Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-03-2013, 20:27   #81
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Ian Thomas Weld, Nathalie Kelly


Ian szarpnął Nathalie za ramiona, w tym samym momencie, kiedy ona próbowała się wyswobodzić z objęć koszmarnego stwora. Niespodziewana pomoc Iana okazała się nad wyraz potrzebna, bo lodowe szpony monstrum nie chciały wypuścić zdobyczy z łap.

Ale udało się. W momencie, kiedy gorące palce Iana zetknęły się z nagą, koszmarnie zimną skórą dziewczyny nagle potworność o poczerniałej twarzy zmieniła się w kłębowisko mackowatego dymu, czy też raczej w dziwaczny, śnieżny tuman, a potem rozwiało się, porwane porywistym wiatrem.

Ian czuł, dosłownie czuł, jak ciepło jego ciała, jego własne siły życiowe, odpływają z niego, przelewają się na ciało panny Kelly, a dziewczyna czuła się tak, jakby nagle ktoś przykrył ją rozgrzaną, gorącą skórą.

Z wdzięcznością, nie kontrolując do końca swoich poczynań, odwróciła się w stronę wybawcy, oplotła go ramionami, przywierając do niego całym ciałem, najbardziej jak się tylko dało. Pragnęła tego gorąca, tego zbawczego ciepła, które dawało jej nową siłę, nową witalność. Nie panując już nad odruchami własnego ciała odszukała usta Iana, ale nim zdążyła złączyć się z nim w ognistym pocałunku, nagle i bez ostrzeżenia śnieg i lód pod stopami pary amerykanów zaczął rozpadać się w drobne kawałki i po chwili razem, objęci i przerażeni, runęli w bezdenną, czarną otchłań, a ich świadomość uleciała w podobny, pozbawiony świadomości, mrok.



Maximilian Phileas Arturo

Korzystając z okazji postawny naukowiec chwycił jedną z nisko przelatujących „harpii” skrzydło i gwałtownym, gniewnym ruchem, ściągnął w dół.

A potem wściekle zaatakował swoją zdobycz.

Gniew wylewał się z niego strumieniem niemal zauważalnego gorąca. Pięści uderzały w … zbity śnieg i lód, a kiedy niszczyły zewnętrzną powłokę, profesor miał wrażenie, że wkłada dłonie wprost do ciekłego azotu. Po kilu ciosach dłonie zamieniły mu się w pokaleczone, zmarznięte, nieczułe bryły.

Dziki wrzask nad jego głową przekonał go, że reszta lodowych staruch nie pozostała obojętna na los swojej towarzyszki. Całym rozkrzyczanym i jazgoczącym stadem rzuciły się na niego szarpiąc pazurami i szponami, kąsając i uderzając pięściami.

Naukowiec, mimo całej swojej siły fizycznej nie był w stanie sprostać tak wielkiej przewadze przeciwniczek i po chwili jego okrzyki z ryków wściekłości, zmieniły się we wrzaski bólu, a potem i one ucichły.



James „Mac” Mac Dougall


Pięść Jamesa trafiła w sam środek szpetnej gęby i utonęła w lodowatej, gęstej zawiesinie. James szybko wyszarpnął dłoń z dziwnej masy, lecz z przerażeniem zauważył, że dłoń, którą wyciągnął na zewnątrz ma całą czarną . Skóra odchodziła od ciała wielkimi, szarymi płatami. Nie tylko skóra. Gdzieniegdzie odmrożenia były tak poważne, że z rąk mężczyzny spadały wielkie kawałki mięsa, odsłaniając równie czarne kości.

James zachwiał się i nagle poczuł, że na plecy wskoczyło mu mnóstwo jakiś ciężkich, zwinnych stworzeń. Jak fala szczurów zasypująca go setkami zadrapań i ugryzień.

Nie miał szans już walczyć, nie miał szans się bronić. Słaby, jak dziecko, oczekiwał na rychły koniec.

- Mam cię – usłyszał nagle głos B.E. Chance’a i poczuł jakąś silną, twardą dłoń chwytającą go za ramię. Gorącą i pełną życia.

James zakwilił, jak dziecko i zapadł w ciemność.



WSZYSCY


Obudzili się mniej więcej w tym samym czasie, w chacie Iny. Ani Nathaly, ani James nie poznawali miejsca, w którym otworzyli oczy, ale Ian, Max i B.E. Chance szybko zorientowali się, gdzie się znajdują.

Byli jednak zbyt słabi, by cokolwiek zrobić. Pierwsze godziny po odzyskaniu świadomości minęły im na budzeniu się i zapadaniu w sen na nowo.


* * *

Nie wiadomo, co z tego, co przeżyli było snem, a co zdarzyło się im naprawdę. Umysły szybko wypierały widziane obrazy, traktując je jak senne widziadła, koszmary zrodzone z gorączki czy też wywołanie działaniem jakiegoś nieznanego im narkotyku To, że śniły się im podobne rzeczy na pewno dało się jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Musiało się dać. Bo przecież trudno uwierzyć, by ta dobroduszna, uśmiechnięta, krzątająca się koło nich, gdy zbierali siły staruszka naprawdę wysłała ich na wędrówkę do „krainy duchów”. Owszem, spirytyzm i okultyzm zjednywały sobie uznanie na salonach, ale co innego dać sobie postawić tarota u Madame Ellie w Bostonie, a co innego uwierzyć w transcendencję ofiarowaną przez syberyjskich szamanów.

Cokolwiek jednak uczyniła Ina, podziałało. James i Nathaly wyzdrowieli. Ale i tak wszyscy potrzebowali czterech dni, by odzyskać tyle sił, by móc wyruszać w dalszą drogę.

Ian, profesor Arturo i B.E. Chance z „łóżek” mogli wyjść już po dniu. Prze kolejny czuli jednak zawroty głowy i zdarzało im się, że musieli usiąść po kilkudziesięciu krokach. Niemniej jednak szybko odzyskiwali siły. I tak nieźle, zważywszy na to, że widzieli, jak Ina dodaje do swoich „magicznych”, szamańskich mikstur suszu ze śmiertelnie trujących muchomorów o charakterystycznych czerwonych, nakrapianych na biało kapeluszach.

Dzień później byli jednak jak nowo narodzeni i mogli zająć się podziwianiem Buriackiej osady. B.E. Chance wykorzystał ten czas bardzo aktywnie, wypytując mieszkańców za pomocą Kirgina o interesujące go zagadnienia antropologiczne, powoli badając grunt pod rozmowy o yeti.

James i Nathaly potrzebowali dwóch dni dłużej, aby wydobrzeć. Ale i tak, dzięki medykamentom i wiedzy Iny, bardzo szybko wyleczyli paskudną „syberyjską grypę”, która w trzech na dziesięć przypadków kończyła się śmiercią chorego. Mieli dużo szczęścia, że trafili na „medyczną” pomoc w dzikich ostępach tajgi.

Trzeciego dnia, upewniwszy się, że rekonwalescenci dadzą radę usiedzieć na saniach B.E. Chance zarządził wyjazd w dniu następnym. Bał się, że opóźnienia spowodowane purgą i chorobą dwójki z nich uniemożliwią zdążenie na czas rytuału, na którym miał zamiar ujrzeć giganteusa. Brodaty doktor znów zaczął działać obsesyjnie pogrążając się w obliczeniach, prowadząc notatki w środku jednej z wynajętych od tubylców chat.


* * *

O poranku, kiedy zajmowali swoje miejsca w trojkach, na miejscu odjazdu zjawiła się Ina prowadząc jeszcze jakiegoś starszego Buriata. Kirgin przedstawił przybysza, jako Hana Ugawę. Okazało się, że za pośrednictwem Buriatów B.E. Chance wynajął starca, jako specjalistę od przetrwania w Syberii i doskonałego myśliwego. Takie wzmocnienie było im niewątpliwie potrzebne, a to, ze Ina darzyła Hana Ugawę wyraźnym szacunkiem, działało tylko na jego korzyść. Han Ugawa zajął miejsce na jednym z kozłów, gotów do drogi.

Nim jednak woźnice popędzili zaprzęgi do jedynej kobiety w ekipie badawczej podeszła Ina. Staruszka wręczyła coś dziewczynie, mówić coś jednocześnie w swoim śpiewnym , przyjemnym dla ucha języku. Kirgin, obecny przy tej scenie, przetłumaczył słowa staruszki.

- Ona mówić, to talizmana przed wielkim złem. Ty mieć moc, ona mówi. Wielka i największa spośród nich moc. Ty nosić go zawsze. Nie wyrzucać, nie zostawiać, nie gubić. On chronić przed tym, co wiele złe.

Zdziwiona panna Kelly zerknęła na podarunek. Przedmiot wyglądał jak ulepiona z gliny i wysuszona pięć zaciśnięta na czymś skrytym w środku. Ten, co tworzył ów przedmiot, zamontował także rzemień, wystarczający by zawiesiści sobie tą „wyszukaną” ozdobę na szyi.

