wzięte. Zostałam ranna. Ruszam natychmiast po obsadzeniu zamku i gdy mój stan na to pozwoli.
Yrsa, lady Bolton
Też masz. I też żryj i się wypchaj. Zostawcie mnie w spokoju.

***

Gdy maester wypuścił kruki, doszła do wniosku, że jednak się pospieszyła. Domeric Bolton zasługiwał na coś więcej. Pod szczęśliwą gwiazdą urodzony, , myślała, gdy w samotności oskrobywała kości Tuathy z mięsa, obmywała je i składała na skórze kuca. Bo i iście farta miał jak mało kto. W miarę jak każdy jej krok oddalał ją od północy, a zbliżał do stolicy, Domeric bez żadnej osobistej zasługi czy trudu zyskiwał na znaczeniu i rósł z każdym dniem. Zaczynał jako nikt, wspomnienie ropnego pryszcza obdarzonego imieniem i mieczem, został pogardzaną nagrodą pocieszenia, przeszedł płynnie i lekko przez etap kamienia młyńskiego u szyi i bezkształtnego cienia, z którym trzeba się liczyć tylko przez wzgląd na jego ojca, by osiągnąć obecnie status jedynego możliwego sojusznika. Wszystko zaś przez splot niezależnych od niego okoliczności. Szczęściarz.

Wezwała Redfortów. Dwóch braci, co wyglądali tak samo, jak dwie krople wody. Ponoć co dwie głowy to nie jedna, a jednak w tym przypadku się to nie sprawdziło. Z ich młodocianych gęb uśmiechy spływały wolniutko, gdy Yrsa rysowała im ich niewesołą sytuację. Gdy już uznała, że boją się wystarczająco, wyciągnęła do nich pomocną rękę, a w ich dłonie wsadziła pióro i zaczęła dyktować list.

Cytat:
Do Lorda Namiestnika Domerica Boltona
Szlachetny panie
My, niżej podpisani, idący pokojowo pod sztandarem Redfortów traktem w pobliżu Harrenhal, zostaliśmy zaatakowani przez chorążego Lannisterów Gregora Clegane'a. Bestia ta bez pardonu i z wielkim okrucieństwem wyrżnęła naszych ludzi, nas samych raniąc. Na ręce Namiestnika składamy prośbę o wymierzenie królewskiej sprawiedliwości. Mając nadzieję, iż niebawem opowiemy o tej zbrodni osobiście, zdążamy do Przystani, by za Twoim panie pośrednictwem dochodzić naszych praw.


Nad Harrenhal zaległy ciemności, ucichły pokrzykiwania i stukot kamieniarskich młotków, tylko córka Tuathy gdzieś w odległej komnacie zanosiła się iście lwim rykiem. Yrsa kolebała ciężką od wina głową nad drugim listem. Wreszcie uznała go za kompletny i skończony, i wezwała Albrechta, który jako chowany w zamku powinien mieć lepszy ogląd niż ona, co wśród szlachty w małżeńskiej korespondencji uchodzi, a co nie.
- Nie brzmi źle – skinął jej, gdy skończyła czytać.
- Ale? - próbowała skoncentrować wzrok, tylko jakoś jej nie wychodziło. Wszystko było jakieś takie rozmyte, jakby patrzyła przez ścianę deszczu.
- Ale brzmi to tak, jakbyś bardziej się przejmowała zaślubinami niż małżeństwem – wskazał jej zbrojny z nadzwyczajną delikatnością.
- Aha. - Yrsa napiła się jeszcze. - Celnie. Masz rację. Tak właśnie jest. To co mam dopisać? - zapytała po chwili milczenia.
- Takie rzeczy, pani, powinno dyktować serce.
Yrsa wejrzała w głąb siebie, co zaowocowało tylko tą obserwacją, że jest pijana. Znowu. Oszukałeś mnie. Dałam się oszukać.
- Moje serce pływa w złotym arborskim. Jedyne, co mi dyktuje, to: „jeszcze jeden kielich a wszystkie rozterki znikną”. Gadaj – ujęła pióro i uniosła brwi.
- Żona do męża powinna pisać o nadziei na szybkie spotkanie. O radości z tego, że wkrótce będą razem. O radościach z dzielenia wspólnego łoża również, jak sądzę, uściskach i pocałunkach. Piszesz, pani?
- Piszę, Albrechcie – Yrsa skrobała zawzięcie piórem. - O nadziei, wspólnym łożu i pocałunkach, jako żywo. Dziękuję ci, co ja bym bez ciebie zrobiła...

