Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-03-2013, 13:15   #161
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Post wspólny.

Słowa herszta goblinów rozzłościły Ericha:
- Uważaj żebyś się nie udławił sukinsynu! - odkrzyknął.
- Co robimy? - szepnął do towarzyszy - Nie możemy ich przecież wpuścić, bo nas wszystkich wszamają. Może czegoś z wieży chcą? Dajmy im to za Gomrunda. Jak myślicie?
- Jednego wpuśćmy, tego krzykacza - zaproponował równie cicho Konrad. - Dowiemy się, czy chcą całej wieży, czy tylko chodzi im o jakąś jedną rzecz. Jak tylko wyjdziemy, w ramach tej niby wymiany, to nas przerobią na szaszłyki. Ja słowa mogę dotrzymać, oni nigdy tego nie zrobią.
- Możesz to wyrwać? - Zmienił temat, wskazując na tkwiącą w ramieniu strzałę. - Nie chciałbym jej złamać.

- A pisiora se zejdź kłamliwy hemoroidzie… Albo se go spal ino znaleźć go nie możesz bo mniejszy jest od wszy jakie po tobie skaczą!
Dało się słyszeć wcale mocne krasnoludzkie huknięcie dobiegające z zewnątrz… potem spory zielony reibach i wrzawa, przez które już z trudem przebiło się… Gomrundowe:
– Ni… wierz… im… jeszczeeeeee… kurrrrrr… dwudziestuuuuuu!
A potem to już się przez gardłowe pokrzykiwaia już nic nie przebijało.
Krzyk Gomrunda odbijał się w wieży głuchym echem. Sylwia zaczęła mówić nim przebrzmiał.
- Dietr…ich – robiła to z widocznym trudem. Całą lewą połowę twarzy miała pokrytą na wpół zakrzepła krwią. Starała się artykułować słowa nie otwierając ust. – Zastanów się. Czego szukają w domu Mary? Mamy mało czasu.
Między słowami musiała robić długie pauzy. Łzy ciurkiem ciekły jej po policzkach. Dziwne było, że poza tym wyglądała na cholernie spokojną. Jakby te długie minuty krzyków, jeszcze przed chwilą, to w ogóle nie była ona.
- Nie wiem. - Spieler wytarł lepkie od krwi dłonie w portki i dźwignął się z kolan. Z wysiłkiem, jakby zmęczył się już podejmowaniem decyzji. Zwłaszcza takich, przez które krwawią przyjaciele.
- Nie wiem - powtórzył ze złością, rozglądając się bezradnie po przedsionku wieży, a potem znów pochylił się nad Sylwią, żeby pomóc jej wstać. W końcu dopiero co przyciskał ją, stężały ze strachu, do piersi, głaszcząc po zdrowym policzku i włosach, choć sam wiedział, że niewiele jej to pomoże w straszliwych męczarniach. Nadal mówiła z trudem.
- Dobry pomysł Konrad. Gadajcie z nimi. Wymiana. Dadzą nam jednego. Nie główny. Nie ma szans. Ale się upierajcie. Wiec jeden do środka. My mu TO damy. Potem w drzwiach wymiana na Gomrunda.

Musiała chwilę odpocząć.
- Nie mówcie, że nie wiemy co. Erich. Pomagaj Konradowi. Gadać. Jak najdłużej. Ty – odwróciła się do Dietricha - znasz ją. Szukaj. Ja idę na dach. To jedyne miejsce, żeby widzieć Gomrunda. I daj – zabrała ochroniarzowi kuszę, potem wyciągnęła rękę po kusze Konrada i Ericha.
– Ustawię je na dachu – wyjaśniła. - Naciągnę, zablokuję, zwolnię jak będzie trzeba.
Ta przemowa wydawała się kresem jej możliwości.
- Jednego? Ale jak? Odblokujemy drzwi, to się wszyscy hurmem rzucą i co wtedy? Możemy nie dać rady ich zablokować. Jest ciemno. Nawet nie zauważymy, czy się jacyś nie czają przy wejściu. - podzielił się swoimi wątpliwościami Erich. - Spróbuję zagrać na czas.
- Ej, Ty! - zawołał głośno - Goblinie! Jak Cię zwać?! Bo chyba nie Zieloniec?! Daj nam wpierw pogadać z krasnoludem! Chcemy wiedzieć czy żyw! Czy nie ranny! Nie będziemy wymieniać kota w worku!
Jedyne sensowne wyjście jakie przychodziło mu do głowy, to granie na zwłokę. Jeśli Gomrund miał rację i zostało napastników dwudziestu, to i tak było za dużo jak na możliwości ich poranionej kompanii.
- Poczekaj chwilę Konrad. Najpierw wyrwę swoją z nogi. Hihihihi. - zaśmiał się nerwowo.
Chwycił za promień strzały tuż przy ranie i szybkim ruchem wyciągnął tamując ranę jakąś w miarę czystą szmatką. Obwiązał sobie nogę prowizorycznym opatrunkiem i wtedy dopiero stęknął z bólu.
- Gady. Oby nie zatruwali grotów.
Pokuśtykał do Konrada i powtórzył zabieg. Na szczęście strzały nie tkwiły głęboko i nie uszkodziły niczego poważnego.
Konrad syknął, po czym szybko obwinął ramię kawałkiem szmaty.
- Spróbujemy go zagadać - powiedział cicho. - Może podejdzie bliżej.
Czy podszedł, czy nie, ciężko było stwierdzić, ale głos był jakby wyraźniejszy.
- Żywa brodaczyna, żywa! Na pieczenie żywe najdobre. A czy ranna??? Iiiii... no cieknie z niej tu i tam. A ja? Jam jest Guthbag Mysia Gardziel! Wodzu chopaków z Rozdziawionej Paszczy! I czy chceta, czy nie zamek jest nasz!
- Czy zamek będzie wasz, czy nie, to się jeszcze okaże -
odparł Konrad. - Na razie to my jesteśmy w środku. A wy stoicie tam, na deszczu. Czym zatem możemy ci służyć, wodzu Guthbagu Mysia Gardzieli? Chcesz wejść i porozmawiać?
- Nie gadać! - ciężko było ocenić, ale chyba stracił trochę cierpliwości. A przynajmniej sklejanie słów zaczęło mu iść nieco gorzej - Wy otwierać! Dawać wszystkie sekrety szamanki! Albo my piec grubasa!
- Wy go upiec, my nie otworzyć drzwi - odparł Konrad, dostosowując się do sposobu mówienia wodza. - Wtedy twoi poddani nie kochać ciebie. Oni marznąć, mieć trupy i nie mieć nic prócz jeden krasnolud. Twardy i niesmaczny.
- A niechby sobie wzięli całą tę wieżę w cholerę! -
gromko wtrącił z góry Spieler, nie przerywając intensywnego przeszukania pokoju, który wedle jego oceny musiał służyć Marze do pracy. Jeżeli gdzieś w wieży czekały sekrety szamanki, które interesowały jego, to właśnie tam. Zresztą obiekty gobliniego pożądania - czymkolwiek były - pewnie też. Mara zawsze dbała o porządek. Przynajmniej ta Mara, którą znał. - ... Albo i wprowadzili się na stałe - dorzucił pod nosem, mocując się z oporną szufladą.
- Byle nie zeżarli tego rudego narwańca... Ale Erich ma rację, nie można ich teraz wpuścić.
- Kochać, kochać. My tu tera władcy! Białogębych jemy, brodatych z domu wypędzili! Wszystkie chopaki kochać wodzu! A jak już Guthbag zdobędzie sekrety szamanki, wróci w góry i zrobi porządek w Rozdziawionej Paszczy!
- Wszystkie sekrety szamanki za jednego krasnoluda? Starego na dodatek? Żartujesz z nas, wodzu. -
Konrad kontynuował dialog. - Dwa sekrety, i ani jednego więcej.
Na zewnątrz zapadło milczenie i słyszeć już można było tylko powarkiwanie wiklów i krzątające się po podwórzu gobliny. W końcu jednak Guthbag się odezwał.
- Pięć! Pięć sekretów! Magiczny kostur! Szaty szamanki! Księga zaklęć szamanki! Eeeee... Ten no... takie na głowę magiczne szamanki! I... iii... i... - Wyraźnie miał problem z dokończeniem - No pięć sekretów!
- Ooooo! -
zawył nagle ponownie uradowany - Tak! Pierścień! Magiczny pierścień szamanki!
- Pięć sekretów? -
oburzył się Konrad. - Jedna księga jest warta tyle, co cztery krasnoludy. Młode i sprawne. A ten jest już stary i dość zużyty. Za pięć takich sekretów to możemy sobie kupić kilkanaście krasnoludów. Pięć sekretów to za dużo. Kostur i szata to starczy za jednego krasnoluda, do dużo pije, dużo żre i dużo pyskuje.
- Białogębie kłamstwo! Jakby to taka zła brodaczyna była to wy by za nią nie dawali magicznego kostura i czarodziejskich szat! Ha! Albo Guthbag dostanie pięć sekretów, albo zje brodaczynę. A potem poczeka aż białogębi się sami pożrą w zamku z głodu. Albo aż chopaki drzwi rozwalą!
- Zamek piwnice ma wielkie, i zapasy takie same - odparł Konrad. -
A drzwi to już próbowali chłopaki rozwalić i nic im z tego nie wyszło. Jak na początku rzekłem, gdym nie wiedział, o jakie sekrety chodzi, dwa za krasnoluda dajemy.
- Białogęby znowu kłamie. Guthbag był w zamku. Widział magiczne lustra. I żadnych piwnic! Pusta kuchnia! Pięć sekretów! Albo białogęby posłucha jak chopaki chrupią brodaczynę.
- Był i sekretów nie zabrał? -
W głosie Konrada zabrzmiało szczere zdziwienie. - Gothbag żarty sobie stroi?
- Szamanka wtedy była! Ale tera nie ma. Tylko białogębi! I dość gadania! Pięć sekretów! Buchać ogień chopaki! Buch, buch!!!
- I szamanka nie pokazała Guthbagowi piwnic? -
zdziwił się Konrad. - Jak tam buchnie ogień, to zniszczymy pierwszy sekret i jego resztki Guthbagowi rzucimy, żeby się mógł nacieszyć.
- Aaaaaaaaaarghhhhhh!!!! -
Na podwórzu rozległ się wrzask niczym już niehamowanej wściekłości - Guthbag przyszedł do zamku po sekrety! I sekrety dostanie! I nie dwa. I już nie pięć! Wszystkie! Zajedno, całe, czy w kawałkach! A zdobywając ich moc, będzie zajadał mięso białogębych! No co z tym ogniem!?!!
- My też potrafimy ogień wzniecić, w którym wszystkie sekrety spłoną i nic dla Guthbaga nie zostanie -
odparł Konrad. - A wtedy wszystkie plemiona wyśmieją wodza, co potęgę mógł mieć w garści i ją wypuścił.
- Guthbag wejść może i wskazać dwa sekrety, które chce zabrać, potem wymiany dokonamy -
dodał.
Tym razem Guthbag już nie odpowiedział. Choć słychać było jak coś pokrzykuje do swoich chopaków.
- Dietrich! - Konrad bynajmniej nie ściszał głosu. - Weź księgę i lampę i wejdź na dach. Jak rozpalą ogień to pokaż Guthbagowi, jak się ładnie palą magiczne karty! Po jednej, aż zmądrzeje. Albo jego chopaki.
- Nie! Gupie białogębe! Wy palić to i my palić! Aaaaaarhhh!!! -
W tym momencie ciężko było stwierdzić co goblin zaczął mówić. Mówił dużo, warkliwie i gniewnie. Przy tym duże się chyba ruszał i rozbijał bo z odglosów można było wywnioskować, że kopie w kompanów, lub w Gomrunda, lub w cokolwiek innego. W pewnym momencie w drzwi poleciał też grad jakichś kamieni czy czegoś innego, a potem zaczęły wbijać się w nie strzały. A potem była chwila spokoju, którą przerwały następujące słowa - Guthbag nie chcieć pierścienia. Ale resztę ma dostać!