Nim Natasza zdążyła odpowiedzieć, buriaccy woźnice spięli konie i trojki ruszyły w drogę, pozostawiając za sobą przyjazną wioskę.


* * *

Kolejne trzy dni jechali przez skutą lodem rzekę, ale trzymając się jej brzegu, ponieważ była ona na tyle szeroka, że centralna część koryta nie zamarzła na tyle, by dało się nią bezpiecznie jechać. Poza kilkoma myśliwymi i rybakami, łowiącymi ryby w przeręblach oraz jednymi saniami pocztowymi nie spotkali nikogo więcej.

Towarzyszył im tylko śnieg i lodowata, nieprzystępna, surowa dzikość syberyjskiej tajgi.

Drugiego dnia znów ujrzeli słupy telegraficzne, oblepione śniegiem, z rozpostartymi pomiędzy nimi, oblepionymi przez lód, drutami. Wyraźny znak, że zbliżali się do jakiejś większej miejscowości.

I faktycznie. Po tak długim okresie przebywania w dziczy, jeszcze przed wieczorem, znaleźli się w miasteczku niewiele mniejszym od Czity. Liczyli na to, że w końcu dotarli do Witymska, ale przewodnicy szybko wyjaśnili im omyłkę. Miejscowość nazywała się Bodajbo i leżała jakieś cztery, pięć dni drogi od Witymska. Przestrzenie i rozległość Syberii zaczynała ich przytłaczać i coraz bardziej przerażać. A czas wyraźnie uciekał.

- Musimy tutaj postarać się o kolejne dokumenty – powiedział niechętnie B.E. Chance. – Odpoczniemy jeden dzień w hotelu. Uzupełnimy zapasy.

Z ciekawością przyglądali się kolejnym domostwom. Większość wyglądała jak normalne domy, a nie zbite z bali drewna cekhauzy. Spadziste dachy, wąskie okna, nawet pomalowane ściany i garnki na ośnieżonych i niezbyt równych płotach.

- To miasto utrzymuje się z wyrębu lasu, ale także z wydobycia złota, miedzi i innych minerałów – wyjaśniał doktor Chance. - Aby działać zgodnie z naszą przykrywką, musimy spotkać się tutaj z pewnym gentelmanem, inżynierem Lwem Staszewskim. Oficjalnie ma nam przekazać adres centrali w Witymsku. Ja zajmę się zdobyciem dalszych papierów. Wy w tym czasie uzupełnicie zapasy. No i w końcu mam zamiar wykąpać się w ciepłej wodzie.

Minęli grupę skośnookich robotników zakutanych w grube kufajki. Pilnujący ich czerwonoarmista z czapce z gwiazdą palił krzywego papierosa i obserwował ich przejazd bez zainteresowania.

- Jakby ktoś chciał, może stąd nadać depeszę – kontynuował B. E. Chance. – I uważajcie na miejscowych. Kradną, na potęgę. Będziemy musieli pomóc naszym Buriatom pilnować sani z zapasami.

Sanie zatrzymały się przed sporym budynkiem. Na jednej ze ścian ujrzeli portrety jakiś ludzi z napisami.

- Listy gończe – wyjaśnił Chance. - Pomiędzy Witymskiem i Bodajbo, a także w kilku okolicznych powiatach, wprost roi się od bandytów.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 27-03-2013 o 07:38. Powód: zniknęły sromotne sromotniki - dzięki Kerm :)
Armiel jest offline  
Stary 26-03-2013, 23:05   #82
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Ian otworzył oczy i rozejrzał się, zaskoczony ciepłem. I tym, że obok niego nie ma Nathalie. Pamiętał, jak się do niego tuliła... i jak zabierała mu ciepło, co było zdecydowanie mniej przyjemne. A teraz zniknęła...
Uniósł nieco głowę i rozejrzał się dokoła.
Była. Leżała pod kocem i, zdawać się mogło, spała.
On też leżał. Bynajmniej nie nagi. Jeśli dobrze wiedział, nic sobie nie odmroził. Za to był zmęczony, jakby cały dzień pracował przy wyrębie drzew.
Opadł z powrotem na posłanie.
Czy wszystko mu się śniło? Koszmary senne? Halucynacje wywołane sporządzonym przez Inę specyfikiem?
Może warto by było porównać wspomnienia? Jednak nie wiedział, czy Nathalie zechciałaby wrócić myślami do tego, co przeżyła w sercu purgi. A może ona przeżywała tam co innego, niż on? Sam, z oczywistych względów nie chciał nawiązywać do razem tam spędzonych chwil.

Czy wiedząc, co się tam będzie działo, zdecydowałby się jeszcze raz na udział w takiej misji ratunkowej? Nie miał pojęcia.
Zapewne tak, ale to mówił teraz, w cieple, pod solidnym dachem. Czy postawiony wobec konieczności przedzierania się przez wiatr, mróz i szeregi trupów byłby w stanie jeszcze raz powiedzieć "Idę!"?
Miał cichą nadzieję, że nie będzie musiał udzielać odpowiedzi na to pytanie.

***

Jawa czy sen - wszystko jedno.
Zmagania z duchami purgi wyssały z Iana tyle sił, że z legowiska zdołał się zwlec dopiero następnego dnia. Wcześniej tylko jadł i spał. A i tak po wstaniu zastanawiał się, czy zdoła przejść całą szerokość izby, od swego posłania do przeciwległej ściany.
Pierwszą 'podróż' odbył do pryczy, na której leżała Nathalie.
Spała zapewne. Wymizerowana, z podkrążonymi oczami, ledwo przypominała znaną aktorkę. Świat duchów czy choroba - wszystko jedno - nie wpłynęły dobrze na wygląd dziewczyny.
- Śpij spokojnie - bardziej pomyślał, niż powiedział.
Na szczęście w przypadku Nathalie i Jamesa powiedzenie "Purga zabiera i nie oddaje" nie było prawdziwe.
Z pewnością przy bardzo dużym udziale Iny.
Szamanka, wbrew przyjętym na całym świecie zasadom, nie chciała przyjąć żadnych dowodów wdzięczności. W końcu zgodziła się na przyjęcie paru garści żywności i podziękowania, których Ian bynajmniej jej nie skąpił.

***

Dopiero po czterech dniach ozdrowieńcy odzyskali siły na tyle, że można było ruszyć drogę.
Zanim to nastąpiło Ian uparcie starał się odzyskać nadwątlone nieco siły. Trochę spacerów, trochę gimnastyki, trochę biegów. I odrobina podnoszenia ciężarów, ale jako że trudno było w głuszy uświadczyć porządną sztangę, trzeba było chwycić w dłonie jakiś substytut.
Mimo wspomnianych trudności Ian śmiało mógł powiedzieć, że ponownie jest w formie.

***

Bodajbo budziło mieszane uczucia. Parę tysięcy mieszkańców, hotel, piękne domy, ba... nawet kino. Do tego ponure miny mieszkańców, pracownicy pod specjalnym nadzorem, kradzieże.
Miasto - niczym na Dzikim Zachodzie - powstało dzięki bogactwom naturalnym - wyrąb drewna, wydobycie złota, miedzi i innych minerałów. Co z nim się stanie, gdy owe bogactwa się skończą? Zapewne nie zamieni się w miasto-widmo, nawiedzane jedynie przez duchy i zabłąkanych wędrowców. Pytanie tylko, ilu mieszkańców wyjedzie, gdy tylko pojawią się pierwsze oznaki kryzysu. To jednak nie był kłopot Iana.
Nie jego cyrk, nie jego małpy...

Gdy tylko konie znalazły się w stajni, a wszystkie bagaże, które nie miały powędrować do pokojów - w przyhotelowej szopie, Ian postanowił zadbać o trochę luksusu.
- Pokój dla dwóch osób - powiedział do zarośniętego ponuraka zajmującego się przyjmowaniem gości. - I kąpiel poproszę. Z ciepłą wodą - podkreślił.
- Masz pierwszeństwo - szepnął do ucha Nathalie.
 
Kerm jest offline  
Stary 27-03-2013, 11:09   #83
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek tak chorował. Oczywiście zdarzało mu się zapaść na grypę, ale James nigdy nie przechodził jej tak ciężko. Nie tracił przytomności, nie majaczył i … nie zdrowiał tak szybko. Był szczerze zdumiony tym jak szybko wracał do zdrowia. To nie była zwykła grypa, o nie.

Po kilku dniach odpoczynku w chacie szamanki on i Natalia czuli się na tyle dobrze, by ruszyć w dalszą drogę.

