Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-03-2013, 12:09   #82
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Dick


Zaczęło się od strachu. Strach przypełznął nie wiadomo skąd i jaką drogą, kiedy na dobrą sprawę też nie wiadomo. Jednak jakoś przylazł, przesączył się przez drewniane ściany domostw i kamienne stropy jaskiń i rozparł się wszechwładnie w sercach. Było coś nowego i coś bardzo złego w nocnych szeptach wiatru tej jesieni. Coś, co kazało uciekać. I rzecz jasna, uciekać zaczęli.

- Rozłogi są opuszczone, zabrali zwierzęta i dobytek i odeszli - powiedział Dickowi stary igielnik Haken, co od lat wędrował od osady do osady, przed zimą zawsze ściągając w cień Muru. - Kto opuszcza taką sadybę, takie miejsce bezpieczne i ciepłe przed zimą, sam powiedz, Dick?
Dick nie powiedział wówczas nic, bo nie chciał rozdmuchiwać iskierek obawy w strach. Ale jeśli siedzący na Rozłogach Ylith Czerwonolicy opuścił wieloletnią siedzibę, o którą wcześniej walczył pół wiosny, bezpieczne schronienie w osłoniętym od zimowych wichrów jarze, znaczyć to mogło tylko jedno z dwóch. Miał coś lepszego na widoku. Albo pojawił się ktoś, kto nawet z tych zapętlonych wąwozów wyłuskałby go jak błotnego żółwia ze skorupy.

Milutek przyszedł z odległych gór dwa księżyce potem. Piechotą, wędrując tylko nocami i kryjąc się przed ludźmi, wycieńczony i głodny dotarł do Dickowej sadyby, pokazał się na chwilę, by znowu schować się w lesie. Podjął się tej wyprawy by przynieść swemu druhowi wieści.
- Zła ludzia, zła ludzia w górach – szeptał przyciskając wielkie pięści do osierścionych policzków. - Zła ludzia, czerwone zęby i twarde zęby.
- Ogień i stal? - zapytał go Dick i podsunął mu własny nóż. - Takie zęby?
- Oczy nie widziały – Milutek zakrył palcami powieki. - Uszy słyszały. Zła ludzia, z zębami. Przyszli – wybuchnął potokiem słów w dawnej mowie.
- Zabrali jaskinie matek? - próbował zrozumieć Dick. - Kto?
- Uszy słyszały. Zła ludzia.
- Imię jego? Czy uszy słyszały jego imię?
Milutek przycisnął pięści do boków głowy i zaczął się kołysać, zamknął też powieki. Jakby wierzył, że jeśli nie będzie nic słyszał czy widział, wszystko co złe zniknie.

Ciągnęli i inni, niektórzy w góry na północ, gdzie Raymund Tocząca się Czaszka założył obóz na Jeziorze Ponad Mgłami, wysoczyźnie co nawet w lecie była niedostępnym, wietrznym i nieprzyjaznym miejscem, ponoć pięknym w swojej grozie, ale Dick jakoś nigdy nie chciał go oglądać, i tym razem też nie miał ochoty. O tym, że Czaszka skrzykuje ludzi, dowiedział się od Hargi, wodza, który przyjął posłańców Raymunda, ugościł miodem i mięsiwem, wysłuchał, a odesłał z powrotem tylko jednego, z głowami reszty przytroczonymi do konia. Harga zaraz potem obrał kierunek przeciwny – zebrał swoich, ściągnął w pobliże Muru i dogadał się z wronami, stając się na zimę najbliższym Dicka sąsiadem.
- Mniejsze zło – powiedział Mocnemu, gdy w jego sadybie opijali owo świeże sąsiedztwo.
- Zło jest złem – fuknęła wtedy Ostra. - Wrona to zdradziecki ptak.
Harga uśmiechnął się z pobłażaniem różowymi dziąsłami starca, z których tu i ówdzie sterczały pniaki startych zębów.
- A jednak Czarny Pająk nie oczekuje, że będę targał ludzi na pustkowie, w mrozie i głodzie, i wykrwawiał ich w jego imię.
- Pająk to czarownik.
- A jednak zna swe miejsce. I nie każe nazywać się królem.
Znaczący w tym wszystkim był fakt, że posłańcy Raymunda dotarli do Hargi, do jego starego druha i ziomka Torgrima, do Morny, do Ylitha Czerwonolicego i dziesiątek innych... ale żaden jakoś nie zawitał w progi Dickowej sadyby. Podejrzewał już nawet, że powtórzyła się historia skagoskiego wędrowca. Że posłaniec owszem dotarł, ale miał pecha podejść pod bramę gdy Ostra miała swoje księżycowe dni, dostał w słabiznę strzałą z ostrokołu zanim zdążył się opowiedzieć i leży gdzieś w wykrocie w nieoznakowanym grobie, nic już nikomu nie powie. Nie zapytał jednak od razu, zbyt dobrze wiedział, kiedy nie jest dobry dzień za na zadawanie pytań temu żywemu płomieniowi, którego lata temu wyrwał morzu i który nosił dumnie miano jego żony. Potem zaś, gdy dni były lepsze, noce stały się koszmarem. Dickowy syn, który odziedziczył po matce trudny dar, krzyczał przez sen o drzewach, budził się zlany potem i w drgawkach.
- Mróz gryzie korzenie, ojcze – szeptał rozpalony gorączką. - Palce mrozu na ziemi. Palce mrozu na wodzie. Śnieg się skrzy.


Zbliżała się zima, nie pierwsza w życiu Dicka za Murem. Już poprzednie stępiły sobie zęby na jego kościach, znał już ten mróz i znał strach, który przychodził ze śniegami. Tym razem jednak coś się zmieniło. Coś miało być inaczej. Dick, leżąc w nocy obok żony wsłuchiwał się w ryk wiatru za ścianami swego siedliska i trwożny szept syna rozmawiającego przez sen z drzewami zyskiwał pomału ponurą pewność, że to „inaczej” będzie znaczyło „gorzej”. I Moruad Magnar, wielki przyjaciel i wielki kłopot Nocnej Straży, miała w tym swój niemały udział.

Z początku, wstyd przyznać, ale traktował doniesienia o Skagach wędrujących poza Murem jako ciekawostkę, bo i nie wyglądało to wcale na początki czegoś groźnego Ot, patrzcie, tym to odwaliło, można obgadać nad rogiem miodu i pośmiać się. Gdy zaczęli ryć na Długim Kurhanie też się z początku nie przejmował... dopóki nie zaczęli sprawiać wrażenia, że się zbytnio rozgościli, aż do granic zadomowienia. Zaczął bowiem podejrzewać, że Pająkowi łatwo ich było wpuścić, a znacznie trudniej będzie skłonić do powrotu na wyspę. Istniała możliwość, że jak skubańcy przyleźli, tak już zostaną. Tak, wiele rzeczy mu umknęło, wyciągał je potem po kolei z pamięci i oglądał z każdej strony.

Trzy czy cztery lata temu, gdy zwierzył się niemożliwej Gwieździe nad miską soczewicy, że Ostra ubiła wędrownego Skagosa, i że martwi się, czy biedy z tego jakiej nie będzie, jasnowłosa dzika machnęła drewnianą łyżką i kazała mu wierzyć przeczuciu kobiety.
- Jam ich wpuściła, dwóch ich przyszło, Dick... i ledwiem spać mogła ze strachu. Na dzieci moje najmłodsze jako wilcy patrzyli, na Svena szczególnie – wskazała czarnowłosego chłopaczka śpiącego pod ławą na psie. - Jeden to na jakiegoś kapłana mi patrzył. Pytał się mnie, czy uważam, że Posłaniec to dobre imię...
- Co mu rzekłaś?
- Że Orzeszek ładniejsze. Dobrze Ostra zrobiła, jeszcze by wam pacholę jakie porwali, z tymi Skagami to nigdy nie wiadomo.

Zgodził się z nią, bo i nie zgodzić się niepodobna, a potem o sprawie zapomniał. Na pogłoski o tym, że Skagosi pod Długim Kurhanem po dzikiej stronie Muru się kręcą i zajęli siedliszcze zmarłej wieki temu leśnej wiedźmy Skadny też początkowo nieszczególnie zwrócił uwagę. To było wszak daleko, wieści nie były pewne, i rozdmuchiwały się z każdą milą i każdymi ustami, które je powtarzały. Ot, myślał sobie, przeleźli durnie przez Mur i na dziewki poszli, bo im się kopanie znudziło i chuć ich sparła.

Tak też rzekł myśliwemu, co mu przyszedł bobrze skórki shandlować, i opowiedział mu przy tym niesamowitą historię. Człek ten udał się do dawnego domu Skadny, by tam wśród drzew ubłagać o uzdrowienie swej chromej nogi. I zastał Skagosów, wieszających rzędem innych Skagosów na lipach przed świętym miejscem.
- Może i przeszli przez Mur, Dick. Może i przeszli – sarknął wtedy myśliwy. - Skagi twarde są. Ale jeszcze żem takiego twardego człeka nie widział, coby konia skłonił do pójścia po linie.
- Mieli konie?
- Aha. Konno przyjechali. I konno pojechali, z powrotem pode Mur. I znikli.
- A ślady?
- Chyba bym zdurniał, gdybym miał samojeden i pieszo bandę Skagów śledzić.
On także się bał. Wszyscy się bali.

***


Ostra nie była szczęśliwa, gdy wyruszał. Nazwanie jej wściekłą byłoby delikatne i wyrozumiałe. Przez całą noc na przemian krzyczała, że nigdzie nie pojedzie, i w ich barłogu przekonywała go już bez słów, za to zajadle, że powinien zostać. Gdy wreszcie rzekł jej, że jechać musi, pomówić z Torgrimem i namówić upartą Gwiazdę, by ściągnęła z dzieciakami do nich na zimę, bo robi się niebezpiecznie, uderzyła go z rozmachem w twarz i wybiegła w noc. Taka była, i takie miała sposoby na radzenie sobie ze strachem.

Dognała ich, gdy byli już w drodze. Wepchnęła mu w ręce zawiniątko ze sztyletem.
- Nawet spakować się w drogę nie umiesz – warknęła. Potem przywarła do niego gwałtownie i trzymała w ciasnych objęciach. Kiedy już myślał, że nigdy go nie wypuści, odskoczyła i poprawiła mu pięścią w drugi policzek, dla równowagi, aby miał gębę równo opuchniętą.
- Spróbuj tylko nie wrócić, to spalę wronom zamek.

***


Dziki leżał nieruchomo, z twarzą w butwiejących, pokrytych warstwą szronu liściach. Do pasa ciągle miał przytroczone dwa króliki, ręce zaciśnięte na korzeniu sosny.
- Lorn – rzucił Słoma znad trupa, gdy odwrócił go obliczem ku niebu. - To Lorn, trzeci brat Gwiazdowy. Niedawno padł, pewnie jeszcze tej nocy.
Dick zaklnął. Ślady wskazywały na liczny oddział. On miał siedmiu ludzi.
- Spieszyli się, Mocny. Szybko szli. Włócznię z dobrym grotem zostawili.

Alysa


Wytężała wszystkie siły fizyczne, by nadążyć za bratem Geroldem Smallwoodem, i całą swoją uwagę, by nadążyć za jego słowami. Brat bibliotekarz mówił tak samo szybko jak chodził. Przyszedł po nią o świcie, by zaprowadzić ją do ojca, i zanim jeszcze dotarli do schodów zdążył powiedzieć, że szuka ksiąg, które poleciła mu znaleźć, przeprosić, że jeszcze nie znalazł, zdać drobiazgową relację z kłótni, która wybuchła pomiędzy Hugonem Flintem a Erlandem ze Skagos oraz donieść, że to starzec obecnie paraduje z Sercem Zimy na piersi, bo mała Skagijka gdzieś zniknęła. Po czym zastrzelił ją rewelacją, że przy okazji poszukiwań w bibliotece natrafił na prastary, rozsypujący raport, w którym lord komendant Wschodniej Strażnicy zaordynował „posłać na wyspę dwa błyski”, w odpowiedzi otrzymując „jeden błysk”. Gerold powiązał to ze zwierciadłami, które Alysa wygrzebała w piwnicy wraz z Kamykiem, i właśnie barwnie rozwijał temat swych podejrzeń i wniosków, gdy dotarli pod wieżę Lorda Dowódcy, zastając tam Hwarhena i owego wielkiego Rorka z blizną na pół gęby.
Bez Żony przeciągnął dłonią po wygolonych gładko policzkach i wymruczał przywitanie, zaś olbrzym z rumorem padł przed Alysą na kolana, wzniósł ku niej błagalnie oczy.
- On chce iść do ciebie na służbę. Za swoje życie, i za łaskę dobrej śmierci dla chłopaka – oznajmił brat Moruad, nie wyglądał przy tym na szczególnie zachwyconego tą okolicznością.
Rork ujął w brudne palce kraj jej sukni. Dalej spoglądał z tępym uporem kogoś, kto zamierza błagać aż do skutku. Na szyi miał ozdobę, złoty okrąg, zakończony rozwartymi paszczami jakichś drapieżnych zwierząt.
- Ma na imię Urreg. Ale możesz mu mówić „Ostatek”, nie obrazi się. W końcu przeżył i nie był taki ostatni – ciągnął Hwarhen znużonym głosem.
- Odmów – doradził jej cicho Gerold. - Tu grząsko... on jest człowiekiem Moruad. Ona może uznać, że ukradłaś jej człowieka. Będzie draka...

Willam


Kiedy przyszedł Flint i kazał mu iść do starego, Willam stał w oborze, tymczasem pełniącej funkcję także i stajni. Stał w samych gaciach i płaszczu zarzuconym na gołą klatę. Był wkurwiony, i miał na szczęście w tym stanie wspólnika.
Tuż przed świtem Willam miał sen, który sprawił, że koniarz wystrzelił z łóżka jak z katapulty i pognał do koni, chwytając w przelocie płaszcz. Śniło mu się mianowicie, że poranne słoneczko skrzyło się cudnie na szczycie Muru, po błocku kicały sobie dwa otłuszczone na zimę zające, a nieco dalej na rączym koniku rączo pomykało sobie to dzikie ścierwo, któremu Kamyk do spółki z Alysą okazał dobre serduszko, Septę do tego samego namawiając.

Ogierka tego nie znał, ale jak tylko dopadł do obór, sprawa się zaraz wyjaśniła. Tytus Sans, krzywiąc swą śliczną twarz, chodził od boksu do boksu i od zagrody do zagrody.
- Gdzie jest, kurwa, mój koń? - zapytał Willama.

Kamyk


Kordiał, który zadała mu Alysa, okazał się mieć właściwości zbawienne. Kamyk porzygał się co prawda jeszcze dwa razy w nocy, ale wstał przed świtem bez uczucia, że kiszki zaraz wysnują mu się nosem. Zniknęła też ta uporczywa, żółta jak siki poświata i okolica zyskała swój normalny, Kamykowi znany i kochany przez wszystkich kolor przynależny tej porze roku... czyli barwę starej szmaty.
Engan pełen energii dokonał małego skoku na kuchnię jeszcze przed śniadaniem i kończył właśnie raczyć się łupami schowany w wykuszu okiennym, kiedy maester Aemon wygonił go stamtąd i kazał księgi uratowane z pożaru przenosić.

To i nosił, nosił, czasami nawet z zeschniętego błocka jakąś okładkę obtarł dla porządności, a co. Czyścił właśnie opasłe tomiszcze o mowie Pierwszych Ludzi, kiedy znaczenie słów wypisanych na kartach tuż przy jego ręce przedarło się do Kamykowej świadomości.
Moruad. Nocny motyl. Ćma
Runa obok była taka sama jak jedna z tych trzech wyrytych na kamuszku, który wędrował teraz sobie za pazuchą Henka na Długi Kurhan... a przynajmniej powinien to robić.
- Kamyk, stary wzywa – rzucił mu Mort spod drzwi.