Negocjacje się przeciągały, po kolejnej godzinie Guthbag odpuścił nakrycie na głowę i to było wszystko co udało się uzyskać.

Wrzask goblina zatrzymał Spielera w połowie schodów na górę z solidnym tomiszczem - pierwszym, które się nawinęło - pod pachą, lampą w ręce i szczerym zamiarem postąpienia według słów Konrada. A także nielichą porcją uznania dla młodego kapitana. Sam nie wykrzesałby w sobie tyle cierpliwości. Ani odwagi, żeby znowu położyć na szali życie krasnoluda.
Zamiast piąć się na dach, zszedł z powrotem na parter i cicho wywołał negocjatora trochę dalej od wrót.

Erich miał już dość tego małego, pazernego zielońca.
- Dajmy mu te trzy sekrety. Więcej nie odpuści. Rzućmy mu jeden z góry, albo dwa za Gomrunda, a resztę jak krasnolud będzie w środku. Inaczej nie odejdą.
- Nie zależy mi na jej magicznych szpargałach -
powiedział półgłosem Dietrich.
- Księgę - lekceważąco, jeśli nie pogardliwie wręcz, upuścił pechowe tomiszcze na posadzkę - już mamy. Dorzućcie jakąś fikuśną kieckę i... Szlag, nie wiem. Widać, że sobie nie żałowała, może w którejś sypialni będzie takie durne łoże z zasłonkami. Jak nie znajdziecie lepszego kostura, wyłamcie co tam się nada. Ja idę pogadać z Sylwią.
- Dobra. Coś znajdę. – zaoferował się Erich. Jak na złość w pobliżu nie było nic odpowiedniego. Dopiero w gabinecie wzrok Oldenbacha zatrzymał się na stojaku na mapę, który składał się między innymi z obiecująco wyglądającego kija, długiego na kilka stóp.

Chichocząc Erich szybko odłamał niepotrzebne części i wyciągnął nóż. Zajął się struganiem tajemniczo wyglądających wzorów, przy okazji maskując miejsca po gwoździach. Starał się przy tym nie przesadzać, ot kilka gustownych nacięć.
- Trzeba znaleźć popiół z paleniska i trochę te nacięcia postarzyć. - mruknął do siebie.
Gdy już skończył poszukał sypialni Mary, by znaleźć coś co w przybliżeniu, by wyglądało jak magiczna szata.

Znalazł jakieś dość bogato i dostojnie wyglądające suknie i płaszcz.

Wszystkie te znaleziska wsadził pod pachę i pokuśtykał z powrotem do Konrada.
- Mamy już wszystko. Możemy się wymieniać. Najpierw damy im szatę. Niech puszczą Gomrunda, to dostaną resztę. Powiedz to zieleńcowi.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 07-03-2013 o 11:27. Powód: Poprawka ubrań.
Tom Atos jest offline  
Stary 05-03-2013, 21:26   #162
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
- Jeśli Guthbag chcieć wymiana, niech mówi - zawołał Konrad. - Trzy sekrety za jeden krasnolud. Guthbag puścić krasnolud, my dać sekrety. Guthbag i krasnolud podejść do zamek.
– Módl się lepiej, żeby nie podszedł – wysapał od schodów Spieler. – A ty, Erich, skocz na dach po kusze, bo szkoda zostawiać. Dajcie, zaniosę im to badziewie. Nie ma wyjścia, trzeba trochę Mysiej Mordzie zaufać.

Ignorując zapach i myśli o tym, kto musiał otulać się jedwabnym szlafrokiem, przerzucił go sobie przez bark, a księgę przycisnął do brzucha niby stateczny profesor.
– Jakby była okazja, zmykajcie cichaczem do stajni. – Obrócił w palcach Erichowej roboty kostur, uśmiechnął się cierpko i ruszył żwawo do drzwi. – A myślę, że będzie.

Wbrew głośnemu „wychodzę!” przystanął na moment w progu, żeby z poziomu bliższego gruntowi zorientować się w tym, co zdołał wypatrzeć, kiedy gościł u Sylwii na górze. A przy okazji sprawdzić, czy gobliny nie przyszykowały aby jakiejś brzydkiej niespodzianki, która by go zmusiła do krycia się za wozem, choć w rozumieniu Spielera nie powinny nawet myśleć o takich wybrykach, skoro tak im zależało na sekretach szamanki.
Chyba że były jeszcze głupsze, niż mu się zdawało.
W takim wypadku mógłby sobie od razu darować raźny marsz w butach ufnego posłańca, gotowego w każdej chwili przedzierzgnąć się w entuzjastycznego acz zatwardziałego negocjatora. Bądź też – gdyby sprawy potoczyły się tak parszywie, że jemu zabrakłoby wymowy albo zielonym rozumu – poderwać do strzału kuszę, którą niósł napiętą u boku. Chociaż trafienia mógłby być pewien dopiero z przyłożenia, to i tak, schowana za księgą i jedwabiem, dodawała mu dziwnie otuchy. Podobnie jak miecz i topór przy pasie. A nawet solidna laga, którą przy swojej wprawie powinien za jednym zamachem wytłuc z dowolnego łba przytomność.
W razie, ma się rozumieć, potrzeby. Ciekawe, czy potem ktoś jeszcze chciałby negocjować...
Uśmiechnął się na tę myśl, bo zdała mu się całkiem dowcipnym okrzykiem bojowym. A przy tym niezawodnym sposobem, żeby skupić na sobie uwagę i zwiększyć trochę szanse Sylwii i Płomiennego.
W ostateczności.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 05-03-2013 o 21:32. Powód: "która by go zmusiła do krycia się za wozem"
Betterman jest offline  
Stary 05-03-2013, 23:14   #163
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Tak członkowi klanu Kimril umierać nie przystawało. Taka śmierć żadnemu synowi z domu Rot – Gorr nie uchodziła. Rozbrojony i spętany niczym wieprzek. Skopany i poobijany. Pokłuty. Posiekany. Pogryziony. Z uchem wiszącym na kawałku skóry. Z rozwalonym czołem. Ze złamaną strzałą sterczącą z uda. Okrwawiony i obszczany. Opluty i upokorzony. Płonący Łeb żył. Nie zginął w walce tylko dał się obalić. Pojmać. Hańba i sromota. Być na łasce i niełasce zielonoskórców. Rzucili go pod jakiś głaz, który niewiadomo po jaką cholerę tutaj sterczał. Nie szczędzili mu razów i obelg. Co chwila kolejne tałatajstwo przyłaziło żeby wylać na niego swą nienawiść. Pewnie gdyby nie ten spryciarz co to miał się za tutejszego szefa to już dawno by nie żył. Dawno by go rozszarpały… ale jak się okazało spryciarz nie znał najważniejszej dla każdego goblina prawdy – dobry krasnolud to martwy krasnolud.

A Płonący Łeb nie był ani martwy ani spokojny. Rzucał się i rzucał obelgami na znienawidzonych, śmiertelnych wrogów. Spróbował ich porachować. Spróbował się rozeznać w sytuacji… nic a nic go to nie napełniło radością bo było tego dziadostwa tak wiele jakby nic innego nie robiło tylko się mnożyło. Żarło i mnożyło. Z dwie dziesiątki… wilków też ponad dziesiątkę… szybko znalazły się chętne ręce na dobrą kasnoludzką stal… oręż wędrował z łapy do łapy. Bitki się zaczęły… w końcu to nie byle co… zbroi póki co nikt nie zdejmował z niego.

Mieli go usmażyć. Chędożona ironia losu. Płonący Łeb miał skończyć w ogniu… a jakby tego było mało to ten knyp, chyba jakiś czarus… zaczął pertraktować. Gormunda zmroziło… nie bał się śmierci. O nie. Tym bardziej nie miał zamiaru okazywać strachu w obliczu tych zielonych pujoli. Żal było umierać… ale nie po to powstrzymywał zieloną hordę żeby ludzie mogli wejść do wieży by teraz dobrowolnie wyleźli. Na pewną śmierć… Nie, Dietrich ma dość rozumu… nie, Konrad nie jest typem co się poświeci… Erich… cholera z nim nigdy nie wiadomo… tylko Sylwia… tylko ta koza jest na tyle szalona że może … i wtedy stanął mu przed oczami widok jak dziewczyna upada… jak z jej strzała sterczy z jej twarzy… jak mógł na to pozwolić…

- A pisiora se zejdź kłamliwy hemoroidzie… Albo se go spal ino znaleźć go nie możesz bo mniejszy jest od wszy jakie po tobie skaczą! Dało się słyszeć wcale mocne krasnoludzkie huknięcie dobiegające z zewnątrz… potem spory zielony reibach i wrzawa, przez które już z trudem przebiło się… Gomrundowe – Ni… wierz… im… jeszczeeeeee… kurrrrrr… dwudziestuuuuuu! A potem to już się przez gardłowe pokrzykiwania już nic nie przebijało.

Guthab Mysia Pipa przerwał razy jakie spadły na Gomrunda ale też i skutecznie zamknął krasnoludzkie usta. Wpakował mu w gębę jakąś śmierdzącą szmatę tak, że krasnolud ledwo mógł oddychać… dusił się i krztusił. Kiedy wysmarkał skrzep z rozbitego nosa dopiero dane mu było odetchnąć… i wrócić do ponownego szarpania i klnięcia… jednak teraz jego obelgi kończyły się na szmacie.