Podróż przez kolejne dni nie różniła się niczym od tej dotychczasowej. Pędzili po zamarzniętej rzece okutani w futra i marzli. Na szczęście żadnemu buriackiemu durniowi nie przyszło do głowy, by się ścigać. Bolesna nauczka została zapamiętana.
Mac z ogromną ulgą ujrzał słupy telegraficzne oznakę zbliżającej się cywilizacji. Kolejna mieścina niestety nie była Witymskiem, ale miała hotel i nawet kino.
No prawie metropolia. Tylko ludzie byli raczej ponurzy.
- Idę z Tobą wuju. – wypalił James, jak tylko usłyszał od B.E. Chance’a, że ten ma zamiar zdobyć jakieś papiery.
- Jeśli tu jak to mawiają „wor na worze” to lepiej nie poruszać się w pojedynkę, a i miejscowi nie mają specjalnie miłych oblicz. Choćby ci na listach gończych.
Mac wskazał na przypięte do ścian obwieszczenia.
- Ktoś może przeczytać co tam jest napisane? Bylibyśmy łakomym kąskiem dla tych zarośniętych typów, a do Witymska jeszcze parę dni drogi. Można by zasięgnąć u władz języka, jak miejscowe oprychy lubią zastawiać pułapki na podróżnych.
James nareszcie dostrzegł dla siebie możliwości działania.
- Może ktoś się szykuje do podróży w naszym kierunku? W większej grupie zawsze bezpieczniej, jakby co.
Zastanawiał się na głos.
- Ale wpierw faktycznie nie zawadzi wykąpać się i ogolić. – stwierdził drapiąc się po zarośniętej szczęce.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 27-03-2013, 23:51   #84
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Dialog kanna&Kerm

- Masz pierwszeństwo - szepnął do ucha Nathalie.

Podziękowała Ianowi przesuwając dłonią po jego zarośniętym policzku i weszła do pomieszczenia z balią. Było niewielkie, niskie, wręcz klaustrofobiczne, wypełnione kłębami pary przesłaniającymi widok.
Zsunęła ubranie i weszła do wody. Była gorąca, parzyła ciało, w pierwszej chwili miała wrażenie, ze znów znalazła sie naga wśród zamieci. Po kilku sekundach skóra przyzwyczaiła się do doznania, tak innego, niż te, których doświadczała przez ostatnie dni… tygodnie? Czuła, jak lodowa obręcz spowijająca jej ciało od środka topi się, jak synapsy i komórki zaczynają funkcjonować na nowo, jakby ta gorąca woda była dla nich pożywką, strawą.

Neurony też odtajały, a po chwili, gdzieś z zakamarków mózgu wyskoczyło wspomnienie – już raz czuła takie ciepło. Całkiem niedawno. Przylegała całym ciałem do Iana, a on oddawał jej swoje ciepło, tak jak teraz ta woda. A potem śnieg topił się pod ich stopami.. i spadli.

Poczuła, że płoną jej policzki.

Pamiętała swoją wizytę w świecie duchów, jak nazywali go Ian i Ina, ale nie pamiętała, jak się stamtąd wydostała. Zanim weszła do balii, ostatnim wspomnieniem było ciepło bijące od dłoni Iana, odrywających ją od mackowtego potwora. Potem obudziła się już okryta na posłaniu, znów zasnęła, i znów budziła się i zasypiała na przemian, aż do chwili, gdy zobaczyła Iana, który przysiadł przy ‘łożu boleści’, na którym spoczywała.

- Jak się czujesz? - spytał cicho.
- Nie trzęsę się, więc chyba lepiej - powiedziała. Nie czuła nic niepokojącego poza zawrotami głowy - Nareszcie jest ciepło... Skąd się tu wzięliśmy?
- Jesteśmy w małej wiosce
- odparł Ian. - W chacie szamanki. O to ci chodzi, prawda? Bo że jesteśmy na Syberii to pamiętasz? - Uśmiechnął się.
- Pamiętam - powiedziała powoli, starając się ustalić, co było faktem, a co snem. Koszmarem. - Była purga...ale ustala, prawda? Jechaliśmy saniami, znowu, a może to było wcześniej? James też chorował ... Jest tutaj? Potem znów była purga. Gdzie moje futro?
- Jest i James, i twoje futro
- odparł Ian. - A czemu akurat o futro pytasz?
- Miałam dziwny sen
- odpowiedziała. Myśli plątały się i rwały, jakby mózg ciągle jeszcze był zamarznięty. - Trudno to opisać.
- Sen? O śnieżycy?
- spytał.
- Tak. O śnieżycy i innych.. - umilkła nagle - Skąd wiesz?
- Bo też mi się coś takiego śniło. Wiatr, zimno, mnóstwo śniegu...
- Przerwał na chwilę. - I dużo trupów - dodał ciszej.
Zmieniła się na twarzy, oczy się jej rozszerzyły, zbladła. Przypomniała sobie.
- Mój ojciec tam był... On nie żyje, Ianie.
- Jak mi przykro.
- Ian dłońmi chwycił za jej dłoń. - A może to tylko sen? Może ta wizja nie była prawdą? A może to nie był twój ojciec?
- Nie wiem, wszystko było takie... nierzeczywiste. Ale on był prawdziwy, złapał mnie, to bolało.. a potem.. ktoś mu rozłupał czaszkę. Twarz. Jakby siekierą.
- To, co widziałem, raczej nie przypominało mi człowieka
- odparł. - Ludzie... - nie dokończył.
- Co ludzie? - dopytała. - Też tam byłeś . Teraz pamiętam. Śniliśmy to samo? To nie ma sensu..
- Ludzie tak nie wyglądają
- sprecyzował. - Nie wiem, w jaki sposób byliśmy w tym samym śnie. Ina mówi, że to była wyprawa do świata duchów.
- Ina? To ta szamanka? Duchy to nieżywi ludzie. Dusze. Czy umarliśmy?
- Ja z pewnością nie uważam siebie za umarłego
- uśmiechnął się Ian. - Ty też na taką nie wyglądasz, chociaż jesteś nieco blada. Byłaś chora i tyle. A nie sądzę, by Ina potrafiła przywoływać dusze zmarłych.
- Więc co widzieliśmy? To by po prostu wspólny sen? Ja byłam nieprzytomna, człowiek miewa wtedy majaki.. ale ty?
- No wiesz... Ina dała mi do wypicia taką miksturę
- powiedział Ian. - A potem nie wiem dokładnie, co było. Wydało mi się, że spadałem. I wylądowałem w środku zadymki.
- Ja tam się po prostu znalazłam... Nie pamiętam, jak.

Ian rozłożył ręce.
- Ina powiedziała, że to skutek syberyjskiej grypy - wyjaśnił. - Według niej razem z Jamesem znaleźliście się w świecie duchów. No i trzeba było was stamtąd wyciągnąć. To jej słowa.
- Czy nagość jest obowiązkowa w świecie duchów? Zapytałeś?
- uśmiechnęła się blado, ale zaraz spoważniała - Jeśli to prawda, choć w części, to mam u ciebie dług wdzięczności.
- Powiedziałbym, że cała przyjemność po mojej stronie
- Ian odpowiedział uśmiechem - ale sądzę, że ucieszyłaś się, opuszczając tamto miejsce. A o długach nic nie mów. Nie można było cię tam zostawić.
- Dziękuję, Ianie
- zamilkła na chwilę, przymknęła oczy, zbierając myśli. I siły - Ten.. ten mój ojciec, ten na koniec.. coś mu się zrobiło z twarzą. Widziałeś to? Macki?
- Dlatego sądzę, że to jednak nie był twój ojciec. Raczej bym sądził, że ktoś, ten mackowaty stwór, przybrał postać twego ojca. Wszak twój ojciec nigdy by ciebie nie skrzywdził.
- Tak.. pewnie tak. Ale Ianie.. duchy powinny być niematerialne, prawda? Jak to możliwe, że mnie trzymał?
- Biegałaś ostatnio nago po śniegu?
- odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Nie rozumiem... Mówisz o tym, że to nie było prawdziwe? Ze to mój mózg wytwarzał te doznania?
- Jak wiesz, są na ziemi i niebie...
- Nie dokończył cytatu. - Jakimś trafem i ty, i ja pamiętamy dokładnie to samo. Może faktycznie trafiliśmy do krainy duchów.
- .. o których nie śniło się..
- mruknęła Nathalie. Rozmowa ją męczyła - Ale my spaliśmy. A duchy powinny być niematerialne. To.. dziwne Ianie. bardzo dziwne. To nie tylko narkotyk, który dostałeś od tej znachorki. To coś.. nie wiem. Ale boję się.
- Ten świat duchów nie był przyjazny
- przytaknął Ian. - Nie chciałbym tam wrócić, nawet w miłym towarzystwie. Ale w końcu wróciliśmy w całości, prawda? To jest najważniejsze.
- Może faktycznie istnieje taki świat duchów, do którego się przenieśliśmy
- mówił dalej. - W krainie duchów duch duchowi widocznie może zrobić krzywdę. Są dla siebie materialne.
- Kiedy mnie dotknąłeś, on się rozwiał... Musiałam być na granicy. A James? kto go wyciągnął?
- Byłaś dość zimna -
uśmiechnął się lekko Ian. - Ale nie zamarznięta na kość. Może dlatego udało się ciebie wyrwać z objęć tamtego stwora. A Jamesa tam nie widziałem. Wołałem i ciebie, i jego. I nic. Musiał go wyciągnąć albo Chance, albo Arturo. Nie wiem, nie pytałem.
- A ty byłeś dość ciepły...nawet bardzo. To też pamiętam. Twoje dłonie.
- Widocznie byłem tam krócej, niż ty. Nie zdążyłem zbytnio ostygnąć
- odpowiedział na pół tylko serio.
- Wyglądało, jakbyś to ty miał gorączkę, nie ja..Odwrotnie.. odwrotnie niż w tym świecie. - Znów przymknęła oczy - Samuił.. on został, prawda?
- Tak. Wyszedł z chaty w czasie zamieci i nie zdołaliśmy go odnaleźć. Nikt z nas nie był w stanie nic zrobić. Nawet jak już purga ucichła.
- Nie żyje
- stwierdziła Nathalie cicho. - Ja też byłam blisko, bardzo blisko
- Nieprawda. Gdybyś odeszła tak daleko, jak sądzisz, nie zdołałbym cię wyciągnąć.
- To dobrze... dobrze, że tak mówisz. Posiedzisz tu chwilę? Jestem zmęczona...
- powiedziała zamykając na powrót oczy.
- Śpij spokojnie. Posiedzę przy tobie - obiecał.
Uśmiechnęła się lekko, oddech się jej wydłużył i po minucie już spała.

