Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-03-2013, 11:51   #111
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
- ...tuque, Princeps militiae Caelestis, satanam aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute in infernum detrude.

- Amen. - odparł klęczący Beniaminek. Przez chwilę milczeli, on i starusieńki kapelan o błyszczącej w słońcu łysinie i krzaczastych brwiach. Zastygli w swoich rytualnych pozach - ksiądz ze wzniesionymi rękami, Piotr klęcząc z pochyloną głową. Minęła dłuższa chwila. Beniaminek z pewnym rozbawieniem zauważył, że ksiądz spogląda na niego ciekawie spod teatralnie zamkniętych powiek. Zupełnie jakby czekał, aż z gardła Beniaminka z rykiem wyskoczy sam Belzebub ze swoją świtą. Chwilę wcześniej sam Mazur rozglądał się ukradkiem po krzakach, oczekując czegoś podobnego.

- I jak?

- Nie wiem. Czuję się trochę głupio. - odparł Beniaminek zgodnie z prawdą.

- No to jest nas dwóch - ksiądz opuścił dłonie i uśmiechnął się uwidaczniając imponującą pajęczynę zmarszczek - Wiesz, nie jestem specjalistą, zrobiłem to pierwszy raz w życiu. Jak dla mnie nie wyglądasz na opętanego, ale jeśli nawet... wiesz, to nie działa jak magiczne zaklęcie. Wymaga wielu regularnych rytuałów, modlitw. To raczej maraton niż sprint. Czasem potrzeba miesięcy... nawet lat. Powiesz mi wreszcie o co właściwie chodzi, Beniaminek?

- Nieważne. Pomyliłem się. Niech ksiądz zapomni, coś mi się ubzdurało...

- Spotkałem człowieka, który dzień w dzień, całymi godzinami słyszy wrzaski dzieci płonących żywcem. Spotkałem chłopca, który codzień rozdrapywał sobie głowę do krwi, twierdząc, że w mózgu tkwi kula, która go zabiła. Pewien major...

- Oszalałem? - w głosie Beniaminka zabrzmiała zaczepka.

- To wojna. Wojna niszczy duszę. Nie tylko żółtodziobom. - Powiedział spokojnie ksiądz. - Zmierzam do tego, że wielu z tych ludzi pomogłem. Wróć jeśli chcesz.

- Może. Dziękuję. - mruknął żołnierz zbierając się do odejścia. - Ach. Jeszcze jedno. Wie ksiądz co znaczy “szoah”?

- To po hebrajsku. Znaczy “zagłada”.

- Dziękuję.

- Proszę. To ma jakiś związek z twoim... problemem?

- Nie wiem. I nie jestem pewien czy chcę wiedzieć.

*

Są rzeczy, o których lepiej nie mówić. Są sprawy, które lepiej zostawić w spokoju. Są imiona, które nigdy nie powinny być wypowiadane. Są granice, których nie wolno przekraczać. To co wydarzyło się w warszawskiej willi należało do zdarzeń z tej właśnie kategorii. Niech sobie młodziki i profesory pieprzą o szoku, zwidach i urojeniach, o zjawiskach paranormalnych, mediach i spirytyzmach. Wychowany w prostolinijnej, katolickiej rodzinie Beniaminek wiedział swoje - tego dnia spojrzeli w oczy diabłu.

Udało im się go okpić, ale zostali dobrze zapamiętani... i w jakiś sposób napiętnowani.

Starał się o tym nie myśleć. Nigdy nie wracał do tego tematu w rozmowach, a pytania zbywał niechętnymi mruknięciami. Próbował zapomnieć, jednak obrazy powracały raz za razem. Umierająca dziewczynka. Odgłos odjeżdżającej furgonetki z Tunią. Symbole na ścianach, upiorne zdjęcia, demoniczny cień na piętrze. Do tego koszmary - we śnie i na jawie. Wizje, których potworności nie był w stanie wyrazić słowami... a właściwie możliwe do streszczenia w jednym słowie: Shoah.

*

Tymczasem minęło kilka miesięcy. W lesie wszystko wyglądało inaczej. Prościej. Lepiej. Leśna partyzantka leżała Beniaminkowi znacznie bardziej niż przemykanie kątami dusznego, okupowanego miasta z fałszywymi dokumentami po kieszeniach. Tam byli szczurami - tu wilkami. To była miła odmiana.

Do podręcznego arsenału oprócz visów i parabelek powróciła broń o większych gabarytach na którą nie mogli sobie pozwolić w mieście ze względu na prozaiczne problemy z ukrywaniem jej pod ubraniem. W przypadku Beniaminka był to przede wszystkim klasyczny Kar98k. pięć naboi w magazynku, metr dziesięć długości, cztery kilo wagi, dodatkowo uzbrojony w solidną lunetę. W sposobie w jaki po raz pierwszy wziął go do rąk było coś, co przywodziło na myśl spotkanie z dawno nie widzianym członkiem rodziny. Gdzie tam, był jak matka, która po przytula do piersi ukochane dziecko. Jak dwoje kochanków spotykających się po raz pierwszy po miesiącach rozłąki.

Od tamtej chwili stali się nierozłączni.

Podczas gdy jego dusza zdawała się z dnia na dzień coraz bardziej staczać w piekielną otchłań, ciało miało się coraz lepiej. Niemal odrobił zniszczenia jakich dokonały kampania wrześniowa i obozy jenieckie. Bez zadyszki przemierzał niezliczone hektary Kampinosu z połowę młodszym oddziałem. Gdy oddział nie miał akurat nic do roboty, lub gdy akurat nie spędzał dnia na samotnym czatowaniu z lunetą karabinu przy oku, wciąż poddawał się katorżniczym ćwiczeniom, biegając po lesie i podciągając się na konarach drzew lub okładając ich pnie pięściami. Spartańskie warunki leśnego obozu zdawały się mu służyć. Pod pokiereszowaną bliznami skórą znów zaczęły rysować się węzły mięśni. Wydawał się... może nie młodszy, ale inny. Jakiś większy.

I tylko szalona nutka w spojrzeniu, a także sporo nowych pasemek siwizny we włosach i nieco ostatnio zapuszczonym zaroście zdradzało, że za tą witalną fasadą dzieje się coś złego.

 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 11-03-2013 o 12:13.
Gryf jest offline