Któryś z goblinów dorwał się do martwego krasnoluda. Paradował z jego urżniętą głową. Kolejna draka… kilku zielonców się rzuciło na niego wyrywali sobie głowę nawzajem… wilki szarpały zwłoki sycąc głód. Wpakowały ryje w podbrzusze i szarpały wnętrzności. A wściekłość wobec krasnoludów miały niewiele mniejszą niż gobliny… Mysia Pipa miał jednak posłuch… Gomrunda nikt nie dożynał. Spokoju mu nie dawali ale jak dychał pod tą cholerną skałą tak dychał… rzecz jasna rzucając się na wszystkie strony z nienawiścią w oczach i to nie tylko dlatego że nie lubił jak ktoś szczał mu na brodę…

Pertraktacje się przeciągały… młody Sparren łgał jak najęty… ale pokrak bardzo czegoś chciał… tak bardzo, bardzo… a widać że sam nie mógł po to sięgnąć. Czy się bał czy nie potrafił ale jednak nie sięgnął. Mimo nieobecności jakiejś czarownicy. Nim wypowiedział sakramentalne - Guthbag nie chcieć pierścienia. Ale resztę ma dostać! Skopał solidnie Gomruda… razy kierowane na korpus skutecznie powstrzymał napierśnik jednak głowę mógł tylko próbować wtulić w ramiona…

***

Nie taka śmierć była mu pisana. Gomrund „Płomienny Łeb” Ghartsson z domu Rot-Gorr członek klanu Kimril z portu Sjoktraken nie był prosiakiem żeby go usmażyć i zeżreć. A jak mu kiedyś przyjdzie stać się pożywieniem to na pewno nie dla takich chuderlawych, śmierdzących goblinów. On nie…

***

Doskoczył do niego. – Gadaj. Brodaczu gadaj albo ci ten ozor urezezam… mata tam magusa? Czy ta dziewka to wiedźma czy ten jasnawy… gadaj albo urzezam… Pluł się przy każdym niemal słowie… ale dopiero jakby teraz zauważył że krasnolud ma knebel w gębie. Wyszarpnął go. Po czym złapał Gomrunda za brodę i ciął w połowie jej długości… Pewnie gdyby Płonący Łeb potrafił zabijać wzrokiem to połowa z tych zielońców już dawno gryzła by ziemię… nie potrafił.

Jednak Guthbag zrozumiał, że dobry krasnolud to martwy krasnolud. Zrozumiał za późno.




Zwykła opalona strzała by nie przebiła jego kolczej nogawicy i skórzanych portek. Tego akurat brodacz był pewny. Każdy ruch sprawiał ból. Kiedy go obalili już się ułamała… jednak zostało na tle drzewca, że wielka krasnoludzka piącha miała za co złapać. Związane ręce z trudem tam sięgały… ale jednak sięgały.

- Wy dupowłazy… a żeby wam te kundle kaprawe ryje obżaaaaaaaaaaaaaaaAAArły… wyszarpał. Poczuł jak krew obficie wypływa z rany. Pulsowało. Bolało jak kurwa mać. Zabiję ich… dostaną za swoje córuchna… Dostał kopa od jakiegoś zieleńca. Spróbował odpełznąć… tak by ręce skryte były pomiędzy jego plecami a skałą. Jakiś charkot. Pewnie znowu jakaś żałosna groźba, która zrobiła na brodaczu podobne wrażenie co elficka piosenka.

***

Płonący Łeb szarpnął się jakby próbując złapać zębami szturchającego go naostrzonym kijaszkiem jakiegoś knypa. Ryj zieleńca pokrywały czarne ropnie a on sam przywdziany był w jakieś kawałki czerwonej szmaty. Obrócił w dłoni grot. – Podejdź murwi synu a przegryzę ci gardło! Zarobił w łeb. Konopny sznur ciasno oplatał mu ręce jednak grot był ostry.


***

Guthbag żądał i groził w najlepsze. Piekląc się i pieniąc gadając z Konradem. Młody widać postawił sobie za zadanie przeciągnąć goblina pod kilem w tym oratorskim pojedynku. Gołowąs gadał tak jakby Gomrund wisiał mu kompletnie koło dupy. Pierwsze pęto się rozluźniło…

Gomrund przeklinał wrzeszczał i wierzgał… jednak tylko po to by ukryć mozolną pracę jaka odbywała się za jego plecami…

***

Krasnolud stracił połowę brody.

Zielony skurwysyn!

Uścisk na przegubach zelżał. Gomrund zajrzał głęboko w oczy Mysiej Mordzie… i zobaczył strach. A Mysi Strach na stare baby zobaczył swoją śmierć. Zhańbiony brodacz szarpnął więzy. Potężne ramiona zachłysnęły się wolnością. Dłoń złapała za gardziel zielonoskórego szamana. Szybkim i mocnym rucham krasnolud przyciągnął go do siebie. Zdusił krzyk w dłoni prawie miażdżąc krtań. Grot powędrował w kierunku oka… za blisko… znacznie bliżej niż chciałby tego goblin… Sztylet zielonoskórego ześlizgnął się po napierśniku. Krasnolud wstał osłaniając się chuderlawym szamanem… Wrzask! Charczenie i nawoływania. Alarm. Oparł się głaz. Grot wbił się w oko… zatrzymał go dopiero kiedy wyczuł kość oczodołu. Goblin wrzasnął… wypuścił nóż i wierzgał wrzeszcząc niczym zarzynany wieprzek. Jednak w stalowym uścisku nie miał szans… nie mierząc się z ważącym co najmniej trzy razy tyle co on krasnoludem. Wkurzonym krasnoludem.

- Każ im przejść za chrust… za ogień! wrzasnął goblinowi nad uchem. Chciał żeby całe tałatajstwo znalazło się po jednej stronie. Wtedy mógłby spróbować wycofać się do wieży. Goblin coś wycharczał… a Gomrund czuł jak patrzałka skurczybyka spływa mu po dłoni…

Zieleńce się cofnęły. Bardzo niemrawo. – Jak się nie cofną to już po tobie ty worku łajna… Lewą rękę miał włożoną pod pachę goblina tak by mógł go wlec jednak dłoń miał zaciśniętą na jego gardle. A prawa skierowana ułamaną strzałą w oczodół spoczywała bardzo blisko mózgu. Jeden mniej to dla Gomrunda też zwycięstwo! Tym bardziej, iż był to jeden z tych czterech których chciał dorwać najbardziej… gadający spryciarz. Łucznik przewyższający swoich pobratymców prawie o głowę i mający ludzki łuk… pewnikiem jego strzała teraz była w jego garści. Chyba półork… bo miał dziwnie ludzkie rysy twarzy… i to on wywalczył gomrundowy miecz… i ten mały skurczybyk o świńskich oczkach… taki mały ciulik… a lał na niego i lał jakby miał pęcherz niczym troll.

Czekał na reakcję… pamiętał jednak żeby wysoko nie podnosić nóg… gwoździe spokojnie przebiłby się mu przez podeszwę.

- Każ im stąd gonić! Pod wieżą cię puszczę… dychającego… a jak będziesz się ociągał to i z dwoma patrzałkami! Zełgał Gomrud. W tej chwili Gomrund „Płomienny Łeb” Ghartsson z domu Rot-Gorr członek klanu Kimril z portu Sjoktraken był jednej rzeczy pewien – drugi raz żywcem nie da się pojmać. Choćby świat miał się zawalić nie da się powalić i spętać raz jeszcze.

***

- WY TAM W WIEŻY! Dobiegło krasnoludzkie nawoływanie. – NIE WYPIJCIE CAŁEJ PYWNICZKI BO STRASZNIE MNIE SUSZY… I IDĘ DO WAS! Wstyd było tak wracać pobitym i bez oręża… bo to co zgarnął czyli jakąś nabijaną gwoździami maczugę ciężko było nazwać bronią… ale cóż miał zrobić. Gdzie iść… jak nie do swoich. Chyba będzie musiał im nakłamać, że zamarudził tak bardzo bo chciał znaleźć jakiegoś języka…
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 05-03-2013 o 23:58.
baltazar jest offline  
Stary 06-03-2013, 00:55   #164
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Muzyka

Naciąga cięciwy wszystkich trzech kusz. Ognisko pali się jasno i wyraźnie widzi gobliny i Gomrunda. Tak jak wykrzyczał im w ostrzeżeniu; dwadzieścia. Liczy wilki: dziesięć. Liczy łuki: sześć. Słyszy też prawie każde słowo z krzyczanej przez drzwi rozmowy.

Jej raniony policzek pulsuje bólem o różnym nasileniu. To dobrze, goi się, Sylwia nie stanie się paskudna jak nie przymierzając Dietrich.

Niebo jest ciemnogranatowe. Jest suknią wielkiej księżnej. Największą, najpiękniejszą. Jej falbany ciągną się w nieskończoność. A oni są dziećmi tańczącymi wokół tego ogromu. Potykają się o siebie, o koronki i fiszbiny, podchodzą zbyt blisko wspaniałości. Jedwab szeleści, wszystkie osiem halek zamienia się w wiatr. Gwiazdy to przecież diamenty. Tworzą na niebie unikalny wzór, diadem Mary, bo wokół wieży nad Sylwią niebo jest ciemne jakby stamtąd inny złodziej ukradł je wszystkie. Ranald Sprzymierzeniec. Dziewczyna opiera brodę o śliskie, zimne dachówki, nie pamięta, jaki mają kolor dzienny. Po co pamiętać. Wszystkie są czerwone jak krew, glina rozgrzana w piecu wymagałaby drogiego barwnika żeby zmienić odcień. Ale teraz dachówki są ciemniejsze od nieba, błyszczą jak onyks, jak tafla morza. Pod taflą jest otchłań. Chyba tylko cud trzyma ją na jej powierzchni. Złodziejka nie odrywa wzroku od krasnoluda. Kwadratowa sylwetka, lekko pochylona głowa, proste ramiona. Gomrund oczywiście nie boi się ani trochę. Pewnie w głowie nadal rozrywa gobliny na strzępy. Na skraju okręgu, częściowo w świetle ogniska leżą nienaturalnie wygięte ciała. Większość wilków stoi razem, z głowami zwróconymi w stronę trupów. Niedawno rozszarpały ciało martwego krasnoluda. Nadal chcą ucztować. Sylwia ślini palec, tak jak to robili jej ojciec i dziad w porze żniw, wiatr ze wschodu przynosił upały, ten z północy deszcze. Ale i bez chłodu na mokrym palcu Sylwia wie, że wiatr jej sprzyja. Czuje nagły zawrót głowy, szum spódnic, który przetacza się przez jej ciało falując jak rozgrzane powietrze na drodze do Bogenhafen. Wiatr ją zachęca, Ranald specjalnie kryje gwiazdy nad jej głową. Naprawdę powinna to zrobić?

