Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-03-2013, 11:00   #165
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Ktoś musiał podjąć to ryzyko i wyciągnąć brodacza z łapsk zieleńców. Ktoś. Przecież nie żaden z tych młodzików. Ani Sylwia. Tym bardziej Sylwia. Sytuacja więc nie pozostawiała mu wyboru. W Altdorfie by pewnie patrzył na to zupełnie inaczej. W Altdorfie wszystko wyglądało inaczej. Do żony się wracało. Kłopotów się nie szukało. I najważniejsze. Nie wychodziło się przed szereg. Takich, którzy to robili pełno było na altdorfskich cmentarzach. I bez względu czy szereg dotyczył żebractwo i nędzarzy, takich jak on cwaniaków, czy szychy i figurantów pokroju Fritzena. Miasto nie kochało szlachetnych. Zapewne bało się ich, ale jakoś to nigdy nie miało znaczenia. Chwycić wydarzenia w swoje ręce. Samemu samodzielnie złapać los i podporządkować go swojej woli. Głupcy, którym wydawało się, że wiedzą co trzeba zrobić. Trzeba. W Altdorfie było tylko jedno trzeba, którego należało się trzymać. Trzeba było przeżyć. Z dzisiejszego punktu widzenia zdawało się to jednak bardzo dawno temu. No i Altdorf był daleko stąd. Kto zna wyroki bogów? Może jednak przeżyją?

Oldenbach tak jak wcześniej z dumą spoglądał na sporządzony przez siebie kostur, tak teraz z nerwową obawą zapierał się przed oddaniem nagromadzonych fantów Dietrichowi. Ochroniarz oznajmił, że wychodzi. Już to wydało się wozakowi niezwykle głupie, ale gdy padła wskazówka o zmykaniu do stajni był pewien, że kto jak kto, ale Dietrich do drzwi się nie zbliży. Byli bezpieczni w wieży i mieli spore widoki na ocalenie Gomrunda w zasadzie poprzez nierobieniem niczego. Bo goblin musiał wiedzieć, że zabijając brodacza przekreśli swoje marzenia o skarbach dietrichowej żony... Zachichotał mimowolnie gdy Spieler tłumaczył o co mu chodzi z wyjściem, na myśl o owych skarbach. Aż go purpurowa ręka zaświerzbiła... A ochroniarz tłumaczył dalej. Wyjść, dobić targu i uściskać rękę małego skurwiela tego co go Konrad prawie do rozpaczy doprowadził. A potem rozejdą się w przyjaźni. Furda, tam... No i co on se myślał? Że jak mu włosy już wypadają to se może za wszystkich decydować? To Konrad ugadał tego małego skurwiela, a on sam wystrugał ten cholerny kostur i przegrzebał pół damskiej szafy za czymś co może sprawiać wrażenie magicznego. A to jak się rozczarował było dziwnie... nieprzyjemne. Buduar czarodziejki... Oldenbach od niewiast nie stronił. Bynajmniej nie znał ich na wskroś, ale nie był z tych co to im widok pantalonów starcza by się rajcować. Myśl jednak o przeszukiwaniu sypialni prawdziwej magiczki i to jeszcze posądzonej o konszachty z chaosem (a wieść niosła, że baba od chaosu to chutliwa się robi), a na koniec w dodatku żony kompana, miała w sobie coś takiego, że w lędźwiach dobrze się robiło. A tu... rozczarowanie.
Buduar pachniał perfumami. Lekko. Zapewne czas nieobecności Mary znacznie osłabił zapach. Ale nadal czuć było taką nietypową i mile łechcącą nozdrza mieszankę piżma, jakichś korzeni, czegoś słodkawego i chyba wiśni. Z szafą było podobnie, póki dla żartu nie wziął w ręce jakiejś koszulki wyglądającej na nocną i nie wziął nią głębokiego wdechu. Skrzywił się przy tym niemiłosiernie odkrywając nowy zapach sypialni Mary. Zapach, którego nie umiał przypisać do niczego konkretnego, ale kojarzył mu się wyłącznie z zepsuciem... mdło-słodkawym smrodem bezpowrotnie popełnionego błędu...
A Dietrich dalej tłumaczył... póki mu coś nie odbiło. Ochroniarz ni z tego ni z owego rzucił się by jednak otworzyć frontowe drzwi i wpuścić do środka zieleńców. Gdyby nie to, że zdążył dopaść do nich poszukujący piwnicy Konrad, wozakowi prawdopodobnie nie udałoby się zatrzymać tego szaleńca.