Potrząsnęła głową, odganiając wspomnienia. Po chwili wyszła z balii, ciało jej ciągle płonęło. Wytarła się, owinęła futrem i wróciła do pokoju.
- Twoja kolej – uśmiechnęła się niepewnie do Iana.

-----

Nathalie i Ian nie rozmawiali więcej o wyprawie do krainy duchów.

Dziewczyna - zanim jeszcze wyjechali z chatki Iny - sprawdziła, czy na jej ramionach są ślady po uścisku żelaznych dłoni potwora. Nic nie było.

Warunki w hotelu, generalnie bardzo skromne, wydawały się obecnie sporym luksusem. Ale "cywilizacja" ciągnęła. Wybrali się wspólnie do Bodajbo - zawsze była to przyjemna odmiana po dniach spędzonych w saniach. Nathalie nadała krótka depeszę do matki, w której zapewniła lakonicznie o swoim bezpieczeństwie i urokach syberyjskiej przyrody.

Pokręcili się po sklepach, uzupełnili zapasy – mydło, łój, dodatkowe futro. Zwykłe, codzienne czynności, które miały odgonić niepokój, który zaległ się w umyśle i sercu dziewczyny.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 02-04-2013, 14:58   #85
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Pobudka po koszmarze nie należała do najprzyjemniejszych. Arturo nie wiedział jakie to zioło podała im staruszka i w jakim celu, ale trzeba było przyznać było mocne. Wizje po nim wydawały się tak realne, że aż nieprzyjemne.
Max próbował się podnieść, ale nie potrafił... Ciało odmawiało posłuszeństwa. Profesor opadł na poduszki i przymknął oczy. Pozostało czekać, aż siły powrócą do członków, a myśli przestaną być zamglone.
Niemniej ciekawość już nie...

Wzrok profesora wędrował po pękach ziół, garach zawierających tajemnicze proszki, po rzeźbionych amuletach i znakach na ścianach nasmarowanych jakimiś maziami... których pochodzenia jakoś Max nie był ciekaw. Za to był ciekaw innych rzeczy.
Arturo poprzez Buriatów zasypywał staruszkę pytaniami, na które ta odpowiadała czasem lub ignorowała.
Same odpowiedzi były zresztą dość mętne... Co Max zrzucał na karb ukrywania tajemnic przed “prostaczkami”... W końcu co to za szamanka, jeśli wszyscy wiedzą że jedynie ziołami leczy?

Niemniej uzyskał nieco odpowiedzi.

Staruszka wspomniała o tym by zawsze pokłonić się duchom Tajgi Baaj Baajanowi - duchowi tajgi. Wspomniała też, by nie przekraczać granic, które wyznaczyli szamani bez pokłonienia się mu, bo to sprowadza nieszczęście.
Wedle opowieści Iny wszechświat dzielił się na trzy światy: górny czyli niebo, środkowy czyli ziemię i dolny czyli podziemia. Świat górny był siedzibą duchów dobrych, dolny zmarłych i duchów nieżyczliwych człowiekowi, zaś ziemia była miejscem gdzie przebywają ludzie, zwierzęta i duchy, zarówno dobre jak i złe.
Jej opowieści nie były zaskakujące dla Arturo, w sumie taki podział można było spotkać zarówno wśród prymitywnych plemion Afryki, jak i w podręcznikach dotyczących historii antycznej.
Dalej zrobiło się nieco mętnie, zapewne przez to że Ina mówiła w swoim języku, a Arturo potrzebował w wersji w języku angielskim.
Pewnie dlatego nie zrozumiał do końca kwestii łącznika czy też wrót... a może okna między światami. Miało nim być kosmiczne drzewo czy też słup świata... i z jakiegoś niezrozumiałego powodu owym łącznikiem była “mityczna rzeka.” Inie chyba chodziło o Amur, ale profesor nie bardzo rozumiał tłumaczone na jego rodzimy język wywody staruszki pełne nieprzetłumaczalnych zwrotów.

A tuż przed podróżą, bagaż profesora wzbogacił się o kilka mieszków z ziołami na różne choróbska, oraz maść z łoju niedźwiedzia (a przynajmniej Arturo miał nadzieję, że to łój niedźwiedzi, bo capiło strasznie).
Dalsza podróż wprawiła Maxa w dobry nastrój. Jego ciało bowiem już jako tako przywykło do zimnych warunków, a umysł nie przejmował się za bardzo narkotycznymi koszmarami oraz śmiercią Samuiła.
Był to co prawda przygnębiający fakt, bowiem profesor polubił tego starego Rosjanina, ale... takie wyprawy nie są do końca bezpieczne. I Maximilian widział już śmierć swoich towarzyszy podczas poprzednich takich “wycieczek”. Rozpamiętywanie śmierci przyjaciół, przynosi tylko ból i udrękę.
Dlatego zamiast zamartwiać się, profesor wolał skupić się na pozytywach.
Reszta ekipy przeżyła, reszta była zdrowa i ruszali dalej. To wystarczało, by Max miał dobry humor.

Podróż była znośna mimo zimna. Krajobrazy ładne choć dość monotonne. Niemniej w końcu dotarli do Bodajbo... Przyczółka cywilizacji.

Miasto wydawało się przypominać alaskańskie miasta z czasów gorączki złota. Cóż... Gwoli ścisłości wyobrażenie Maxa o tamtych miasteczkach. Chałupki wydawały się kruche i delikatne jak na te surowe warunki. Profesor Arturo był niemal pewien, że rozpadną się na kawałki, gdy ludzie opuszczą to miasto przestając się nimi opiekować. Jedynie... atmosfera miasteczka nie pasowała do gorączki złota. Bodajbo nie wydawało się tętnić życiem. Mijani ludzie mieli dość ponure spojrzenia.
Arturo przyjrzał się owym bandytom, zarośnięte ponure mordy... słowiańskie i skośnookie, Buriaci i Sowieci. Dezerterzy, bandyci, zbiegli więźniowie. Uzbrojeni i niebezpieczni.
Spojrzenie Maxa wędrowało raz po twarzach, raz po rzędach cyrylicy. Coś tu profesorowi nie pasowało.
Jak te wraki ludzkie niemalże, które widział po drodze... mogły stać się uzbrojonymi i niebezpiecznymi drapieżcami. Jak zaufać słowom władzy, podczas gdy przecież Arturo widział kłamstwa?
Cóż... zapewne nie będzie okazji do sprawdzenia. Nie przybyli tu wszak przyglądać się nowemu porządkowi, lecz by ścigać jeden z mitów ludzkości.

Gdy James wspominał o ogoleniu się, Arturo odruchowo przesunął po coraz bujniejszym zaroście na swej brodzie. Nie widział jednak powodu by go ogolić, dzięki temu łatwiej wtapiał się w miejscową ludność.
Ale kąpiel by się mu przydała... niemniej miejscowa, a nie europejska.

Sauna... Wynalazek bałtycki. Z tego co Arturo wiedział, saunę znały wszystkie ludy zamieszkujące okolice tego morza. Popularna była zarówno wśród Skandynawów jak i Słowian. A sam Max wyznawał prostą zasadę... “Kiedy jest w Rzymie, czyń to co Rzymianie”.

W końcu ludy zamieszkujące dane miejsce od setek pokoleń, najlepiej wiedzą jak w nim przeżyć.
Tak więc po swej warcie przy pilnowaniu zapasów Maximilian Arturo udał się z Kirginem.
Zarośnięty już jak ... pop.
Sauna była pomieszczeniem zbudowanym z grubych drewnianych bali.