Dietrich podciągnął się ostrożnie na dach i ułożył obok przyczajonej złodziejki. Bez słowa oparł dłoń na jej karku i dopiero po chwili dość szorstkiej czułości wyszeptał prosto do ucha:
Żaden z nich nie zejdzie bez liny na dół... Zaniosę te śmieci goblinom, jak będzie trzeba odegram komedię albo... Myślę, że naprawdę o to im chodzi. Ale w tym czasie ktoś powinien zadbać o Płomiennego... Po cichu.
Sylwia nagle myśli o tym jak wyglądał bóg, którego nie spotkała na wzgórzu. Wciska głowę w ramię Dietricha, jak kot, wciera w swój zapach tak mocno, jakby chciała dotrzeć do krwi i mięsa, wykręca szyję, cały czas pilnując, żeby nie tracić z oczu Gomrunda. I wydaje jej się, że mówi to wszystko, co myśli, jak absurdalne jest wychodzenie na zewnątrz, wszyscy do środka nie kolejny miedzy gobliny, Dietrich bez osłony, naprzeciw łukom, goblinom i wilkom. Mieli przecież zaprosić jednego do wieży, tak dokonać wymiany.
-Zrobię jak chcesz – to Sylwia mówi naprawdę.
Dietriech odwraca głowę i przez jakiś czas śledzi w milczeniu to, co dzieje się pod wieżą. Potem znów pochyla się do Sylwii, żeby pocałować ją mocno w szyję.
Przepraszam.

Dziewczyna wzdryga się na te przeprosiny. Kiedy mężczyzna schodzi obarcza go dwiema z zabranych kusz. W kieszeni Dietrich wynosi wytartą króliczą łapkę.

Kiedy na dole otwierają się drzwi Sylwia jest już w połowie drogi na ziemię. Zagryza wargi żeby nie krzyczeć. Musi skupić się na wilkach. Zatoczyć łuk, żeby niewywęszona dotrzeć do Gomrunda. Dziewczyna liczy osłony po drodze, kroki do przebycia miedzy nimi. Zbiera jej się na szaleńczy erichowy chichot. Nic przecież nie jest naprawdę. Naprawdę nigdy by nie zeszła z tego dachu. Ma przy sobie miecz, kuszę i plecak. Przykuca na skalistym podłożu. Sześć szybkich kroków i jest za wielkim głazem. Wtedy się zaczyna.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 06-03-2013 o 12:41. Powód: nadmiar wydarzeń
Hellian jest offline  
Stary 13-03-2013, 11:00   #165
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Ktoś musiał podjąć to ryzyko i wyciągnąć brodacza z łapsk zieleńców. Ktoś. Przecież nie żaden z tych młodzików. Ani Sylwia. Tym bardziej Sylwia. Sytuacja więc nie pozostawiała mu wyboru. W Altdorfie by pewnie patrzył na to zupełnie inaczej. W Altdorfie wszystko wyglądało inaczej. Do żony się wracało. Kłopotów się nie szukało. I najważniejsze. Nie wychodziło się przed szereg. Takich, którzy to robili pełno było na altdorfskich cmentarzach. I bez względu czy szereg dotyczył żebractwo i nędzarzy, takich jak on cwaniaków, czy szychy i figurantów pokroju Fritzena. Miasto nie kochało szlachetnych. Zapewne bało się ich, ale jakoś to nigdy nie miało znaczenia. Chwycić wydarzenia w swoje ręce. Samemu samodzielnie złapać los i podporządkować go swojej woli. Głupcy, którym wydawało się, że wiedzą co trzeba zrobić. Trzeba. W Altdorfie było tylko jedno trzeba, którego należało się trzymać. Trzeba było przeżyć. Z dzisiejszego punktu widzenia zdawało się to jednak bardzo dawno temu. No i Altdorf był daleko stąd. Kto zna wyroki bogów? Może jednak przeżyją?

Oldenbach tak jak wcześniej z dumą spoglądał na sporządzony przez siebie kostur, tak teraz z nerwową obawą zapierał się przed oddaniem nagromadzonych fantów Dietrichowi. Ochroniarz oznajmił, że wychodzi. Już to wydało się wozakowi niezwykle głupie, ale gdy padła wskazówka o zmykaniu do stajni był pewien, że kto jak kto, ale Dietrich do drzwi się nie zbliży. Byli bezpieczni w wieży i mieli spore widoki na ocalenie Gomrunda w zasadzie poprzez nierobieniem niczego. Bo goblin musiał wiedzieć, że zabijając brodacza przekreśli swoje marzenia o skarbach dietrichowej żony... Zachichotał mimowolnie gdy Spieler tłumaczył o co mu chodzi z wyjściem, na myśl o owych skarbach. Aż go purpurowa ręka zaświerzbiła... A ochroniarz tłumaczył dalej. Wyjść, dobić targu i uściskać rękę małego skurwiela tego co go Konrad prawie do rozpaczy doprowadził. A potem rozejdą się w przyjaźni. Furda, tam... No i co on se myślał? Że jak mu włosy już wypadają to se może za wszystkich decydować? To Konrad ugadał tego małego skurwiela, a on sam wystrugał ten cholerny kostur i przegrzebał pół damskiej szafy za czymś co może sprawiać wrażenie magicznego. A to jak się rozczarował było dziwnie... nieprzyjemne. Buduar czarodziejki... Oldenbach od niewiast nie stronił. Bynajmniej nie znał ich na wskroś, ale nie był z tych co to im widok pantalonów starcza by się rajcować. Myśl jednak o przeszukiwaniu sypialni prawdziwej magiczki i to jeszcze posądzonej o konszachty z chaosem (a wieść niosła, że baba od chaosu to chutliwa się robi), a na koniec w dodatku żony kompana, miała w sobie coś takiego, że w lędźwiach dobrze się robiło. A tu... rozczarowanie.
Buduar pachniał perfumami. Lekko. Zapewne czas nieobecności Mary znacznie osłabił zapach. Ale nadal czuć było taką nietypową i mile łechcącą nozdrza mieszankę piżma, jakichś korzeni, czegoś słodkawego i chyba wiśni. Z szafą było podobnie, póki dla żartu nie wziął w ręce jakiejś koszulki wyglądającej na nocną i nie wziął nią głębokiego wdechu. Skrzywił się przy tym niemiłosiernie odkrywając nowy zapach sypialni Mary. Zapach, którego nie umiał przypisać do niczego konkretnego, ale kojarzył mu się wyłącznie z zepsuciem... mdło-słodkawym smrodem bezpowrotnie popełnionego błędu...
A Dietrich dalej tłumaczył... póki mu coś nie odbiło. Ochroniarz ni z tego ni z owego rzucił się by jednak otworzyć frontowe drzwi i wpuścić do środka zieleńców. Gdyby nie to, że zdążył dopaść do nich poszukujący piwnicy Konrad, wozakowi prawdopodobnie nie udałoby się zatrzymać tego szaleńca.

Nie do końca rozumiała po co, ale zbliżała się do ziemi. Miała mnóstwo obaw. Nie wiedziała co się wydarzy jak i dlaczego. Twarz ją piekła, a każdy grymas powodował kolejny tym razem spowodowany bólem. Ale schodziła dalej. Chciała tylko, żeby uratowali Gomrunda. Tylko tyle. Nie chciała się z nikim kłócić o to jak to osiągnąć. Tylko, żeby nic mu się nie stało... Jeszcze z półtora metra. Przytulona do chropowatej ściany wieży wylądowała w końcu cicho jak kot. Buty były na odpowiednich stopach. Ni goblińskie ucho ni wilczy węch jej nie uświadczyły. Gdy jednak się odwróciła, serce uwięzło jej w przełyku. Grubą gulą przytkało krtań i kazało się odsunąć w najgłębszy cień wieży.
Drzwi były zamknięte. Dietrich nie wyszedł. Była sama. Na podwórzu zaś doszło do jakiegoś zamieszania. Gobliny coś pokrzykiwały. Wilki szczekliwie zawodziły i warczały. Jeden z nich przemknął bardzo blisko złodziejki. Ale w tym całym zgiełku było coś jeszcze. I był to mocny, cholernie wkurwiony głos Norsmena.

Tłumaczył Erichowi swój plan może nieco zbyt pośpiesznie. Może nieco zbyt chaotycznie. Tak czy inaczej ani wozak, ani rozglądający się po parterze Konrad, zdawali się nie pałać do niego optymizmem nawet zważywszy, że to przecież on miał wyjść do goblinów. I wtedy zobaczył. Kątem oka koniec liny, który przymocowali do żyrandola na szczycie wieży. Napinał się jeszcze przez chwilę, a potem znieruchomiał i zwisł bezwładnie. Przecież sam poprosił ją by tam zeszła...
Rzucił się rozbrajać barykadę tak szybko i niespodziewanie, że Erich i Konrad dopiero po chwili zdołali go powalić na podłogę.
- Sylwia! - warknął przygnieciony wozakiem - Sylwia tam jest!
Nim kapitan Świtu i Oldenbach spojrzeli po sobie z wyrazem bezsilnego zrezygnowania nad pomysłami swoich towarzyszy z zewnątrz dobiegł ich silny głos krasnoluda.

Goblin miotał się i wił z bólu jak wyciągnięta z wody ryba. Skowyczał przy tym coś czego zapewne Gomrund od niego oczekiwał mieszając słowa z języka goblińskiego z łamanym reikspielem, żeby krasnolud nie miał wątpliwości co do jego współpracy. W efekcie wyglądał jednak na tyle żałośnie, że pozostałe gobliny nie za bardzo były zdecydowane co robić. Słuchać wodza, którym jeden spętany przed chwilą brodacz wywijał jak jaką szmatą? Czy może...
- Bić krasnodupa!!!!!
Półork ryknął głosem tak mocnym, że Gomrund się już nie łudził. Umarł wodzu, niech żyje wodzu. Wraziwszy grot w drugą gałkę oczną wyjącego pokurcza zasłoni się nim, bo gobliny już napinały łuki. Strzały zaświszczały w powietrzu. Kilka minęło go. Kilka utkwiło w Mysiej Pipie, który mimo to nadal się darł. Parę ześlizgnęło się po stalowym napierśniku. Jedna utkwiła tuż pod napierśnikiem. Niegroźnie, ale cholernie boleśnie. Krasnolud nie czekał na kolejną salwę. Zamachnąwszy się goblinem jak cepem, cisnął nim w pierwszego nadbiegającego wilka. A potem odwrócił się...
Dobrych kilkanaście metrów... Z rozpieprzoną nogą... Z wilkami gryzącymi dupę i goblinami wskakującymi na plecy i kłującymi w kark tak długo aż nie zostanie z niego befsztyk. Niech zostanie. Niech i jemu urwą łeb i naszczają do środka. Ale żywego go już nie pochwycą by te matoły z wieży mogły dać gardła w jakimś bohaterskim zrywie...
Ruszył... Dwóch kroków nie uszedł gdy go coś powaliło na ziemię. Wilk zważywszy na smród mokrego futra. Odwrócił się. Odebrany Guthbagowi sztylet miał jeszcze trochę roboty do odwalenia... Nim jednak wraził go w wilcze bebechy, zwierzę zawyło i odskoczyło, a raczej niemal zostało odrzucone na bok brocząc gęsto krwią. Szara wilczyca Guthbaga wiła się na ziemi gubiąc z każdym spazmem coraz więcej wnętrzności uchodzących z rozprutej otrzewnej.
Gomrund zamrugał oczami...
Bogowie...
Kto ją uczył miecz trzymać?