Nie do końca rozumiała po co, ale zbliżała się do ziemi. Miała mnóstwo obaw. Nie wiedziała co się wydarzy jak i dlaczego. Twarz ją piekła, a każdy grymas powodował kolejny tym razem spowodowany bólem. Ale schodziła dalej. Chciała tylko, żeby uratowali Gomrunda. Tylko tyle. Nie chciała się z nikim kłócić o to jak to osiągnąć. Tylko, żeby nic mu się nie stało... Jeszcze z półtora metra. Przytulona do chropowatej ściany wieży wylądowała w końcu cicho jak kot. Buty były na odpowiednich stopach. Ni goblińskie ucho ni wilczy węch jej nie uświadczyły. Gdy jednak się odwróciła, serce uwięzło jej w przełyku. Grubą gulą przytkało krtań i kazało się odsunąć w najgłębszy cień wieży.
Drzwi były zamknięte. Dietrich nie wyszedł. Była sama. Na podwórzu zaś doszło do jakiegoś zamieszania. Gobliny coś pokrzykiwały. Wilki szczekliwie zawodziły i warczały. Jeden z nich przemknął bardzo blisko złodziejki. Ale w tym całym zgiełku było coś jeszcze. I był to mocny, cholernie wkurwiony głos Norsmena.

Tłumaczył Erichowi swój plan może nieco zbyt pośpiesznie. Może nieco zbyt chaotycznie. Tak czy inaczej ani wozak, ani rozglądający się po parterze Konrad, zdawali się nie pałać do niego optymizmem nawet zważywszy, że to przecież on miał wyjść do goblinów. I wtedy zobaczył. Kątem oka koniec liny, który przymocowali do żyrandola na szczycie wieży. Napinał się jeszcze przez chwilę, a potem znieruchomiał i zwisł bezwładnie. Przecież sam poprosił ją by tam zeszła...
Rzucił się rozbrajać barykadę tak szybko i niespodziewanie, że Erich i Konrad dopiero po chwili zdołali go powalić na podłogę.
- Sylwia! - warknął przygnieciony wozakiem - Sylwia tam jest!
Nim kapitan Świtu i Oldenbach spojrzeli po sobie z wyrazem bezsilnego zrezygnowania nad pomysłami swoich towarzyszy z zewnątrz dobiegł ich silny głos krasnoluda.