Ciasnym pomieszczeniem, w którym zrobiło się wkrótce gorąco i parnie. I bardzo przyjemnie.
Jednak miejscowi wiedzieli, co dobre. Arturo, masywnym człowiek o posturze niedźwiedzia, brodzie bandyty i umyśle naukowca... czuł się zadowolony i zrelaksowany. Przynajmniej teraz.
Gdzieś w duchu czuł, że musi się czerpać wszystko z tych małych radości. Wkrótce bowiem i ich może zabraknąć.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 02-04-2013, 21:16   #86
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Nic, co przyjemne, nie trwa długo. I mimo, że w porównaniu do miast, jakie znali z USA, Bodajbo było zapchloną dziurą, to jednak tutaj, w tym zimowym, skutym lodem kraju, zdawało się być anielską przystanią.

Ciepłe łóżka, jedzenie i kąpiele szybko postawiły ich na nogi, a tutejsza łaźnia jawiła się niczym kolejny cud świata.

Niestety, dzięki łapówkom i znajomości tutejszej mentalności, doktor B.E. Chance szybko uzupełnił zapasy i dwa dni później, szarym świtem, przy trzaskającym mrozie opuścili tą górniczą osadę z żalem pozostawiając za sobą tą namiastkę cywilizowanego życia.

A najlepsze w tym wszystkim był fakt, że mimo tego, iż spodziewali się od miejscowych zakapiorów najgorszego: pobić, wymuszeń, kradzieży czy nawet paskudniejszych rzeczy, nic złego nikomu z nich w Bodajbo się nie wydarzyło.

Pogoda dopisywała i sanie szybko pokonywały kolejne mile dziczy oddzielające ich od Witimska. Przy takim tempie podróży mieli dotrzeć do miasta w dwa dni.


* * *


Strzały usłyszeli już z daleka. Ich Buriaci zwolnili, wyhamowali sanie i w końcu zatrzymali się w lesie. Sierść koni parowała od mrozu, a do ich uszy wyraźnie dolatywały kolejne strzały.

To nie brzmiało, jak polowanie. Raczej, jak regularna wymiana ognia. Kirgin i reszta tubylców zbiła się w gromadkę trwożliwie o czymś rozmawiając. W tym samym czasie strzały jednak ucichły i w tajdze znów zapanowała ta niesamowita, skuta lodem cisza.

Przewodnicy odczekali jeszcze chwilę i. po krótkich konsultacjach z B. E. Chancem, podjęli decyzje o dalszej jeździe. Tym razem jednak już nie gnali koni, lecz jechali powoli i ostrożnie.

Pół godziny później ujrzeli snop dymu wzbijający się ponad drzewami, na trasie ich podróży.

Kirgin znów zatrzymał trojki i po chwili od ich kawalkady odłączył się ten nowy – Han. Amerykanów nieco zżerała niechęć do tego, że to oni muszą stać na mrozie i wpatrywać w słońce nieubłaganie zmierzające w stronę zachodniej krawędzi nieba. Liczyli na to, że dzisiejszego wieczora uda im się dotrzeć do Witimska. Wyjaśnić kilka spraw, a przede wszystkim noc spędzić nie w lodowatym namiocie, lecz pośród czterech ścian.

Han wrócił nadspodziewanie szybko i po chwili wyprawa znów ruszyła w drogę. A kwadrans później zobaczyli wielkie ognisko, a przy nim sporą grupę żołnierzy i ich koni. Przynajmniej pół setki czerwonoarmistów uzbrojonych po zęby. Widać było, że świętują jakiś tryumf. Łatwo też było się domyślić jaki, widząc kilka ludzkich ciał, leżących z boku i dwa kolejne wiszące na pobliskich gałęziach.

Żołnierze zatrzymali kawalkadę. Dowodził nimi wysokiej rangi oficer, z tego, co potrafili rozpoznać insygnia … pułkownik!

Widząc, że ma do czynienia z obcokrajowcami oficer przeprowadził kontrolę osobiście. Przedstawił się, jako Iwan Ratzul, po angielsku z paskudnym akcentem. Okazało się jednak, że to jedyne zdanie, jakie zna ten postawny mężczyzna w wieku średnim o ogorzałej, szerokiej twarzy i bladych oczach zawodowego zabijaki i okrutnika. Długo oglądał każdą pieczęć, korzystając z usług Nataszy, znającej najlepiej język rosyjski w całej grupie. Widać było, że tłumaczka odpowiada mu pod wieloma względami, bo po zakończeniu wnikliwej kontroli nagle podjął jakieś decyzje.

- Lasy są niebezpieczne – poinformował. – Dopiero co moi ludzie rozbili liczną i doskonale uzbrojoną grupę bandytów. Do Witimska niedaleko. Wrócimy razem.

Nie wypadało odmówić. Po kilku minutach dwudziestu konnych z pułkownikiem Ratzulem na czele oraz wyprawa badaczy udała się w drogę do Witimska. Ostatniej ostoi cywilizacji na ich drodze. Miasta, w którym miał na nich oczekiwać ojciec Nathally Kelly.

Mimo, że towarzystwo wysokiej rangi oficera mogło wzbudzać niepokój, to jednak asysta tak licznej kawalerii mogła być im na rękę.


* * *

Do Witimska wjechali już po zmroku i gdyby nie kilka świateł w oknach, nawet nie zwróciliby uwagi na to, że dotarli do celu.

Iwan Ratzuz poprowadził ich prosto do centrum miasteczka, gdzie – jak się okazało – znajdował się sporej wielkości hotel, nawet lepszy niż ten w Bodajbo. I większy.

- Dobrej nocy – powiedział. – Proszę się zakwaterować. Gospodarz został poinstruowany o tym, że jesteście moimi honorowymi gośćmi. Szczególnie młoda dama.

Znów zostali postawieni w niezręcznej sytuacji, ale nie mieli wyjścia, jak płynąć z prądem wydarzeń. W końcu postawienie kontry tak ważnej osobistości z tak błahego powodu mogło nie być zbyt dobrym pomysłem.

Hotel, który wskazał im pułkownik, okazał się w środku równie przyjemnym miejscem, co na zewnątrz. Utrzymany w stylu myśliwskiego pałacyku mógł podobać się zwolennikom zwierzęcych trofeów, futer i skór, – z których honorowe miejsce zajmowała skóra potężnego tygrysa syberyjskiego. Zresztą spreparowany łeb podobnego drapieżnika nad recepcją robił podobnie groźne wrażenie.

- Witamy w „Syberyjskim Tygrysie” – po angielsku, z lekkim tylko śladem akcentu przywitał ich recepcjonista. – Skoro państwo jesteście gośćmi towarzysza pułkownika, to znajdziemy dla państwa najlepsze pokoje po okazyjnej cenie.

Po chwili zakręcili się koło nich boje hotelowi, z poczerwieniałymi z przejęcia twarzami. Widać było, że nazwisko pułkownika Ratzula wzbudza tutaj wiele emocji.

Skrajnych emocji, z których główną był chyba …strach.

- Nie wiem, czy to dobrze, Nathally, że spodobałaś się naszemu oficerowi – powiedział B.E. Chance, kiedy zasiedli już w sali kominkowej do spóźnionego posiłku.


Nim obsługa zdążyła przynieść kolację oraz kilka butelek mocnej, rosyjskiej wódki, w drzwiach stanął sam Iwan Ratzul w wyjściowym mundurze. Widać było, że pierś przystraja mu spora ilość medali – zapewne zdobytych podczas wojennych zmagań. W świetle bijącym od świec jego twarz wydawała się jeszcze bardziej brutalna i męska.

- Dobirij wieczier – zagaił pułkownik. – Postanowiłem dotrzymać wam towarzystwa przy kolacji.

Nawet wniesione butelki wódki, a zwłaszcza one, nie mogły zniwelować niepokoju, jaki czuli badacze spoglądając w te wilcze oczy oficera.



* * *


Pułkownik zaskoczył ich wszystkich. Okazał się być doskonałym kompanem, mimo, że nie wylewał za kołnierz. Szybko zorientowali się, że Ratzul uważa się za inteligenta i jest piewcą rewolucji, ideowcem potrafiącym cytować działa Lenina i Marksa nawet po alkoholu.

Dla Jamesa ten oficer był jak spełnienie marzeń o rewolucji. Twardy i stanowczy, mający szczytne hasła rewolucyjne za coś, za co warto walczyć i ginąć. Oficer szybko zorientował się, że poglądy młodego Amerykanina sympatyzują z ruchem lewicowym i od tej pory, kieliszek po kieliszku, obaj mężczyźni pogrążyli się w coraz ambitniejszej dyskusji. Nie przeszkadzała im nawet bariera językowa.

W końcu, kiedy większość towarzystwa, poza niedopitym Rosjaninem, miała już mocno w czubie, kolacja zakończyła się, a ci, którzy postanowili zaszaleć i wlali w siebie sporo „wody ognistej”, jak na przykład B.E. Chance, z ogromnym trudem powrócili lub zostali odprowadzeni do swoich łóżek.