Teraz już wspólnie odwalali barykadę. Dietrich pierwszy wyjrzał na zewnątrz. Erich i Konrad chwycili za kusze mierząc do najbliższych wrogów. Ochroniarz od razu ją zauważył. Wymachiwała mieczem i wrzeszczała wściekle nad podnoszącym się z wyraźnym trudem na nogi Gomrundem. A gobliny... Gobliny nie wiedziały co robić. Wilki zamiast interesować się złodziejką i norsmenem wpadły w jakiś popłoch gdy szara wilczyca konała skamląc coraz ciszej. Biegały po obejściu zawodząc do nocnego nieba i warcząc tak na ludzi jak i na swoich panów. Zielońce, które miały szczęście pozostać na swych wierzchowcach walczyły teraz o ich opanowanie. Reszta zaś bez entuzjazmu pokrzykwiała coś to do siebie to do złodziejki. Najbardziej zorganizowana wydawała się niewielka grupka skupiona przy większym osobniku wyposażonym w sękaty łuk, z którego zieloniec mierzył do Sylwii... Nie trafił jednak uderzony ciśniętym przez Dietricha mieczem.
Ochroniarz biegł już w kierunku złodziejki uzbrojony w wyrwane przed chwilą drzwi od szafy na ubrania, która stała w wejściu. I właściwie wyłącznie w te drzwi. Goblin, który do niego podbiegł z zakrzywionym mieczykiem padł ustrzelony dwoma bełtami.

Po chwili wracali we trójkę. Osłaniani jednym mieczem, jednymi drzwiczkami od szafy i dwiema kuszami. Fakt zaś, że podczas tego odwrotu nie zostali ani razu draśnięci strzałą, czy goblińskimi mieczykami, czy choćby porozrzucanych wszędzie krasnoludzkich bratnali, mógłby zapewne wprawić w podziw nawet samego Ranalda.

Dobrych kilka chwil milczeli gdy udało im się już zabarykadować drzwi.
Sylwia i Gomrund nadal cieżko oddychali. Dietrich stał z boku i się nie odzywał, a Konrad przeliczał ile bełtów im zostało.
Oldenbach z żalem spojrzał na przygotowane tak pracowicie fanty.
- Szkoda - powiedział w końcu - Miałem nadzieję zobaczyć jak zieloniec zakłada tego fatałaszka...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 17-03-2013, 11:50   #166
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Zaraz po powrocie do wieży, jeszcze zanim z rozmachem wpasował najeżone strzałami drzwi w nową barykadę, przyjrzał się bacznie Gomrundowi. Z uznaniem raczej niż współczuciem i odrobiną tylko niepokoju, bo chociaż na pierwszy rzut oka znać po nim było, że przed wyzwoleniem zdrowo za swoją krasnoludzkość zebrał od zielonych, to przecież tacy jak on solidne lanie brali zwykle za zachętę do dalszej zabawy, nie powód do płaczu.
Bardziej niewątpliwie wypadało już Spielerowi martwić się o Sylwię, ale skrępowany trochę poczuciem winy, a może i złością na samego siebie, poprzestał na pośpiesznym upewnieniu się, że jest cała. Chłopakom też posłał krótkie kontrolne spojrzenia, tak beznamiętne, na jakie tylko po awanturze przy wyjściu potrafił się zdobyć. Nie chciało mu się do niej wracać i roztrząsać, kto miał rację, skoro karta przetargowa sama wyrwała się z goblinich łapsk, wszyscy szczęśliwie wrócili do wieży, a zielenina została na zewnątrz. Przynajmniej na razie.
Właściwie trudno by to było uznać za ostateczne rozwiązanie problemu, ale przez jakiś czas musiało wystarczyć. Ba, mogło nawet cieszyć, jeśli nie zapędzać się myślami zanadto w przyszłość. Poza tym, że odcięci od świata, byli wszak w krasnoludzim zamku całkiem bezpieczni.

Odczepił od pasa bezużyteczną już pochwę, a topór przesunął na bardziej honorowe miejsce, po czym bez słowa pomaszerował na górę, żeby sprawdzić, czy droga, którą na jego prośbę wydostała się na zewnątrz Sylwia, na pewno nie zaprowadzi do środka jakiegoś cwanego goblina. Do tej pory w ogóle nie zaprzątał sobie tym problemem głowy, przekonany, że uda się chyłkiem wyjść z oblężenia, zanim na dobre się zacznie, ale teraz nie było chyba innej rady. Trzeba było zapomnieć o pośpiechu i cierpliwie zaczekać. Może nawet na nowo wszystko przemyśleć.

Ale najpierw przeszukać kuchnię. Po męsku tłukąc garami, drzwiczkami i czym się jeszcze da w odprężającej manifestacji niezadowolenia z życia i ssącej pustki w żołądku.
 
Betterman jest offline  
Stary 17-03-2013, 15:51   #167
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Strzał, drugi. Wrzaski trafionych, wściekłe wycie wilka, kolejny trup. I w końcu do wieży doczłapali się mocno sfatygowana złodziejka i niemal bez ducha krasnolud.
Jakimś dziwnym trafem gobliny zbyt późno się zorientowały, że martwy wódz to wakat na tym stanowisku i wielka szansa na awans.
Cóż... Widać Gomrund miał szczęście.

Zasunąwszy rygle i zastawiwszy drzwi jakim meblem Konrad ruszył na zwiedzanie wieży. I wnet, kierując się bardziej słuchem, niż wyczuciem, trafił do kuchni, w której rozrabiał Dietrich.
Jedna otwarta szafka, druga... Obły kształt gąsiorka. Lśniąca zieleń butelki z winem. Napełniwszy gliniany kubek winem upił dwa solidne łyki, by nawilżyć wyschnięte godzinnymi prawie negocjacjami.
Uzupełnił ilość trunku w kubku, a potem zaniósł gąsiorek Gomrundowi. Był pewien, że żadne kubki nie będę krasnoludowi do niczego potrzebne.
 
Kerm jest offline  
Stary 19-03-2013, 23:08   #168
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Muzyka

Złodziejka wyszła na dach za Spielerem, żeby przyjrzeć się sytuacji na zewnątrz, ale nie została tym razem na dłużej. Wróciła do wieży jak tylko Dietrich ściągnął zostawioną przez nią linę. Przez chwilę oglądała strop, po czym pobiegła do kuchni. W bali przytachała stosik przedmiotów i skonstruowała pułapkę. Nic skomplikowanego. Piramidkę z naczyń i słoików ustawiła na szerokim krześle, jakże pięknym, wyściełanym miękkim adamaszkiem, z oparciami inkrustowanymi macicą perłową, i za pomocą sznurka połączyła z żyrandolem i uchwytem włazu. Pochwaliła się wszystkim „chłopakom”, ostrzegając, żeby nie narobili przypadkiem rabanu. Była z siebie tym bardziej zadowolona, że na zewnątrz chwilowo panował spokój, a oni, jak jeden mąż wycieńczeni a poza Dietrichem także ranni, potrzebowali snu jak lekarstwa. Pułapka za nich miała spełniać wartownicze obowiązki. Potem Sylwia wróciła do Gomrunda. O to gdzie znaleźć hafciarski niezbędnik zapytała Dietricha, którego pytanie na tyle zbiło z pantałyku, że Sylwia gdyby nie obolały policzek z pewnością zaśmiałaby się złośliwie.

Szyła z wielkim skupieniem. Z miną tak poważną, że wręcz srogą. Nic a nic niezarażona wisielczym humorem Gomrunda, który z wielką energią sprawdzał jakość zawartości gąsiora. Każdy szew oddzielnie. Szwy blisko siebie, bo tak chyba być powinno. Igły i nici znalazła w blaszanym pudełku w buduarze. Między barwnymi troczkami, guzikami i wstążkami spoczywał chwalebny wybór zróżnicowanych grubości i kolorów, pudełko porządnej pani domu, Sylwia nigdy takiego nie miała, choć w poprzednim życiu czasem cerowała rzeczy Rudolfa, a w rodzinnym domu to nawet haftowała z siostrami ściereczki, obrusy, fartuchy i poduszki, wyprawka dla jednej, wyprawka dla drugiej, prawdziwy koszmar, nie to, co te kilka goblinów, dobrze, że Rudolf wziął ją bez wyprawki. Kazała Gomrundowi wybrać kolor, a potem i tak zmieniła nić, na muślinową, cienką i gładką, taką powinno potem łatwiej być wyciągnąć. Rozsiedli się w jednej z gościnnych sypialni, tej przy schodach na górę, Sylwia pogoniła ciekawskich i bez gapiów było to najtrudniejsze cerowanie w jej życiu. Płomienny znieczulał się dalej, ona pociągnęła tylko łyk, kiedy spostrzegła, że przy przymierzaniu się do płata oderwanej skóry zaczęły drżeć jej ręce. Wcześniej umyła dłonie, obmyła i zdezynfekowała rany. Wszystko jakby była drogim felczerem, a nie niepiśmienną złodziejką. Ale na tym etapie bycie medykiem było stosunkowo proste, a wcielanie się w cudze role przychodziło jej zawsze zdumiewająco łatwo. „Zmarnowała” też wódkę na narzędzia, igłę i nożyk, którym musiała z gomrundowego barku wyciągnąć niewielką strzałkę. Barku nie trzeba było łatać, przynajmniej tak orzekła z pewnością siebie, godną zapłaty w złocie. Gorzej wyglądała rana w udzie, a najpaskudniej trzymające się na słowo honoru ucho. I od niego zaczęła. Skóra ze skórą. Piętnaście muślinowych szwów. Proste, jak przyszywanie falbany do poduszki. W tym czasie Gomrund na jej prośbę jeszcze raz opowiadał o wydarzeniach w semaforze, o dziwacznych podziemiach, laboratorium, sekretnej komnacie i jego ołowianej podłodze, nieumarłym, którego rąbał zdawałoby się godzinami i odniesionych ranach.
- Nie trafiliście tam na żaden ślad, tego sukinsyna? do którego to należało? – Po pierwszy pytaniu ciurkiem popłynęły dalsze rozważania –Jakoś wszystko kręci się razem i przeplata jakby było jedną historią. Tam była ukryta ołowiana komnata. Mara szuka spaczonego księżyca i zrobiła sobie specjalne skrzynie. W semaforze były ożywione trupy. W całym Reiku pływają ludzkie trupy. Wzdłuż całego Reiku buduje się semafory. – Krasnolud coś sapnął, więc zabroniła mu się odwracać – Jeszcze jeden szew. I wiem, wiem jak to się nazywa. Paranoja. Ale przecież ja zginęłam w zamieszkach w Bogenhafen broniąc wrednego dziobatego mutanta, jestem bardziej stuknięta niż Erich. I siedź nieruchomo. Jak się za dużo ruszasz to ci… -zmieszała się nagle –No siedź mówię.
Spociła się przy tym jak mysz, ale ostatni szew był gotowy.
- No przecież mówię, że tam pełno tego było. I księgi i portrety i ten Rycerz Panter i nawet jakiś herb na lasce właścicieli tego przybytku Konrad wytargał… a potem ten Ghoul chyba przejął nad tym pieczę. - Odpowiedział dziewczynie brodacz. – I mapy i wszystko. Gdzieś to jeszcze jest w Grisswaldzie. Jakby czegoś szukali i w gwiazdach i w Imperium. Dobra dziewczyno kończ to i nawlecz mi jeszcze jedną igłę. Muszę to udo jeszcze pocerować. – Gomrund zerknął na raną na nodze. Siedział tak po tym myciu właściwie jeno w bieliźnie. A siniaków, zadrapań i zranień miał chyba więcej niż kudłów na całym cielsku. Jednak najbardziej rozciaprana była dziura na nodze… po wyrwanym grocie. Ale za to bolała najmniej.
-Ja! - zgodnie z sugestią Sylwia nawlekła nową igłę. -Ja to zaczęłam i ja to dokończę.

Szycie uda półnagiego krasnoluda, powinno być łatwe. Dużo mniej szwów i wszystko pięknie napięte. Jak na tamborku. Tak napięte, że miała ochotę trząsnąć blaszaną skrzynką w rudy łeb. A właściwie miałaby, gdyby nie była prawie pewna, co zrobi tej nocy. Że znowu zawiedzie Płomiennego.

Gdy skończyła z Gomrundem zgłosiła gotowość pomocy Erichowi i Konradowi. U Konrada wyprosiła, żeby namalował jej herb z semaforowej laski.

***

Jest trochę pijana. Siedzi sobie pod ścianą w dużej sypialni, nadal tej samej, najbliżej prowadzących na górę schodów, gdzie wcześniej szyła Gomrunda i cały czas trzyma w ręku bukłaczek. Ma go dla siebie, bo „chłopcy” tylko wzdrygnęli się zobaczywszy zawartość i znaleźli sobie w zapasach Mary zacniejsze trunki. Usadowiła się na zdjętej z łóżka poduszce, miękkiej i grubej gęsim pierzem, podwinęła nogi i teraz czeka cichutko, pijąc dla osłody czerwony nektar. Bukłak ma ze cztery litry, a ona wyżłopała już z jedną czwartą. Wino jest pyszne i ma ochotę na więcej, ale wie, że nie może sobie na to pozwolić, więc kosztuje trunek małymi wielkopańskimi łyczkami. Hrabianka w brudnych spodniach i podartej bluzce, pochlapana krwią czterech ras i obydwu płci. Czeka na dobry moment, najlepiej aż wszyscy pójdą spać. No i odpoczywa troszeczkę, wino pomaga nie zasnąć. Jest odrobinę smutna, jakby mogła się rozpłakać, ale umie to powstrzymać i co i raz uśmiecha się szelmowsko. Ogląda własną dłoń. Cały czas jest. Tu, na środkowym palcu, lewej ręki. Lśni niczym prawdziwy pierścionek zaręczynowy. Bo Sylwia jest wspaniałą złodziejką, co ukradła Ranaldowi szczęście, a z podwójnego dna szuflady w buduarze kolczyki z prawdziwymi diamentami i ten cudny pierścień, gdzie między drobnymi szafirami kryje się kamień ciemny jak bezgwiezdna noc. Zabrała też parę innych drobiazgów, wszystkie poza pierścieniem ukryła w jaju. W swoim posażnym jaju, myśli, i w głos śmieje się z tego bon mot, serdecznie, choć półgębkiem i króciutko. Bo jeśli założyć, że ta historia będzie miała wspaniałe szczęśliwe zakończenie, którego przecież musi pragnąć, i mąż i żona wrócą razem do domu, to właśnie okradła dom Dietricha, słodkiego kochanka, jakiż to czyn niecny moralnie. Ale chociaż z niej dobry łotr, śliski jak wąż, urzekający jak trucizna, złotousty szubrawiec, krawiec iluzjonista, krwawa hafciarka, wszystko w jednym nieco pijanym, całkiem miłym ciele, czyż odrobina jadu nie jest tu absolutnie niezbędna?

Policzek już jej właściwie nie boli. Obmyła go i obejrzała. Długa czerwona linia, od oka aż prawie do żuchwy, zasklepiona, pulsująca, ale nawet przyjemnie, póki nie trzeba wymawiać samogłosek, wiec Sylwia je dziś duka i gdy mówi szybko każda jedna brzmi jak gardłowe y. Na poduszce obok złodziejki leży też zwierciadło. Je również sobie przywłaszczyła, takie ładne, szkło w złoconym metalu, a rączka z kości słoniowej. Zwierciadełko, powiedz przecie. No i ogląda się w nim uważnie, z regularnością kuranta w pozytywce kochanego profesora Adalberta, tego z Nun, z czasów drugiego życia, sprawdza co dwadzieścia minut, czy eliksir już zdziałał cuda i jej policzek znowu lśni bielą zdrowej, młodej skóry. W kącie pokoju czeka na nią balia z wodą. W przemyślnie urządzonej wieży z rur ukrytych w ścianie leci woda, na dole w kuchni, i w głównej sypialni, oczywiście trzeba najpierw uruchomić pompę, namachać się ramieniem żurawia, ale czegóż nie zrobi się dla kąpieli, choć, i Sylwia w końcu odstawia bukłaczek, ta będzie zimna, złodziejka musi przecież wytrzeźwieć przed drogą.

Wydarzenia ostatnich dni ułożyły jej się teraz w zamkniętą całość i Sylwia jest tak spokojna, jak potrafi tylko człowiek, co dobrze wie, co powinien zrobić i nie miga się od swoich powinności.

Wcześniej, po szyciu Płomiennego udała się do Dietricha. Co prawda, nie było to wcale takie łatwe, bo ochroniarz nie szukał jej towarzystwa a to budziło gniew i sprzeciw, i przyjemniej byłoby oba uczucia wyrazić w sposób niekontrolowany i gwałtowny. Ale była niezła w wielu rzeczach, na przykład w udawaniu, wiec z uśmiechem i spokojnie wypytała Dietricha, co znalazł w wieży. Dwa razy poprosiła o przeczytanie listu Mary, zaglądając mu przez ramię i pokazując niektóre słowa. Dopytywała, co znaczą. Od razu rozpoznała imię Mara, podobnie jak kilka innych słów. Teraz widać było jak często tylko udawała i w Bogenhafen, i w czasie podróży po Reiku, że nie przygląda się naukom Konrada i Ericha. Poprosiła też ochroniarza, żeby przeczytał jej jeszcze raz ten fragment przepowiedni z Nuln o kawałku Morslieba, co spadł na ziemię. I nie pozwoliła żeby ją objął i posadził na kolanach.
No co począć. Tak czasem jest, nie warto pchać się na parkiet, gdy grają melodie nie dla ciebie. Teraz Dietrich szuka żony i Sylwia jest tu niepotrzebna, zresztą w tym spotkaniu nie chce uczestniczyć, cyganka trochę pomieszała jej w głowie, ale teraz już wie, musi tylko zostać blisko Reiku, żeby było uczciwie, żeby nie wykorzystać przewagi, którą daje znajomość wróżby, bo to jej wina, że połączyła te dwa losy. Takie są konsekwencje występnej niewstrzemięźliwości.

Teraz, ruszy w drogę i sprawdzi swoje domysły. Ostrzeże krasnoludy, że mają pod nogami spaczeń. Ktoś to przecież musi zrobić. Ale oczywiście najpierw pójdzie do Grissenwaldu, znajdzie panią kapitan Hess, opowie o goblinach i skieruje do wieży pomoc. Jeśli tylko dotrze do miasteczka, choć oczywiście w wyobraźni Sylwii opcja „nie dotrze” wcale nie istnieje.

Wieżę opuszcza w dogodnej chwili. Demontuje pułapkę. Choć i tym razem naczynia i butelki ustawia tak, że każdy intruz musiałby narobić hałasu. Jest umyta i przebrana w pachnące ubrania żony Dietricha, czuje się nieźle, całkiem niezmęczona, choć zapewne jest to wynik emocji, może gomrundowego eliksiru. W kieszeni na piersiach ma ukryte dwa właśnie skradzione listy. W jednym z nich w nagłówku, w miejscu gdzie wcześniej widniało imię teraz jest tylko zgrabny, nieczytelny kleks.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 20-03-2013 o 15:32.
Hellian jest offline  
Stary 20-03-2013, 00:02   #169
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Kiedy dębowe wrota wieży zawarły się za nimi Gomrund dysząc oparł się o ścianę. Ogarnął wszystkich i wszystko chorym ze złości wzrokiem. Właściwie to miałby kłopot z opisaniem tego jak się tutaj znalazł. Tak krok po kroku. Pamiętał, jak wsadzał grot w czaszkę wodza goblinów. Pamiętał Sylwię z zakrwawioną klingą i wycieczkę latających drzwi… Ale tak naprawdę to dopiero teraz zobaczył swoich towarzyszy. Pokrwawieni i gotowi do walki. Zuchy! Potem popatrzył na jakiegoś zielonego pokurcza, którego przytargał nabitego na zdobycznego brzeszczot. Ciężki, porządny bastard, tylko że pordzewiały i z ułamaną w połowie długości głownią… ale i takim można mordować. W drugiej ręce wisiała mu pozostałość po Mysiej Pipie – kawałek jakiejś czerwonej szmaty i krasnoludzki pas z zasobnikami, jego pas. Ewidentnie ten łup wodzu chciał zachować dla siebie. Nie wyszło. Ten dzień na pewno nie należał do najszczęśliwszych dla tego pokurcza.

Ogarnął się. Znaczy pozbył balastu w postaci goblina, otarł juchę z miecza, splunął w dłonie, klasnął. – Kurwa robaczki teraz to już ich mamy. Wpadły w panikę! Są nasze! Chajda na zielonychhhhhh… Porwał miecz i odwrócił się do wyjścia.

Ale drzwi ani drgnęły.
Podobnież jak robaczki.

Właściwie dopiero teraz odnotował, że ludzie są solidnie pokiereszowani, pokrwawieni i zmęczeni. W sumie to najlepiej prezentowała się Sylwia… dalej ściskała miecz, którym pozbawiła wilczycę życia… chyba dygotała… ale nie widać było poważnych ran. I dobrze. Jednak reszta była zmęczona, wystraszona i chyba tak naprawdę nie mająca energii na kolejny zryw…

Jedno z luster uchwyciło jego odbicie. Płonący Łeb zobaczył w nim zdemolowanego krasnoluda. Okrwawiona głowa, naderwane ucho, strzały sterczące z pokrytej czerwono zieloną breją płyty, lewy nagolennik miał karminową barwę… i broda… oberżnięta w połowie długości… Żył. Bez broni i dumy… ale żył… Nie miał sił. Wyjście nie miało sensu.

Przepłukał gardło a resztę wody wylał na głowę by przegnać zmęczenie.

Zaczął powoli ściągać pancerz. Odpinać troki. Powoli i ostrożnie. Jakby dopiero teraz rany po kolei informowały jego głowę, że są… że nie można ich lekceważyć. Większość niegroźnych… ale wiele ich było. Nie odrzucił pomocnych dłoni. Przyjął je z ulgą. Warstwa po warstwie spadało z niego okrycie. Najpierw stalowe blachy. Potem kolcze. Następnie skórzane… a na sam koniec płócienne. Wszystko cuchnęło potem i krwią… i goblinami.

- Woda? Jest tutaj woda? Zapytał, a pokierowany ruszył do pompy. Obmył się. Okolice ran ostrożnie, przynajmniej na początku. Potem już wylewał na siebie kolejne wiadra. Jedno, drugie, piąte... Kiedy wrócił do reszty był mokry i w samej bieliźnie. Za nim ciągnęły się mokre ślady. Z uda ziała czerwień z poszarpanej rany. Ucho obwisło na płacie skóry. A z barku sterczała ułamana strzała. Zwrócił się do reszty. Spytał czy jest tu palenisko bo musi wysuszyć rzeczy i gdzie jego plecak…

Konrad podał mu to drugie… i gąsiorek z winem. Złoty chłopak! Tego mu trzeba było. Przytknął naczynie do ust. Łapczywie połykał płyn… dwie stróżki płynęły mu po szyi. Kiedy odstawił naczynie uśmiechnął się. Wymuszenie ale z wdzięcznością. Z plecaka wyciągnął opatrunki, racje żywności i szkatułę. Klucz zawieszony na szyi otworzył ją ukazując małe, owinięte szmatami sztabki. Sięgnął po pasy jakie miał przewieszone przez grzbiet i z dwóch zaczął wysypywać zawartość. Szlachetne kamienie lądowały w skrzyneczce. Było tego sporo… majątek. Na przed zamknięciem w skrzyni umieścił jeszcze owinięte w impregnowaną kopertę pismo.

- Jakby co to, to powinno trafić do tych obiboków z tych błotnych lepianek… kurwa ich mać.

***

Sięgnął do pasa by sprawdzić zasobniki… większość była opróżniona. Stracił tytoń, haczyki czy igły i dratwę. Fajki z kości morsa też nie było, podobnież jak złotych monet… Jednak to czego szukał było. Flakonik z ciemnozielonym płynem… Widać było, że ktoś dostawał się do środka, ale był praktycznie pełny. To dobrze… bardzo dobrze wręcz.

- Ostatni eliksir
. Zwrócił się do reszty. – Wiecie jak z waszymi ranami. Jeżeli ktoś mi powie, że go potrzebuje bardziej niż ja to będzie jego…

***

Kiedy wrócił z reperacji miał już trochę w czubie. Sądząc po nastroju Płonącego Łba jak i fastrydze na uchu Sylwia była wcale niezłą krawcową… albo materiałem na służkę Gołębicy. Chwiejnym krokiem udał się po żarcie. Zapasy jak to miał w zwyczaju pozwalały mu przeżyć spokojnie trzy dni. Dla czwórki to już nie było takie imponujące jednak lepiej cokolwiek niż pusty brzuch. Tym bardziej, że i Dietrich poszedł na kulinarne łowy.

Z pełną gębą i lekką sepleniącą mową stwierdził. – Te chujki w dzień są mało aktywne… sądząc jak się żarły po ukatrupieniu wodza to może zamieszanie jeszcze potrwać. Więc jak stąd spierdalać to w dzień… i jutro… no chyba, że tu trochę sapniemy. Nie zaszkodzi nam. Raczej do wieży nie wejdą i raczej część się rozpełznie po okolicy… no ale kiedyś stąd musimy pitnąć.

Nie omieszkał rzecz jasna zapytać Dietricha czy coś znalazł… czy znalazł coś co mu pomoże…

***

Może to zmęczenie, może to pusty żołądek i wpływ alkoholu… a może to bliskość śmierci. Udawał się na zasłużony spoczynek kiedy to w jednej sypialni zobaczył Sylwię. Nie pytał czy może się dołączyć… gdzieżby tam. Mała wieża, sami swoi a do tego Gomrund przyniósł też swoją flaszkę. Usiadł na łóżku obok dziewczyny…

Bardzo dokładnie ją sobie obejrzał. Szczególnie ranę na buźce. – No to po raz kolejny się córuchna wyślizgaliśmy śmierci. Bardzo dobrze… bardzo dobrze. Szkoda ginąć na takim zadupiu… po nie wiadomo jaką cholerę. A już się bałem… bałem się o ciebie. Kiedy zobaczyłem jak obrywasz… naprawdę myślałem, że po tobie. Nalał jej i sobie gorzałki. – Twoje zdrowie. Do dna! Wychylił.

- A mówiłem ci… że mam dwóch braci? Zaczął dość niemrawo. – Dzisiaj myślałem, że już po mnie. Może i by lepiej tak było… teraz to będę pośmiewiskiem. Pół brody mi urżnęli. Gdzie ja teraz żony szukać będę… eh… Na pohybel zielonym skurwysynom! Córuchna… tylko mnie nie okłamuj… to się nie godzi… ja twoje zdrowie wypiłem szczerze… a ty co? No dalej… tak właśnie… i masz tutaj na pohybel… jak to ze mną… ty nie… ranisz mnie… No, tak już lepiej…

- Ale o czym to ja… Kontynuował przerwaną myśl krasnolud. - Mam dwóch braci… i pomimo, że zacne z nas krasnoludy to nie wiadomo czy którykolwiek z nas będzie miał szczęście mieć żonę i potomstwo… wiesz u nas to nie taka łatwa sprawa. Kiedyś myślałem, że jak dokonam jakiś bohaterskich czynów to łatwiej mi będzie… ale teraz… sam nie wiem… młodym jeszcze… siedmiu dziesiątek nie mam… ale wiesz… A ty co tak na mnie patrzysz jakbym ci się ja oświadczał… nie strachaj się… nie o tym mówię… No to chlup w ten głupi dziób ale bez oszustw… bez oszustw…

Jakoś taki ckliwy był… żal go było opuszczać a brakiem serca ktoś musiałby się wykazać, żeby nie wysłuchać rozterek krasnoluda… nawet takiego, który był trzy razy ganiać po flaszki… trudno było rzec co mogło być gorsze dla Płomiennego Łba nie picie czy nie słuchanie… Na pewno brak żony mu doskwierał bardzie... szukał... póki co mógł szukać sławy i bogactwa aby któryś z ojców chciał wydać swoją pociechę za niego... ale póki co mu nie wychodziło... owszem co nieco dokonał. Ale to było mało... - Sylwia nie śpij! Masz jeszcze jednego. No mało mówiłem! Czy ty mnie słuchasz? A o Gerdrid ci kiedyś opowiadałem? Nie... no to pij bo opóźniasz a bez jeszcze jednej kolejki to jakoś tak ciężko opowiadać...

Kiedy już jednak swoje powiedział… to miał ochotę również przypomnieć goblinom gdzie ich ma… Stojąc pod jednym z okien wydarł ryja


Do kopalni na dole przylazły goboleeeee
Ale ja się ich nie boje i się napierdoleeeee
A jak się napierdole to im poobcinam te zielone kinoleeee
 
baltazar jest offline  
Stary 20-03-2013, 10:56   #170
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Nie zastanawiając się ani przez chwilę odwróciła się na pięcie i bez ostrzeżenia przywaliła Staubowi w pysk. Na odlew, bo akurat tak wyszło. Z całą siłą swojej frustracji, rozczarowania i złości. Zła była przede wszystkim na siebie, chociaż nie było jej winy w tym, że się spóźniła. Kult zbyt długo zwlekał z przysłaniem pomocnika, który okazał się zdrajcą i opóźnił ją jeszcze bardziej. Sporo czasu straciła też z powodu głupoty ludzi i nieludzi spotykanych po drodze. Mogłaby przybyć tu tydzień wcześniej...

Jej uwagę przykuł zapomniany kawałek oskardu. Z początku nie zwracała na niego większej uwagi przypisując go raczej ekipie szczuraków. Ale po dokładniejszych oględzinach musiała wykluczyć taką możliwość... trudno jej było uwierzyć w to, co widzi. Narzędzie było tak zardzewiałe, że wyglądało na co najmniej kilka lat! Być może należało do kogoś, kto zabrał spaczeń i zawalił za sobą zarówno puste miejsce po kamieniu jak i cały tunel... Czy to znaczyło, że cała wyprawa od początku skazana była na niepowodzenie? Kto w takim razie zabrał odłamek i dokąd, skoro nikt się o nim nie dowiedział? Jak to w ogóle możliwe? Takich rzeczy nie da się skutecznie ukryć. Szarzy prorocy powinni wyczuć, że coś jest nie tak. Czyżby nawet bogowie nie wiedzieli, gdzie znajduje się spaczeń?

Niezależnie od wszystkiego miejsce po odłamku księżyca było puste. Spóźniła się. Czy wtopieni w skałę mogli coś wiedzieć? Pewnie tak, ale co z nich za pożytek skoro i tak nie mogą mówić?

Ruszyła na powrót z miejsca, tupiąc gniewnie i kopiąc kamienie zaściełające dno jaskini. Staub z głupią miną i tępym spojrzeniem ocierał krew płynącą z rozciętej wargi. Zasłużył sobie na więcej, ale przecież nie będzie go bić... i tak niczego to nie zmieni. Co prawda mógł zaoszczędzić jej sporo czasu a zamiast tego dał się kupić jak nie przymierzając tania dziwka, odwlekając tylko nieuniknione.

Jak na życzenie postanowił wtrącić się do dyskusji, której znaczenia nie rozumiał... więc Mara skorzystała z okazji i wyładowała na nim przynajmniej część kipiącego w niej gniewu.

