Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-03-2013, 00:02   #169
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Kiedy dębowe wrota wieży zawarły się za nimi Gomrund dysząc oparł się o ścianę. Ogarnął wszystkich i wszystko chorym ze złości wzrokiem. Właściwie to miałby kłopot z opisaniem tego jak się tutaj znalazł. Tak krok po kroku. Pamiętał, jak wsadzał grot w czaszkę wodza goblinów. Pamiętał Sylwię z zakrwawioną klingą i wycieczkę latających drzwi… Ale tak naprawdę to dopiero teraz zobaczył swoich towarzyszy. Pokrwawieni i gotowi do walki. Zuchy! Potem popatrzył na jakiegoś zielonego pokurcza, którego przytargał nabitego na zdobycznego brzeszczot. Ciężki, porządny bastard, tylko że pordzewiały i z ułamaną w połowie długości głownią… ale i takim można mordować. W drugiej ręce wisiała mu pozostałość po Mysiej Pipie – kawałek jakiejś czerwonej szmaty i krasnoludzki pas z zasobnikami, jego pas. Ewidentnie ten łup wodzu chciał zachować dla siebie. Nie wyszło. Ten dzień na pewno nie należał do najszczęśliwszych dla tego pokurcza.

Ogarnął się. Znaczy pozbył balastu w postaci goblina, otarł juchę z miecza, splunął w dłonie, klasnął. – Kurwa robaczki teraz to już ich mamy. Wpadły w panikę! Są nasze! Chajda na zielonychhhhhh… Porwał miecz i odwrócił się do wyjścia.

Ale drzwi ani drgnęły.
Podobnież jak robaczki.

Właściwie dopiero teraz odnotował, że ludzie są solidnie pokiereszowani, pokrwawieni i zmęczeni. W sumie to najlepiej prezentowała się Sylwia… dalej ściskała miecz, którym pozbawiła wilczycę życia… chyba dygotała… ale nie widać było poważnych ran. I dobrze. Jednak reszta była zmęczona, wystraszona i chyba tak naprawdę nie mająca energii na kolejny zryw…

Jedno z luster uchwyciło jego odbicie. Płonący Łeb zobaczył w nim zdemolowanego krasnoluda. Okrwawiona głowa, naderwane ucho, strzały sterczące z pokrytej czerwono zieloną breją płyty, lewy nagolennik miał karminową barwę… i broda… oberżnięta w połowie długości… Żył. Bez broni i dumy… ale żył… Nie miał sił. Wyjście nie miało sensu.

Przepłukał gardło a resztę wody wylał na głowę by przegnać zmęczenie.

Zaczął powoli ściągać pancerz. Odpinać troki. Powoli i ostrożnie. Jakby dopiero teraz rany po kolei informowały jego głowę, że są… że nie można ich lekceważyć. Większość niegroźnych… ale wiele ich było. Nie odrzucił pomocnych dłoni. Przyjął je z ulgą. Warstwa po warstwie spadało z niego okrycie. Najpierw stalowe blachy. Potem kolcze. Następnie skórzane… a na sam koniec płócienne. Wszystko cuchnęło potem i krwią… i goblinami.

- Woda? Jest tutaj woda? Zapytał, a pokierowany ruszył do pompy. Obmył się. Okolice ran ostrożnie, przynajmniej na początku. Potem już wylewał na siebie kolejne wiadra. Jedno, drugie, piąte... Kiedy wrócił do reszty był mokry i w samej bieliźnie. Za nim ciągnęły się mokre ślady. Z uda ziała czerwień z poszarpanej rany. Ucho obwisło na płacie skóry. A z barku sterczała ułamana strzała. Zwrócił się do reszty. Spytał czy jest tu palenisko bo musi wysuszyć rzeczy i gdzie jego plecak…

Konrad podał mu to drugie… i gąsiorek z winem. Złoty chłopak! Tego mu trzeba było. Przytknął naczynie do ust. Łapczywie połykał płyn… dwie stróżki płynęły mu po szyi. Kiedy odstawił naczynie uśmiechnął się. Wymuszenie ale z wdzięcznością. Z plecaka wyciągnął opatrunki, racje żywności i szkatułę. Klucz zawieszony na szyi otworzył ją ukazując małe, owinięte szmatami sztabki. Sięgnął po pasy jakie miał przewieszone przez grzbiet i z dwóch zaczął wysypywać zawartość. Szlachetne kamienie lądowały w skrzyneczce. Było tego sporo… majątek. Na przed zamknięciem w skrzyni umieścił jeszcze owinięte w impregnowaną kopertę pismo.

- Jakby co to, to powinno trafić do tych obiboków z tych błotnych lepianek… kurwa ich mać.

***

Sięgnął do pasa by sprawdzić zasobniki… większość była opróżniona. Stracił tytoń, haczyki czy igły i dratwę. Fajki z kości morsa też nie było, podobnież jak złotych monet… Jednak to czego szukał było. Flakonik z ciemnozielonym płynem… Widać było, że ktoś dostawał się do środka, ale był praktycznie pełny. To dobrze… bardzo dobrze wręcz.