Nic nie zapowiadało, by jutrzejszego dnia wyprawa miała ruszyć dalej. Mogli sobie pozwolić na tą chwilę dość prymitywnego, ale jakże pożytecznego relaksu.
 
Armiel jest offline  
Stary 07-04-2013, 17:43   #87
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
“Timeo Danaos” głosiło mądre powiedzenie. Z tego też powodu Ian nie miał zamiaru brać uczynności pułkownika Ratzula za dobrą monetę. Jak do tej pory dosyć się napatrzyli na plusy i minusy panującego w Rosji nowego systemu społecznego. I nie wyobrażał sobie szczerej rozmowy z wyższym stopniem wojskowym - zdeklarowanym komunistą.
- Pańskie zdrowie - powiedział, unosząc szklankę pełną jakiegoś ruskiego trunku.
- Zdarowje! - rozpromienił się Rosjanim. - Szczastie!
Zawartość szklanki zniknęła w jego gardle tak szybko, że aż trudno było w to uwierzyć. Ian widział już pijących Irlandczyków. Ale tempo picia narzucane przez Rosjanina budziło ogromny niepokój ale i niechętny ... szacunek.
Nim ludzie zdążyli “ochłonąć” po pierwszej kolejce piekielnie mocnej gorzałki, oficer już polewał kolejną porcję, nie marnując ani kropelki.
- Zdarowje - powtórzył Iwan Ratzul i uniósł kolejny raz sporych rozmiarów kieliszek w górę, uśmiechnięty jak dziecko, któremu dano lizaka.
Profesor jakoś niespecjalnie się angażował w rozmowy i picie. Głównie po to, by nie powiedzieć za wiele. Arturo skupił się raczej na jedzeniu, unikając nadmiaru alkoholu i nie czując się swobodnie w obecności oficera. Może był przyjazny i sympatyczny, ale też i udowodnił, że jest zaślepiony bzdurnymi teoriami komunistów, które cytował lepiej od krewnego Chance’a. A Max niespecjalnie lubił wchodzić w dysputy z wojskowymi entuzjastami obecnego ustroju, uznając ich za tępych i niereformowalnych. A co najważniejsze, za groźnych.
- Nu, agurca - chuchnął pułkownik ocierając grzbietem dłoni drugi kieliszek.
Zakąsił i powrócił do dysputy z Jamesem, na temat wyższości socjalizmu nad resztą politycznych ustrojów. Chcąc nie chcąc angażując w rozmowę Natalię służącą jako tłumaczka. Nie było trudno zauważyć, że tocząc żywiołową wymianę zdań z krewniakiem Chance’a, Ratzul co i raz zerka w stronę ślicznej dziewczyny. Wraz z ilością wypijanego alkoholu jego oczka stawały się coraz bardziej natarczywe.
- Wot, krasawica - powiedział nagle z siłą armatniego wystrzału. - Krasawica.
Zbliżył cuchnącą alkoholem twarz w stronę panny Kelly. W oczkach pojawiła mu się jakaś niespodziewana czułość. Zupełnie nie pasująca do twardej i brutalnej twarzy.
- Jak moja mała córeczka - powiedział wzruszonym tonem. - Pięć lat już jej nie widziałem. Pięć lat w służbie Matuszce Rasiji i rewolucji. Żyzń żołnierskaja. Wot.
Nalał sobie i innym kolejną porcję wódki i wrócił do rozmowy z Jamesem.
- Bo, panimajesz tawariszcz. Nie ma mądrzejszego człowieka niż Lenin. On miał wielką wizję, a my wszyscy, tutaj w Rosji, w naszym Związku Radzieckim, realizujemy tą wizję. I nie bojsja, tawariszcz. Niezadługo nasze słowa i nasze czyny pozna cała Europa, a po niej świat i ta wasza zesputa Amierika. Tak budiet. Panimajesz, tawariszcz?
B.E. Chance przytaknął ciężko głową, spoglądając w stronę Natalii, jakby chciał coś jej przekazać samym wzrokiem.
- Matka Ojczyzna wiele wymaga od swoich dzieci. - Ian skomentował wcześniejszą wypowiedź pułkownika. - A, jak sądzę, w całym niemal świecie słychać głos Związku Radzieckiego.
Jak ów głos był odbierany, tego wolał nie mówić. Jak i nie chciał sugerować, że słowa Rosjanina brzmią niczym zapowiedź wielkiego podboju, nie tylko ideowego. Milczenie jest złotem, jak powiadają niektórzy.
Pułkownik wysłuchał tłumaczenia i rozpromienił się w szczerym uśmiechu.
- Mądry z pana człowiek, towarzyszu Weld. Wiadomo, że co dobre, szybko podchwycą inni. Jak napisał Marks w swej mądrości: “Burżuazja jest niezdolna do pozostawania nadal klasą panującą społeczeństwa i do narzucania społeczeństwu warunków istnienia swej klasy, jako normy regulującej. Jest ona niezdolna do panowania, gdyż jest niezdolna do zapewnienia swemu niewolnikowi egzystencji bodaj w ramach jego niewolnictwa, gdyż jest zmuszona spychać go do takiego stanu, przy którym musi go żywić, zamiast być przezeń żywion”. Tak właśnie jest i nie można się z tym nie zgodzić, prawda, panowie towarzysze. Prawda, pani. Bo przecież kobiety to coś więcej niż narzędzie rozrodu. A, znów cytując mądrość Marksa, “Burżua widzi w swej żonie zwykłe narzędzie produkcji”. Prawdziwy rewolucjonista, widzi piękną kobietę.
- Z pewnością nie jestem żadnym burżua, towarzyszu pułkowniku - odparł Ian. - Tak się u was mówi, prawda? A wracając do tematu. Kobiet, znaczy się. Zawsze widzę piękno kryjące się w kobiecie, a nie jakieś, jak to pan powiedział, towarzyszu pułkowniku, narzędzie produkcji.
Pułkownik pokiwał głową w uznaniu. Rozpromienił się i niespodziewanie poklepał Iana mocno w ramię.
- Umnyj czeławiek z pana, towarzyszu Weld, już rzekłem. A co pan powie na mądre słowa, naszego ojca rewolucji, iż “Nasz kodeks moralny jest absolutnie nowy.(…) nam wszystko wolno, ponieważ jako pierwsi na świecie wyciągamy miecz nie w celu zniewolenia, lecz w imię wolności i wyzwolenia spod ucisku”. To hasło przyświeca nam tutaj, na Syberii. To i jeszcze jedno, które kształtuje nas zaciekłymi wrogami kotrrewolucjonistów, burżuazji, wrogów narodu i innych odmieńców. Bądźcie wzorowo bezlitośni - powiedział nasz przywódca. I tacy jesteśmy. Dla rewolucji i zwycięstwa naszych wielkich, ludowych idei. Polejmy! Napijmy się! Wódka, jak kobieta, nie lubi za długo czekać! - zaśmiał się ze swojego niewyszukanego żartu.
Chance zawtórował mu odrobinę tylko nieszczerze.
- Co prawda, to prawda. - Ian pokiwał głową, nie precyzując, które ze zdań popiera.
- A jeszcze nie spytałem, co sprowadza was, towarzysze, na Syberię?
- Ja tu jestem, prawdę mówiąc, tylko od strzelania - uśmiechnął się Ian. - W razie konieczności, oczywiście. Ale nasz szef szuka tutaj różnych złóż. Węgiel, ropa naftowa... Doktor Chance, on to godzinami mógłby o tym opowiadać, ale mam nadzieję, że nie w tym momencie... Może w skrócie, parę słów, doktorze? - zwrócił się do Chance’a.
- Tak, oczywiście - doktor napił się wódki i zaczął opowiadać o ich przykrywce. W kilka minut wyłożył znudzonemu nieco pułkownikowi zasady szukania złóż używając przy tym tak skomplikowanego słownictwa, że co drugie słowo trzeba było tłumaczyć szukając innych, prostszych analogii.
W końcu pułkownik chyba miał dość. Zaklął coś pod nosem, polał znów alkoholu i przeszedł na swój ulubiony temat - doktrynę marksistowską.
 
Kerm jest offline  
Stary 08-04-2013, 09:02   #88
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Bariera językowa znikała wraz z ilością pochłanianego alkoholu i James coraz bardziej spoufalał się z pułkownikiem. Wprawdzie nie mógł się dogadać z Ratzulem co do tego, czy NEP jest kontrrewolucją, czy złem koniecznym, ale już wspólne śpiewanie międzynarodówki szło im znacznie lepiej.

Co prawda każdy śpiewał w swoim języku, to jednak trzymali linię melodyczną i wyszło nieźle. Z pijackim rozczuleniem pod koniec imprezy James zaprosił towarzysza pułkownika do USA, by zrobił porządek z tym krwiopijcą i imperialistyczną świnią Henrym Fordem, na co Wania Ratzul obiecał, że powiesi kapitalistę na najwyższym drzewie w Central Parku.