***

Roztarła dłoń, szczypiącą od impetu uderzenia. Nagle poczuła się zmęczona i przytłoczona niespełnionymi oczekiwaniami. Poświęciła się temu zadaniu w całości, ryzykując zbyt mocno, za co przyszło jej słono zapłacić. A mimo to wróci w pustymi rękami... gdzieś w głębi serca zrodziło się marzenie o powrocie do domu. Tylko, że... nie miała już dokąd wracać.

Przysiadła na kamieniu, bezwiednie bawiąc się zardzewiałym kawałkiem metalu i jednocześnie rozglądając bezradnie po jaskini. Miała wrażenie, że coś jej umyka. Coś na tyle oczywistego, że się nawet o tym nie myśli. Na Pana Zmian...!

Zmian...

Zmiany... Zniamy! Ponownie przyjrzała się trzymanemu w dłoni oskardowi. Był zwyczajnie zardzewiały, a przecież wszystko w tej jaskini było... niezwyczajne. Gdyby faktycznie leżał tu rok czy nawet kilka lat, pewnie wtopiłby się w kamień albo został zniekształcony w inny sposób. Musiałby wchłonąć mnóstwo energii spaczenia, która była tu niezwykle silna a to nigdy nie pozostaje bez echa. Tymczasem wydawał się być zupełnie zwyczajny, nie czuć w nim było nagromadzenia mocy ani nic innego. To by znaczyło, że nie leżał tu specjalnie długo, za to należał do niezbyt dobrze wyposażonych górników, zapewne z przypadku. Albo faktycznie przeleżał w okolicy dostatecznie dużo czasu, żeby zardzewieć, ale jednak poza jaskinią, więc pozostał zwyczajny. Tylko skąd by się wziął w środku? Mógł być też wzmocniony magicznie, wtedy byłby chroniony przed wpływem spaczenia... tyle, że wtedy nie starzałby się tak szybko. Chyba.

Pierdolona męska dziwka!

Przez jednego chciwego skurwysyna jakaś banda obszarpańców czy innych nie-wiadomo-kogo zdążyła jej zwinąć sprzed nosa to, co dla wielu miało niewyobrażalną wartość. Jedni - tak jak ona - pragnęli tego dla własnej sprawy. Inni próbowaliby pewnie uchronić przed tym cały świat... głupcy!

Umysł bronił się przed takim wytłumaczeniem, nie potrafił zaakceptować porażki.

- Kurwa!

Poderwała się i dość gwałtownie podeszła do czekających na nią mężczyzn, wyciągając przed siebie dłoń z kawałkiem metalu. Staub instynktownie zasłonił twarz ręką - musiała mieć nadal mord w oczach, choć myśli szły już zupełnie innym torem. Tonn z kpiącym rozbawieniem i założonymi rękami przyglądał się, jak biega w tę i z powrotem po jaskini. Zdążył już zatoczyć szerokie koło przyglądając się w szczególności zatopionym w skale ludziom, śladom kucia i (zatrzymując się na dłuższą chwilę przy Gottliebie) spokojnie wrócić do punktu wyjścia. Czekał aż sama uspokoi się na tyle, by zacząć racjonalnie myśleć.

- Co to Twoim zdaniem jest? - podstawiła mu przedmiot pod nos, zadając na pozór głupie pytanie. Jednak znał ją już na tyle, że potraktował je bardzo poważnie, z namaszczeniem odbierając zardzewiałe żelastwo w celu dokładniejszego przyjrzenia się. Mara wiedziała, że odpowie jej to samo, co i ona zauważyła. Zbyt długo się przyglądał, badał każdą krawędź. Zbyt długo milczał. Nie wiedział czego szukać, ale szukał... i nie znalazł.

- Wyjdźmy stąd. Chcę w końcu odetchnąć świeżym powietrzem. Tu i tak nie znajdziemy nic więcej.

Świtało już, kiedy wyszli z tunelu, łapczywie wciągając w nozdrza zapach poranka. Jak się tylko na dobre rozjaśni, przeszukają okolicę. Na pewno zadeptali sporo śladów, ale może uda się jeszcze coś znaleźć. Przeżuwając chleb z serem zastanawiała się, kim mogli być aktualni właściciele bryły spaczenia. Czy byli to ludzie? Zwierzoludzie? Może banda mutantów? Czy przejeżdżali przez tę zabitą dechami wioskę starowierców? Ona nie zwracała uwagi na przejeżdżających, zbyt zaaferowana wywiezieniem z niej własnego tyłka i wozu... ale może najemnicy coś wiedzą. Musiał pozostać jakiś ślad. Wskazówka, która powie jej, co robić dalej. Jak na złość ten leniwy kocur akurat teraz zapałał żądzą zwiedzania i włóczył się nie wiadomo gdzie, zamiast siedzieć jej na kolanach i mruczeć uspokajająco. To jego mruczenie zawsze pomagało Marze w porządkowaniu myśli. A miała co układać...

***

Zjawił się znacznie później. Gdyby był człowiekiem pewnie i jemu jak Staubowi by się oberwało. Tak tylko spojrzała na niego gniewnie i zamrugała oczami. Kot trzymał w zębach jakąś szmatę. Starą. Zszarzałą. Coś brzęknęło w czymś co było kiedyś pazuchą jakiejś kurtki. Kot upuścił szmatę u jej stóp i oblizał swój pyszczek. Potem przeciągnął się i fiknął na kamień obok Mary. Czarodziejka podniosła powoli skrawek materiału i ostrożnie wyciągnęła ciężki przedmiot ze znaleziska. Cylinder stalowy o przekroju gwiazdy. Lekka magiczna aura, która go otaczała szczypała ją delikatnie w palce. Zaklęcie otwarcia było w nim nadal aktywne. Tylko kto zostawił na tym odludziu coś takiego?

Klucz?

Próba wyciągnięcia od kota skąd wyciągnął swoje znalezisko spełzła na niczym. Ostentacyjnie oblizując łapę z jakiegos niewłasnego futra i krwi spojrzał na Marę z wyrazem pyszczka mówiącym nader wyraźnie: "ja swoje zrobiłem więc swoje przesłuchanie to sobie wsadź".

Próbowała sondować okolicę w poszukiwaniu śladów magii, ale równie dobrze mogłaby szukać kropli wody w kałuży. Wszędzie było pełno energii, jej zmysły świrowały. Aparatura też. Spojrzała w stronę wyłaniającego się znad jeziora słońca.

***

Wracający ze zwiadu Tonn z daleka kręcił głową. Ślady kręcących się wcześniej po okolicy szczuraków i uciekających w panice Schurków były wszystkim, co znalazł. Skąd się więc wziął ten cylinder? Resztki kurtki nie wyglądały na specjalnie świeże. Jak więc długo tu leżał?

Pytania zaczynały się mnożyć a poszukiwanie odpowiedzi kończyło się znów na kolejnych pytaniach.

Co dalej?

Mogła próbować pokręcić się po wzgórzach, ale z wozem daleko nie zajedzie. Prowiant się powoli kończył... gdyby chociaż wiedziała, czego szukać. Czy takich magicznych znalezisk mogło być więcej?

- Jakieś darmowe porady? - zwracając się do najemnika, nie kryła uszczypliwości w głosie. Zła i zawiedziona, że misja się nie powiodła, zmęczona i naburmuszona jak mała dziewczynka, mimo starań o zachowanie kontroli nad sobą. Staub gdzieś jeszcze się kręcił, mogła sobie na to pozwolić. Wydymała wargi, po raz enty oglądając ze wszystkich stron trzymany w dłoniach cylinder, jakby miała na nim wyczytać co najmniej dane właściciela, z adresem włącznie...

- Ten oskard mnie męczy - odparł najemnik - stary jak cholera. Myślę, że się nie spóźniliśmy. A w każdym razie nie o miesiąc, czy dwa. To żelastwo ma dziesiątki jeśli nie setki lat... A to? - wskazał na cylinder trochę zdziwiony - Co to jest?

- Magiczny klucz, a przynajmniej na to mi wygląda. Powinien coś otwierać. Szkoda tylko, że nie wiemy co ani gdzie to jest. - rzuciła ze złością. Wskazała resztki kurty - Musiał tu też przeleżeć kawał czasu znim ktoś go znalazł. Nie wiem, skąd Dietrich to przytargał, ale wszystko robi się coraz bardziej dziwne... te ślady kucia w jaskini... wyglądały na stare? Czy klucz i oskard mogły należeć do tych, którzy zostali wchłonięci przez kamień? Czy to byli tylko najemnicy, którzy po wykonaniu zadania zostali celowo pozostawieni na pewną śmierć? - myśli jej się rwały, przygryzła wargi próbując na nowo sobie wszystko poukładać, w końcu wybuchła - Przecież nikt nie mógł sobie tego zabrać ot, tak! Tyle lat... Wszyscy by wiedzieli... To niemożliwe!!

- Ktoś go przeniósł. Ukrył gdzieś. Nikt o miłych sigmarytom skrupułach. Chyba, że miał miejsce wypadek i dlatego ci nieszczęśnicy zginęli.

- Gdzie w takim razie jest spaczeń? To się kupy nie trzyma
- jęknęła Mara.

Tonn wyciągnął rękę po stalowy cylinder, który następnie przez dobrą chwilę oglądał.

- Piękna robota. Bynajmniej nie tania. Prawie nie nadgryzione zębem czasu.

Coś przykuło jej spojrzenie w obracanym w dłoniach mężczyzny cylindrze. Wyrwała mu go na powrót i przyjrzała się uważniej. Tego właśnie szukała! Malutki znaczek. Runa? Zawijas o nieokreślonym krztałcie nie pasujący do żłobień klucza

- Wykonawca się podpisał... widziałeś gdzieś kiedyś taki znaczek? - jako najemnik mógł widzieć różne dziwne rzeczy, choć prawdopodobieństwo było bardzo małe. Jeśli klucz został wykonany dawno temu, jego autor raczej już nie żył. Chyba, że był magiem.

- Nie. Ale w Kemperbad jest gildia rzemieślnicza. Jeśli to podpis, to powinni rozpoznać, który zakład się nim cechuje.

Kiwnęła głową. Kemperbad był równie dobrym miejscem na kontynuowanie poszukiwań, jak każde inne. Najbliższym, w którym była siedziba gildii. W każdym razie był to lepszy pomysł, niż jazda z niczym do Middenheim czy też szukanie szczęścia w Altdorfie albo Nuln. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli wróci do siedziby kultu z niczym, zostanie odsunięta. Jedynym sposobem na choćby częściową rehabilitację będzie podążenie śladem magicznego klucza... dopiero jak już się dowie czegoś więcej, powiadomi zwierzchników o swoich odkryciach. Pozostawało teraz tylko dyskretnie wtopić się w tłum portowego miasteczka... popytać, poszukać śladów... i zniknąć. Jeśli to nic nie da, będzie szukać dalej.

Do skutku.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:24.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172