Goblin miotał się i wił z bólu jak wyciągnięta z wody ryba. Skowyczał przy tym coś czego zapewne Gomrund od niego oczekiwał mieszając słowa z języka goblińskiego z łamanym reikspielem, żeby krasnolud nie miał wątpliwości co do jego współpracy. W efekcie wyglądał jednak na tyle żałośnie, że pozostałe gobliny nie za bardzo były zdecydowane co robić. Słuchać wodza, którym jeden spętany przed chwilą brodacz wywijał jak jaką szmatą? Czy może...
- Bić krasnodupa!!!!!
Półork ryknął głosem tak mocnym, że Gomrund się już nie łudził. Umarł wodzu, niech żyje wodzu. Wraziwszy grot w drugą gałkę oczną wyjącego pokurcza zasłoni się nim, bo gobliny już napinały łuki. Strzały zaświszczały w powietrzu. Kilka minęło go. Kilka utkwiło w Mysiej Pipie, który mimo to nadal się darł. Parę ześlizgnęło się po stalowym napierśniku. Jedna utkwiła tuż pod napierśnikiem. Niegroźnie, ale cholernie boleśnie. Krasnolud nie czekał na kolejną salwę. Zamachnąwszy się goblinem jak cepem, cisnął nim w pierwszego nadbiegającego wilka. A potem odwrócił się...
Dobrych kilkanaście metrów... Z rozpieprzoną nogą... Z wilkami gryzącymi dupę i goblinami wskakującymi na plecy i kłującymi w kark tak długo aż nie zostanie z niego befsztyk. Niech zostanie. Niech i jemu urwą łeb i naszczają do środka. Ale żywego go już nie pochwycą by te matoły z wieży mogły dać gardła w jakimś bohaterskim zrywie...
Ruszył... Dwóch kroków nie uszedł gdy go coś powaliło na ziemię. Wilk zważywszy na smród mokrego futra. Odwrócił się. Odebrany Guthbagowi sztylet miał jeszcze trochę roboty do odwalenia... Nim jednak wraził go w wilcze bebechy, zwierzę zawyło i odskoczyło, a raczej niemal zostało odrzucone na bok brocząc gęsto krwią. Szara wilczyca Guthbaga wiła się na ziemi gubiąc z każdym spazmem coraz więcej wnętrzności uchodzących z rozprutej otrzewnej.
Gomrund zamrugał oczami...
Bogowie...
Kto ją uczył miecz trzymać?

Teraz już wspólnie odwalali barykadę. Dietrich pierwszy wyjrzał na zewnątrz. Erich i Konrad chwycili za kusze mierząc do najbliższych wrogów. Ochroniarz od razu ją zauważył. Wymachiwała mieczem i wrzeszczała wściekle nad podnoszącym się z wyraźnym trudem na nogi Gomrundem. A gobliny... Gobliny nie wiedziały co robić. Wilki zamiast interesować się złodziejką i norsmenem wpadły w jakiś popłoch gdy szara wilczyca konała skamląc coraz ciszej. Biegały po obejściu zawodząc do nocnego nieba i warcząc tak na ludzi jak i na swoich panów. Zielońce, które miały szczęście pozostać na swych wierzchowcach walczyły teraz o ich opanowanie. Reszta zaś bez entuzjazmu pokrzykwiała coś to do siebie to do złodziejki. Najbardziej zorganizowana wydawała się niewielka grupka skupiona przy większym osobniku wyposażonym w sękaty łuk, z którego zieloniec mierzył do Sylwii... Nie trafił jednak uderzony ciśniętym przez Dietricha mieczem.
Ochroniarz biegł już w kierunku złodziejki uzbrojony w wyrwane przed chwilą drzwi od szafy na ubrania, która stała w wejściu. I właściwie wyłącznie w te drzwi. Goblin, który do niego podbiegł z zakrzywionym mieczykiem padł ustrzelony dwoma bełtami.

Po chwili wracali we trójkę. Osłaniani jednym mieczem, jednymi drzwiczkami od szafy i dwiema kuszami. Fakt zaś, że podczas tego odwrotu nie zostali ani razu draśnięci strzałą, czy goblińskimi mieczykami, czy choćby porozrzucanych wszędzie krasnoludzkich bratnali, mógłby zapewne wprawić w podziw nawet samego Ranalda.

Dobrych kilka chwil milczeli gdy udało im się już zabarykadować drzwi.
Sylwia i Gomrund nadal cieżko oddychali. Dietrich stał z boku i się nie odzywał, a Konrad przeliczał ile bełtów im zostało.
Oldenbach z żalem spojrzał na przygotowane tak pracowicie fanty.
- Szkoda - powiedział w końcu - Miałem nadzieję zobaczyć jak zieloniec zakłada tego fatałaszka...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline