Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-03-2013, 20:27   #81
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Ian Thomas Weld, Nathalie Kelly


Ian szarpnął Nathalie za ramiona, w tym samym momencie, kiedy ona próbowała się wyswobodzić z objęć koszmarnego stwora. Niespodziewana pomoc Iana okazała się nad wyraz potrzebna, bo lodowe szpony monstrum nie chciały wypuścić zdobyczy z łap.

Ale udało się. W momencie, kiedy gorące palce Iana zetknęły się z nagą, koszmarnie zimną skórą dziewczyny nagle potworność o poczerniałej twarzy zmieniła się w kłębowisko mackowatego dymu, czy też raczej w dziwaczny, śnieżny tuman, a potem rozwiało się, porwane porywistym wiatrem.

Ian czuł, dosłownie czuł, jak ciepło jego ciała, jego własne siły życiowe, odpływają z niego, przelewają się na ciało panny Kelly, a dziewczyna czuła się tak, jakby nagle ktoś przykrył ją rozgrzaną, gorącą skórą.

Z wdzięcznością, nie kontrolując do końca swoich poczynań, odwróciła się w stronę wybawcy, oplotła go ramionami, przywierając do niego całym ciałem, najbardziej jak się tylko dało. Pragnęła tego gorąca, tego zbawczego ciepła, które dawało jej nową siłę, nową witalność. Nie panując już nad odruchami własnego ciała odszukała usta Iana, ale nim zdążyła złączyć się z nim w ognistym pocałunku, nagle i bez ostrzeżenia śnieg i lód pod stopami pary amerykanów zaczął rozpadać się w drobne kawałki i po chwili razem, objęci i przerażeni, runęli w bezdenną, czarną otchłań, a ich świadomość uleciała w podobny, pozbawiony świadomości, mrok.



Maximilian Phileas Arturo

Korzystając z okazji postawny naukowiec chwycił jedną z nisko przelatujących „harpii” skrzydło i gwałtownym, gniewnym ruchem, ściągnął w dół.

A potem wściekle zaatakował swoją zdobycz.

Gniew wylewał się z niego strumieniem niemal zauważalnego gorąca. Pięści uderzały w … zbity śnieg i lód, a kiedy niszczyły zewnętrzną powłokę, profesor miał wrażenie, że wkłada dłonie wprost do ciekłego azotu. Po kilu ciosach dłonie zamieniły mu się w pokaleczone, zmarznięte, nieczułe bryły.

Dziki wrzask nad jego głową przekonał go, że reszta lodowych staruch nie pozostała obojętna na los swojej towarzyszki. Całym rozkrzyczanym i jazgoczącym stadem rzuciły się na niego szarpiąc pazurami i szponami, kąsając i uderzając pięściami.

Naukowiec, mimo całej swojej siły fizycznej nie był w stanie sprostać tak wielkiej przewadze przeciwniczek i po chwili jego okrzyki z ryków wściekłości, zmieniły się we wrzaski bólu, a potem i one ucichły.



James „Mac” Mac Dougall


Pięść Jamesa trafiła w sam środek szpetnej gęby i utonęła w lodowatej, gęstej zawiesinie. James szybko wyszarpnął dłoń z dziwnej masy, lecz z przerażeniem zauważył, że dłoń, którą wyciągnął na zewnątrz ma całą czarną . Skóra odchodziła od ciała wielkimi, szarymi płatami. Nie tylko skóra. Gdzieniegdzie odmrożenia były tak poważne, że z rąk mężczyzny spadały wielkie kawałki mięsa, odsłaniając równie czarne kości.

James zachwiał się i nagle poczuł, że na plecy wskoczyło mu mnóstwo jakiś ciężkich, zwinnych stworzeń. Jak fala szczurów zasypująca go setkami zadrapań i ugryzień.

Nie miał szans już walczyć, nie miał szans się bronić. Słaby, jak dziecko, oczekiwał na rychły koniec.

- Mam cię – usłyszał nagle głos B.E. Chance’a i poczuł jakąś silną, twardą dłoń chwytającą go za ramię. Gorącą i pełną życia.

James zakwilił, jak dziecko i zapadł w ciemność.



WSZYSCY


Obudzili się mniej więcej w tym samym czasie, w chacie Iny. Ani Nathaly, ani James nie poznawali miejsca, w którym otworzyli oczy, ale Ian, Max i B.E. Chance szybko zorientowali się, gdzie się znajdują.

Byli jednak zbyt słabi, by cokolwiek zrobić. Pierwsze godziny po odzyskaniu świadomości minęły im na budzeniu się i zapadaniu w sen na nowo.


* * *

Nie wiadomo, co z tego, co przeżyli było snem, a co zdarzyło się im naprawdę. Umysły szybko wypierały widziane obrazy, traktując je jak senne widziadła, koszmary zrodzone z gorączki czy też wywołanie działaniem jakiegoś nieznanego im narkotyku To, że śniły się im podobne rzeczy na pewno dało się jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Musiało się dać. Bo przecież trudno uwierzyć, by ta dobroduszna, uśmiechnięta, krzątająca się koło nich, gdy zbierali siły staruszka naprawdę wysłała ich na wędrówkę do „krainy duchów”. Owszem, spirytyzm i okultyzm zjednywały sobie uznanie na salonach, ale co innego dać sobie postawić tarota u Madame Ellie w Bostonie, a co innego uwierzyć w transcendencję ofiarowaną przez syberyjskich szamanów.

Cokolwiek jednak uczyniła Ina, podziałało. James i Nathaly wyzdrowieli. Ale i tak wszyscy potrzebowali czterech dni, by odzyskać tyle sił, by móc wyruszać w dalszą drogę.

Ian, profesor Arturo i B.E. Chance z „łóżek” mogli wyjść już po dniu. Prze kolejny czuli jednak zawroty głowy i zdarzało im się, że musieli usiąść po kilkudziesięciu krokach. Niemniej jednak szybko odzyskiwali siły. I tak nieźle, zważywszy na to, że widzieli, jak Ina dodaje do swoich „magicznych”, szamańskich mikstur suszu ze śmiertelnie trujących muchomorów o charakterystycznych czerwonych, nakrapianych na biało kapeluszach.

Dzień później byli jednak jak nowo narodzeni i mogli zająć się podziwianiem Buriackiej osady. B.E. Chance wykorzystał ten czas bardzo aktywnie, wypytując mieszkańców za pomocą Kirgina o interesujące go zagadnienia antropologiczne, powoli badając grunt pod rozmowy o yeti.

James i Nathaly potrzebowali dwóch dni dłużej, aby wydobrzeć. Ale i tak, dzięki medykamentom i wiedzy Iny, bardzo szybko wyleczyli paskudną „syberyjską grypę”, która w trzech na dziesięć przypadków kończyła się śmiercią chorego. Mieli dużo szczęścia, że trafili na „medyczną” pomoc w dzikich ostępach tajgi.

Trzeciego dnia, upewniwszy się, że rekonwalescenci dadzą radę usiedzieć na saniach B.E. Chance zarządził wyjazd w dniu następnym. Bał się, że opóźnienia spowodowane purgą i chorobą dwójki z nich uniemożliwią zdążenie na czas rytuału, na którym miał zamiar ujrzeć giganteusa. Brodaty doktor znów zaczął działać obsesyjnie pogrążając się w obliczeniach, prowadząc notatki w środku jednej z wynajętych od tubylców chat.


* * *

O poranku, kiedy zajmowali swoje miejsca w trojkach, na miejscu odjazdu zjawiła się Ina prowadząc jeszcze jakiegoś starszego Buriata. Kirgin przedstawił przybysza, jako Hana Ugawę. Okazało się, że za pośrednictwem Buriatów B.E. Chance wynajął starca, jako specjalistę od przetrwania w Syberii i doskonałego myśliwego. Takie wzmocnienie było im niewątpliwie potrzebne, a to, ze Ina darzyła Hana Ugawę wyraźnym szacunkiem, działało tylko na jego korzyść. Han Ugawa zajął miejsce na jednym z kozłów, gotów do drogi.

Nim jednak woźnice popędzili zaprzęgi do jedynej kobiety w ekipie badawczej podeszła Ina. Staruszka wręczyła coś dziewczynie, mówić coś jednocześnie w swoim śpiewnym , przyjemnym dla ucha języku. Kirgin, obecny przy tej scenie, przetłumaczył słowa staruszki.