Erland


Flint wzniósł się na wyżyny dyplomacji dostępne dla górskich klanów i najzwyczajniej już się nie pojawił, nad ranem przysłał tylko kilku zarządców z wielkim garem kaszy.
- Wrony dziobią ziarenka – powiedział mu wtedy Hwarhen – jak to ptaszyska. Ale dla gości mogliby chociaż koziołka ubić.
Erland odparł mu wtedy, że owszem, mogliby, ale goście też mogliby nie dopatrywać się we wszystkim obrazy. Powiedział tak, choć sam od tej przywary wolny nie był i sam ją w sobie wielokroć przeklinał.
Czy ten rozejm może zaistnieć i przetrwać? Skoro tak niewielu szczerym sercem go pragnie i do niego dąży?. Tą myślą jednak się nie podzielił. Wybierał z miski ziarenka kaszy i starał się być dobrej myśli. Pomyślną wróżbą był Jakym, starzec wył przez pół nocy z bólu jak zwierzę, ale nad ranem zasnął spokojnie i nic nie wskazywało, by miał się niebawem udać do przodków.
Niedługo potem Lord Dowódca przysłał po niego, by omówić wyprawę nad morze. Szepczący opuścił przydzielone im komnaty, razem z Hwarhenem i nie wiedzieć dlaczego – rosłym Rorkiem, który skoczył ku drzwiom jak zaczęli wychodzi i zabrał się razem z nimi. Wojownicy poszli przodem, a sam Erland znalazł się w korytarzu sam, jeśli nie liczyć milczącego towarzystwa sinobladego na obliczu Qhorina Półrękiego, który miał mu robić za eskortę.
- Czy Mance przekazał ci moje słowa? - zapytał Erland, gdy cisza zaczęła się przeciągać.
- Mance mówi wiele rzeczy. Często od rzeczy.
Po czym zamknął usta tak gwałtownie, że Erland usłyszał zgrzyt zębów. Ciągle milczał, gdy podał mu okrągły przedmiot, małe puzderko z czardrzewa, z twarzą dziecka wyrzeźbioną na wieczku.
- Co mam z tym zrobić?
- Oddać jej.
- Co to?
Zwiadowca syknął przez zęby.
- Dowód moich błędów i zdrad. Tylko jej oddaj – przystanął nagle. - Dziś w południe idzie za Mur pierwsza grupa zwiadowców, którzy będą walczyć z ludźmi Raymunda – powiedział zmieniając nagle temat. Założył dłonie za plecy. Potem się uśmiechnął, z ulgą człowieka zrzucającego z barków wielkie brzemię.

Roddard


To niepojęte, jak co poniektórych nie tykał ani mróz, ani świadomość nadciągającej zimy, ani tragiczne wydarzenia, jakie były ich udziałem tej nocy. Cholerny Wiotki miał do tego o jeszcze jeden powód więcej, by siedzieć z ponurą miną – jego dowódca Joran po zamieszkach rozkazem starego znalazł się w pierdlu i nic nie zapowiadało, by miał stamtąd wyjść w najbliższym czasie... choć Fallona Farwynda grzmocącego w bitce braci na odlew sosnowym polanem Qorgyle kazał wypuścić o świcie, pewnie dlatego, że rąk brakowało do ogarnięcia tego burdelu.

Dlaczego więc błotniak promieniał wszystkimi odcieniami szczęśliwości, tego Roddard doprawdy zrozumieć nie mógł. Nie zrozumiał też połowy żarcików, jakie mu Wiotki serwował nad miską kaszy z rzepą, za bardzo też nie chciało mu się go słuchać.

Co do joty zrozumiał niestety wieści, które przynieśli nad ranem powracający z dalekiego zwiadu bracia. Według ich doniesień dziki wódz Harga, który całkiem niedawno przysięgał Straży rozejm, zarobił z krzaków strzałą pod obojczyk gdy polazł na niedźwiedzia polować, i w rezultacie padł trupem. Inny z wodzów, stary Torgrim, miał opuścić swą siedzibę i ruszyć w pogoń za nieznanymi okrutnikami, co w jednej z podległych mu wiosek wycięli wszystkich w pień, nie patrząc, czy starzec, kobieta, dziecko czy wojownik. Nie było żadnych wieści od Mocnego Dicka. To wszystko zaś oznaczało jedno: ktoś za Murem począł szarpać tych, którzy byli przyjaciółmi Straży, lub przynajmniej nie byli dla wron zaciętymi wrogami i nie walili do zwiadowców zatrutymi grotami jak tylko ci podjechali im w zasięg strzału.

Przypomniał mu się Wern, chyba Wern, pytający czy są bezpieczni, czy nie powinni zabrać Gwiazdy i dzieci i uciekać.
Przypomniało mu się też, co wtedy odpowiedział.

Nawet przejęte trajkotanie Morta, który odnalazł go by razem udali się do Lorda Dowódcy, nie było w stanie przepędzić tych ponurych myśli.

Uciekać z całą pewnością nikt stąd nie powinien. Póki ten teren jest pod ochroną Straży, żaden Skagos, który będzie miał złe zamiary, nie postawi tu stopy. Nie musicie się ich obawiać.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 23-03-2013 o 22:15.
Asenat jest offline