***

Przez bramę Harrenhal ciągnęła kolumna klanowców. Było ich mniej niż wtedy, gdy opuszczali góry, jednak teraz wszyscy byli obwieszeni dobrym żelazem z zamkowych kuźni, które wyszabrowali w zbrojowni zamku Harrena, wszyscy też mieli konie. Na wozach jechali jeńcy, w tym jeden szczególny jeniec, który spał słodko i miał się nie obudzić aż do przystani. Modrzew jechał na wozie razem z mamką i niemowlęciem. Zagadywał do jadącej obok Sheby. Chyba wybierali smarkuli imię.

- Pani – Albrecht stanął obok Yrsy i chyba chciał się skłonić, ale złapała go za ramiona i uścisnęła mocno.
- Trzymaj się dzielnie. Mam nadzieję, że lord Dreadfort niebawem nadciągnie.
- I ja mam taką nadzieję... Mam coś mu rzec? Od ciebie? W cztery oczy?

Tak. Nie mogę oddychać. Nie mogę spać. Nie mogę jeść. Jak mogłeś. Jak mogłeś mi to zrobić?
- Harrenhal jest twoje, mój panie – wypluła z siebie i poczuła smak idącej w gardło żółci. - Niech bogowie mają cię w opiece, Albrechcie. Los da, a niebawem się zobaczymy w Przystani.

Wszyscy ojcowie, synowie, dzieci i żony tych, co nie wrócili z południa. Jak los da? Dobre sobie. Jeśli mam rację, zobaczymy się na pewno..

***

Harrenhal zmalało za jej plecami, tak że nie była już w stanie dojrzeć na wieży tej chorągwi Boltonów, którą tam kazała uwiesić. Nie żeby chciała wypatrywać, nie obchodziło to już jej ani trochę. Yrsa siedziała w siodle, zmywała winem posmak żółci i starała się spoglądać w przyszłość z tą żoniną śmieszną nadzieją, o której bajdy plótł jej Albrecht. Próbowała też wykrzesywać z siebie coś na kształt serdeczności, którą ani chybi będzie się musiała zacząć wykazywać. I prawie, prawie już się jej to udawało, kiedy w tyle kolumny nastąpiło jakieś poruszenie i dopadł do niej konno Ghzeb, wracający z wysuniętej czujki.
- Yssa – szepnął podniecony, oczy świeciły mu się jak dzikiemu zwierzowi. - Nasi z gór zeszli. Pięć setek.
- Zamierzają zdobyć sobie zamek i nagrabić? Rzekłeś im, że spóźnili się deczko?
- Nie gadali o zamkach nic. Niosą głowy. Chcą ciebie.
- Moja głowa zostanie tam, gdzie jest.
- Oni chcą widzieć ciebie. Na oczy. Żeby ty głowy zobaczyła. Na oczy – rozwinął się klanowiec. - Swoje – dodał jeszcze na wszelki wypadek.
- Skoro przeszli taki szmat drogi, źle by odeszli z niczym. Sheba, idziecie dalej – nachyliła się do Jednookiej i wyszeptała: - Chroń dziecko. Zobaczę, czyje to głowy i czy warte obejrzenia.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 05-03-2013 o 16:13.
Asenat jest offline