- Ona mówić, to talizmana przed wielkim złem. Ty mieć moc, ona mówi. Wielka i największa spośród nich moc. Ty nosić go zawsze. Nie wyrzucać, nie zostawiać, nie gubić. On chronić przed tym, co wiele złe.

Zdziwiona panna Kelly zerknęła na podarunek. Przedmiot wyglądał jak ulepiona z gliny i wysuszona pięć zaciśnięta na czymś skrytym w środku. Ten, co tworzył ów przedmiot, zamontował także rzemień, wystarczający by zawiesiści sobie tą „wyszukaną” ozdobę na szyi.

Nim Natasza zdążyła odpowiedzieć, buriaccy woźnice spięli konie i trojki ruszyły w drogę, pozostawiając za sobą przyjazną wioskę.


* * *

Kolejne trzy dni jechali przez skutą lodem rzekę, ale trzymając się jej brzegu, ponieważ była ona na tyle szeroka, że centralna część koryta nie zamarzła na tyle, by dało się nią bezpiecznie jechać. Poza kilkoma myśliwymi i rybakami, łowiącymi ryby w przeręblach oraz jednymi saniami pocztowymi nie spotkali nikogo więcej.

Towarzyszył im tylko śnieg i lodowata, nieprzystępna, surowa dzikość syberyjskiej tajgi.

Drugiego dnia znów ujrzeli słupy telegraficzne, oblepione śniegiem, z rozpostartymi pomiędzy nimi, oblepionymi przez lód, drutami. Wyraźny znak, że zbliżali się do jakiejś większej miejscowości.

I faktycznie. Po tak długim okresie przebywania w dziczy, jeszcze przed wieczorem, znaleźli się w miasteczku niewiele mniejszym od Czity. Liczyli na to, że w końcu dotarli do Witymska, ale przewodnicy szybko wyjaśnili im omyłkę. Miejscowość nazywała się Bodajbo i leżała jakieś cztery, pięć dni drogi od Witymska. Przestrzenie i rozległość Syberii zaczynała ich przytłaczać i coraz bardziej przerażać. A czas wyraźnie uciekał.

- Musimy tutaj postarać się o kolejne dokumenty – powiedział niechętnie B.E. Chance. – Odpoczniemy jeden dzień w hotelu. Uzupełnimy zapasy.

Z ciekawością przyglądali się kolejnym domostwom. Większość wyglądała jak normalne domy, a nie zbite z bali drewna cekhauzy. Spadziste dachy, wąskie okna, nawet pomalowane ściany i garnki na ośnieżonych i niezbyt równych płotach.

- To miasto utrzymuje się z wyrębu lasu, ale także z wydobycia złota, miedzi i innych minerałów – wyjaśniał doktor Chance. - Aby działać zgodnie z naszą przykrywką, musimy spotkać się tutaj z pewnym gentelmanem, inżynierem Lwem Staszewskim. Oficjalnie ma nam przekazać adres centrali w Witymsku. Ja zajmę się zdobyciem dalszych papierów. Wy w tym czasie uzupełnicie zapasy. No i w końcu mam zamiar wykąpać się w ciepłej wodzie.

Minęli grupę skośnookich robotników zakutanych w grube kufajki. Pilnujący ich czerwonoarmista z czapce z gwiazdą palił krzywego papierosa i obserwował ich przejazd bez zainteresowania.

- Jakby ktoś chciał, może stąd nadać depeszę – kontynuował B. E. Chance. – I uważajcie na miejscowych. Kradną, na potęgę. Będziemy musieli pomóc naszym Buriatom pilnować sani z zapasami.

Sanie zatrzymały się przed sporym budynkiem. Na jednej ze ścian ujrzeli portrety jakiś ludzi z napisami.

- Listy gończe – wyjaśnił Chance. - Pomiędzy Witymskiem i Bodajbo, a także w kilku okolicznych powiatach, wprost roi się od bandytów.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 27-03-2013 o 07:38. Powód: zniknęły sromotne sromotniki - dzięki Kerm :)
Armiel jest offline