Mniej zaprawiony w pijackich bojach Mac musiał szybciej od pułkownika udać się na spoczynek. Strzelili więc na pożegnanie dwa razy niedźwiedzia i raz karpia, po czym pożegnali się jak para najlepszych przyjaciół pewni, że światowa rewolucja zwycięży od Nowego Jorku po San Francisco i od Moskwy po Lizbonę.

Mac poszedł do swego pokoju nucąc:

Rządzący światem samowładnie
Królowie kopalń, fabryk, hut
Tym mocni są, że każdy kradnie
Bogactwa, które stwarza lud.


Wygodne łóżeczko już czekało na niego. Jakże człowiek docenia taki luksus po kilku dniach nocowania na mrozie w namiocie. Uśpiony trudami duch przygody znów zaczął się w nim budzić.

- Yeti, Ty śnieżny sukinsynu zaciągnę Cię do Ameryki za uszy. – stwierdził dziarsko.

Czuł się niczym bohater, gigant rewolucji i zbawca świata w jednym, tylko … tylko coś go kręciło w brzuchu. Czknął potężnie wydobywając z ust odór przetrawionej wódy. Za dużo alkoholu zmogło giganta i zapadł w pijacki sen.
Tymczasem za oknami znów zaczął padać śnieg.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 08-04-2013, 11:57   #89
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Nathalie nie piła wódki.

Miała wielką ochotę opuścić towarzystwo i wrócić do swojego – jakże luksusowy na ten czas się wydawał - pokoju, aby tam rokoszować się ciepłem, miękkością łóżka, przestrzenią i .. samotnością. Tak, siedząc przy stole w sali kominkowej, Nathalie bardzo jasno uświadomiła sobie, czego jej najbardziej brakowało przez ostatnie dni – wcale nie ciepła, tylko sposobności do pobycia jedynie w swoim towarzystwie.

Ale że była jedyną osobą, która mogła tłumaczyć, jej odejście byłoby sporym nietaktem. A byli przecież coś winni ich .. dobrodziejowi.



Piła herbatę, i z uprzejmym uśmiechem starała się tłumaczyć słowa Pułkownika na angielski, a potem wypowiedzi swoich towarzyszy podróży na rosyjski. Polityka niewiele ją interesowała, podobnie jak duch rewolucji. O Leninie owszem, słyszała - czy może czytała jakiś artykuł? Trudno było spamiętać te wszystkie nazwiska i idee, a tłumaczenie niektórych zwrotów, jak “zwycięstwo wielkich, ludowych idei” wydawało się równie trudne, jak specjalistycznego, górniczego słownictwa. Przy “kobietach, narzędziach rozrodu” żachnęła się wyraźnie, ale - mimo dość młodego wieku - miała dość rozumu, żeby wiedzieć, że dyskusja na taki temat z zamroczonymi alkoholem mężczyznami odebrana może być jednoznacznie.

Rodzaj “ojcowskiej czułości”, który wyraźnie żywił do niej pułkownik, wydawał się jeszcze mniej przyjemny, niż zaloty oficera z pociągu - w każdym razie zaś podobnie krępujący.
Kiedy już temat górnictwa został wyczerpany, a pułkownik wydawał się na tyle pijany, że niemrawe potakiwanie Iana wystarczało mu za całą konwersację, Nathalie odwróciła się do dr Chance.

- Bardzo wnosząca dyskusja, prawda? - zapytała.
- Nie bardzo - zaprzeczył z uśmiechem na brodatej twarzy. - Ale trzeba udawać zainteresowanego ideą rewolucji. To niebezpieczny człowiek. Ale ma szerokie koneksje i wpływy w Witimsku. Możesz zapytać go dyskretnie o ojca. Najwyraźniej cię lubi. Ja wolę nie zwracać uwagi zbędnymi pytaniami oficerów. Wiesz. W sumie byłem tutaj już raz. I mam wilczy bilet. Nie chciałbym, by mnie skojarzył z kimś, kto był antyrewolucjonistą. Ale twoje pytania, to co innego. Są na miejscu. Szczególnie że nasz sowiecki przyjaciel wyraźnie lubi sobie popić.
- Dlaczego sądzi pan, że może coś wiedzieć o moim ojcu?
- Nathalie podniosła brwi, zdziwiona. - Pan zwodzi mnie w tej sprawie od wielu dni... czy to ma być kolejna próba odwrócenia mojej uwagi?
- Z tego co mi wiadomo ostatnie wieści pochodzą z Witimska. Tutaj mieliśmy się z nim spotkać -
spojrzał na nią z pewnym gniewem w oczach. - A insynuacje i to zupełnie bezpodstawne, że pannę zwodzę, są mi naprawdę nieprzyjemne. Już chyba kilka razy wyłuszczyłem moje obawy w tej sprawie. Podzieliłem się z panią pewnymi, zgoła nieładnym podejrzeniami co do pani ojca, czego się jeszcze do tej pory wstydzę i za co przepraszałem. Jest późna pora. Nie zdążyłem zasięgnąć języka o pani ojcu i moim przyjacielu. Ale, jeśli nie będzie go w Witimsku, rozpytanie pułkownika wydaje mi się dobrym pomysłem. Ja nie omieszkam tego zrobić, jeśli pani ojciec znów zniknie bez śladu lub zostawi jedynie wiadomość, że można go znaleźć tutaj lub tam, lub znów ktoś powie, że go widział. Pani, panno Kelly, zrobi co chce. Męczą mnie te pani ciągłe podejrzenia. I ranią.

Odwrócił się od niej nieco zbyt ostentacyjnie, ale widać było, że swoimi słowami wzbudziła w nim sporo emocji - głownie gniew.
Nathalie poczuła, że przeholowała.
- Proszę się na mnie nie gniewać... - uśmiechnęła się do doktora. - Mój ociec tak dobrze się o panu wyrażał.. powinnam bardziej ufać jego słowom. Wybaczy mi pan? - zajrzała mu w twarz.
Uśmiechnął się szybko z pewnym zakłopotaniem.
- Ależ nie mógłbym się na pannę długo gniewać - zahuczał nieco wzruszonym głosem. - Wie panna, że ja nie potrafię tak. Ot, zrobiło mi się przykro, bo pani ojciec, bo Heniuś, jest dla mnie w takich chwilach ciężkich, prawdziwą podporą. Ostatnim prawdziwym przyjacielem, który się ode mnie nie odwrócił, jak od dziwaka i wariata czy utracjusza. Ja bym za niego życie oddał, gdyby trzeba było, panno Kelly. Przysięgam na brakujące ogniwo Darwina.
- Proszę, bardzo proszę, mówić do mnie Nathalie
- dziewczyna spojrzała znów doktorowi w twarz. - Natasza. Tata mnie tak nazywa.

Ian, mimowolny świadek tej wymiany poglądów i uprzejmości, tylko wzniósł oczy ku niebu, a raczej ku sufitowi i udał, że delektuje się smakiem rosyjskiej wódki, przypominającej, prawdę mówiąc, nienajlepszej jakości bimber.
- Towarzyszu pułkowniku - powiedział - a co pan, proszę wybaczyć ciekawość, co ktoś taki jak pan robi tutaj, na tej kulturalnej pustyni?
- Służba nie drużba
- powiedział po tym, jak już Nathalie przetłumaczyła pytanie. - Zresztą, lubię ten kraj. Jest surowy, jak ja. Nieugięty i nieposkromiony - zakończył swoją wypowiedź szybkim osuszeniem kolejnego kieliszka. Jego twarz wyraźnie poczerwieniała i pokryła się potem.

Możliwe, że powodem tego był fakt, że obsługa w hotelu napaliła w piecu tak, że z trudem dało się wytrzymać. Lub też rumień wywołała wypita gorzałka. W sumie i jedno i drugie mogło być tego doskonałym powodem.
- Konieszno, nieposkromiony jak wy – Nathalie pierwszy raz zwróciła się wprost do pułkownika. - Córka musi być z was dumna...
- Nadieżda. Tak ma na imię
- oficer poszukał czegoś w mundurze i po chwili wyjął fotografię.

http://www.rootsweb.ancestry.com/~in...ille_evans.jpg

- Teraz jest nieco starsza. O jakieś - przeliczył szybko - siedem, nie, osiem lat. Widać, ze twarda z niej socjalistka, prawda? - bardziej stwierdził, niż zapytał.
- Nie znaju - odpowiedziała szczerze Nathalie. - Ale widać, ze jest piękna. Pewnie za wami tęskni. Korespondujecie ze sobą?
- Oczywiście
- pokiwał głową. - Pracuje w Odessie. Zajmuje się pomaganiem rannym. Jest tą, no ... no ... - chyba jednak alkohol zaczął działać, bo pułkownikowi zabrakło słowa.
- Pielęgniarką? Sanitariuszką?
- Oooo
- rozpromienił się cały szczęśliwy. - Sanitariuszką. Pomaga ludziom. A pani czym się zajmuje?
- Jestem artystką. Wodewilową. Zaśpiewać coś panu?