- Ostatni eliksir
. Zwrócił się do reszty. – Wiecie jak z waszymi ranami. Jeżeli ktoś mi powie, że go potrzebuje bardziej niż ja to będzie jego…

***

Kiedy wrócił z reperacji miał już trochę w czubie. Sądząc po nastroju Płonącego Łba jak i fastrydze na uchu Sylwia była wcale niezłą krawcową… albo materiałem na służkę Gołębicy. Chwiejnym krokiem udał się po żarcie. Zapasy jak to miał w zwyczaju pozwalały mu przeżyć spokojnie trzy dni. Dla czwórki to już nie było takie imponujące jednak lepiej cokolwiek niż pusty brzuch. Tym bardziej, że i Dietrich poszedł na kulinarne łowy.

Z pełną gębą i lekką sepleniącą mową stwierdził. – Te chujki w dzień są mało aktywne… sądząc jak się żarły po ukatrupieniu wodza to może zamieszanie jeszcze potrwać. Więc jak stąd spierdalać to w dzień… i jutro… no chyba, że tu trochę sapniemy. Nie zaszkodzi nam. Raczej do wieży nie wejdą i raczej część się rozpełznie po okolicy… no ale kiedyś stąd musimy pitnąć.

Nie omieszkał rzecz jasna zapytać Dietricha czy coś znalazł… czy znalazł coś co mu pomoże…

***

Może to zmęczenie, może to pusty żołądek i wpływ alkoholu… a może to bliskość śmierci. Udawał się na zasłużony spoczynek kiedy to w jednej sypialni zobaczył Sylwię. Nie pytał czy może się dołączyć… gdzieżby tam. Mała wieża, sami swoi a do tego Gomrund przyniósł też swoją flaszkę. Usiadł na łóżku obok dziewczyny…

Bardzo dokładnie ją sobie obejrzał. Szczególnie ranę na buźce. – No to po raz kolejny się córuchna wyślizgaliśmy śmierci. Bardzo dobrze… bardzo dobrze. Szkoda ginąć na takim zadupiu… po nie wiadomo jaką cholerę. A już się bałem… bałem się o ciebie. Kiedy zobaczyłem jak obrywasz… naprawdę myślałem, że po tobie. Nalał jej i sobie gorzałki. – Twoje zdrowie. Do dna! Wychylił.

- A mówiłem ci… że mam dwóch braci? Zaczął dość niemrawo. – Dzisiaj myślałem, że już po mnie. Może i by lepiej tak było… teraz to będę pośmiewiskiem. Pół brody mi urżnęli. Gdzie ja teraz żony szukać będę… eh… Na pohybel zielonym skurwysynom! Córuchna… tylko mnie nie okłamuj… to się nie godzi… ja twoje zdrowie wypiłem szczerze… a ty co? No dalej… tak właśnie… i masz tutaj na pohybel… jak to ze mną… ty nie… ranisz mnie… No, tak już lepiej…

- Ale o czym to ja… Kontynuował przerwaną myśl krasnolud. - Mam dwóch braci… i pomimo, że zacne z nas krasnoludy to nie wiadomo czy którykolwiek z nas będzie miał szczęście mieć żonę i potomstwo… wiesz u nas to nie taka łatwa sprawa. Kiedyś myślałem, że jak dokonam jakiś bohaterskich czynów to łatwiej mi będzie… ale teraz… sam nie wiem… młodym jeszcze… siedmiu dziesiątek nie mam… ale wiesz… A ty co tak na mnie patrzysz jakbym ci się ja oświadczał… nie strachaj się… nie o tym mówię… No to chlup w ten głupi dziób ale bez oszustw… bez oszustw…

Jakoś taki ckliwy był… żal go było opuszczać a brakiem serca ktoś musiałby się wykazać, żeby nie wysłuchać rozterek krasnoluda… nawet takiego, który był trzy razy ganiać po flaszki… trudno było rzec co mogło być gorsze dla Płomiennego Łba nie picie czy nie słuchanie… Na pewno brak żony mu doskwierał bardzie... szukał... póki co mógł szukać sławy i bogactwa aby któryś z ojców chciał wydać swoją pociechę za niego... ale póki co mu nie wychodziło... owszem co nieco dokonał. Ale to było mało... - Sylwia nie śpij! Masz jeszcze jednego. No mało mówiłem! Czy ty mnie słuchasz? A o Gerdrid ci kiedyś opowiadałem? Nie... no to pij bo opóźniasz a bez jeszcze jednej kolejki to jakoś tak ciężko opowiadać...

Kiedy już jednak swoje powiedział… to miał ochotę również przypomnieć goblinom gdzie ich ma… Stojąc pod jednym z okien wydarł ryja


Do kopalni na dole przylazły goboleeeee
Ale ja się ich nie boje i się napierdoleeeee
A jak się napierdole to im poobcinam te zielone kinoleeee
 
baltazar jest offline