Uśmiech pułkownika zrobił się jeszcze szerszy.
- Da - potwierdził.
- A co pan lubi, panie pułkowniku? - uśmiechnęła się.- Czy mam coś wybrać sama?
- Niech pani sama wybierze
- zachęcił.
- Haraszo. Dobrze więc - Nathalie pochyliła się w jego stronę i czystym, nieco ściszonym głosem zaśpiewała tradycyjną, rosyjską kołysankę, którą rodzice śpiewają córeczkom. - Maja malenkaja zwiezda.

Wpatrzył się w nią, jak w obrazek co było chyba zachętą do śpiewu.
Zaśpiewała dwie kolejne piosenki, które, jak pamiętała, śpiewał jej ojciec w dzieciństwie.
Uśmiechnęła sie do Pułkownika.
- Wiecie, skąd znam te melodie? - zapytała.
- Nie - pokręcił głową z rozmarzeniem.
- Matka mi je śpiewała w dzieciństwie. Daleki krewny mojej matki jest stąd. Przed śmiercią prosiła, żebym przekazała mu pozdrowienia... Chyba go kochała.. choć to była zakazana miłość, byli rodziną, formalnie przynajmniej... miała z nim przyjechać na Syberię, rozpocząć nowe życie.. ale nie udało się jej. Nie zdążyła na statek. On wyjechał, pewnie z myślą, ze go porzuciła. Smutna historia. – westchnęła i pokiwała głową. - No, ale wszystko ma swoje dobre strony. Poznała potem mojego ojca i ja się urodziłam.
- Smutna
- przytaknął pułkownik ciężko. - Ale żyzń smutnych historii pisze wiele. Ale jak socjalizm zapanuje wszędzie, na świecie, takich historii nie budjet. Ludzie szczęśliwi będą. Wsie.
- Mam nadzieję...
- uśmiechnęła się i spojrzała mu w twarz, jakby sobie właśnie coś uświadomiła - Wy tez ją macie. Nadzieżada.
- Da. Ona. Dla niej buduję te lepsze jutro. Krwią i trudem. Dla niej i ojczyzny. Matuszki Rasjij.
- Uda się wam
- powiedziała z głębokim przekonaniem i położyła mu dłoń na ręce - Obie będą z was dumne, pułkowniku.
- Da
- rozpromienił się i polał alkohol wszystkim przy stole. - Za Lenina!
Wzniósł kieliszek w górę w socjalistycznym toaście.
- Wypiję za niego - stwierdziła Nathalie i też uniosła kieliszek, pierwszy tego wieczora.
- Proletariusze nie mają w rewolucji nic do stracenia prócz swych kajdan. Do zdobycia mają cały świat. Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się! - pułkownik przechylił kolejny toast wlewając w siebie wódkę w powalającym tempie. Znów był to chyba cytat z jakiegoś demagoga komunizmu, które oficer tak uwielbiał wrzucać do rozmów.

Nathalie spełniła toast, krzywiąc się tylko trochę. Wódka zapiekła ją w gardle, oczy zwilgotniały.
Spojrzała na Pułkownika. Broda jej lekko drżała, zapewnie ze wzruszenia.
- Jaka szkoda, ze moja matka nie dożyła tych czasów.. Była by tu szczęśliwa. Razem z Henrykiem.
- Za pani matkę!
- kolejny toaścik zniknął w najwyraźniej spragnionych ustach Ratzula.
Nathalie spełniła kolejny toast.
- I za Henryka Władysłowicza Michalczewskiego! - zawołała, wznosząc znowu kieliszek.
- Na zdarawije jemu! - zawtórował ruski oficer.
- Zna go pan? - zadziwiła się, sprawiając wrażenie wyraźnie już rozochoconej alkoholem.
- Da - powiedział. - Podpisywałem mu zezwolenie na posiadanie broni i pobyt. Nie tak znowu dawno. Tutaj. W Witimsku.
- Panie pułkowniku!
- objęła go i na moment przytuliła twarz do jego klatki piersiowej - Moja matka była by szczęśliwa, wiedząc, ze jej.. ukochany przeżył i ma sie dobrze. Jakie to szczęście, że.. – zamilkała na sekundę, wyraźnie szukając odpowiedniego zwrotu – że duch rewolucji mnie tu zesłał!
- Mogę dowiedzieć się, czy jeszcze tutaj jest. Jakby panienka chciała
- widać było, że bliskość atrakcyjnej dziewczyny wyraźnie mu pasuje.
- Nie.. nie panie pułkowniku. - Nathalie potrząsnęła głową - Nie śmiałabym obarczać was moimi problemami i prosić taki wielkiego rewolucjonistę o pomoc w tak błahej sprawie. Na pewno jesteście bardzo zajęci. Mi wystarczy sama świadomość, że moja zmarła matka była by szczęśliwa. Dziękuję wam. Balszoje spasiba.

Popatrzyła na niego z wdzięcznością wypisaną na twarzy .
- Wybaczcie moje wzruszenie – powiedziała – I pozwólcie, że was pożegnam, towarzyszu. Przekażcie od mnie Nadieżdzie, że zazdroszczę jej ojca. Do cwidania.
- Panowie
– skinęła głowa pozostałym i wróciła do swojego pokoju.

Targały nią sprzeczne emocje. Z jednej strony – zaufała silniej dr Chance, widząc, ze przedstawiał jej prawdziwe fakty, ale z drugiej – obawa, ze nie spotka już ojca nie chciała wywietrzeć jej z głowy. Choć rozum podpowiadał, że skoro się zameldował i dotarł to powinien tu być, to intuicja ciągle podsuwała obraz jego pękającej czaszki i mackowatych odnóży, sięgających do jej twarzy.

Zadrżała, choć nie z zimna. Nathalie przywykła ufać swojej intuicji.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 08-04-2013, 21:07   #90
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Suto zakrapiana kolacja w towarzystwie pułkownika Ratzula była jednym z trudniejszych doświadczeń dla członków ekspedycji. Obiegowa opinia o mocnych głowach Rosjan sprawdziła się i następnego dnia dla większości badaczy tajemnic nawet śnieg padał za głośno.

Jednak zyskali dzięki temu spore profity. W Witimsku wieści rozchodziły się bardzo szybko, a sympatia, jaką obdarzył ich pułkownik, otworzyła im większość sklepów i wpłynęła pozytywnie na ceny towarów.

Witimsk za dnia okazał się być miasteczkiem zbliżonym do Bodajbo. Tylko mundurowych było w nim jakby więcej. Zbite z drewnianych bali domostwa – charakterystyczne dla całej Syberii – tutaj zdawały się być równie brzydkie, co funkcjonalne. Zaśnieżonymi ulicami przesuwały się ze skrzypieniem szerokie sanie towarowe, czasami jakiś człowiek na rakietach śnieżnych. Większość mieszkańców przemieszczała się jednak pieszo, w wykopanych śnieżnych „okopach”. Wszyscy wyglądali podobnie – zakutani w grube szynele, futrzane płaszcze lub bardziej tradycyjne stroje miejscowych plemion.

Dopiero po południu B. E. Chance wyruszył załatwiać formalności i sprawy związane z kontynuacją ich wyprawy.

- Mamy opóźnienie – biadolił doktor od samego rana, wprowadzając nerwową atmosferę i psując humory innym.

Nie mieli jednak wyjścia i usieli, chcąc nie chcąc, opuścić ciepłe wnętrze „Syberyjskiego Tygrysa”. W takiej gorączkowej krzątaninie zastał ich pułkownik Ratzul. A kiedy zorientował się, w czym rzecz, zaangażował swoje wpływy.

Także Nathalie trafiła w końcu na ślad. Owszem, poszukiwany przez nią ojciec przebywał w Witmisku. Ale opuścił miasto ponad tydzień temu. Tak czy siak jednak informacja o tym, że niedawno widziano go żywego, bardzo ją ucieszyła.


* * *

Witmisk opuścili kolejnego dnia, po śniadaniu. Z wielkim żalem. Pułkownik Ratzul dał im na koniec pożegnalny prezent – sporą eskortę na drogę. Oficjalnie oddział kawalerzystów dowodzony przez oschłego porucznika Nikołaja Paczkova jechał w tą samą stronę, by przeprowadzić patrol i przepłoszyć potencjalnych bandziorów.

Tym razem kawalkada poruszała się wzdłuż dopływu rzeki Witim – rzeki Leny. Droga, którą podążali, była uczęszczana i wyraźnie popularna, bo mijali po kilka innych sani i większych karawan. Pogoda dopisywała i dzielący ich dystans do kolejnego punktu zwrotnego – stacji pocztowej składającej się z domu poczmistrza, stajni i kilku pobliskich chat Sybiraków. Tutaj żołnierze ruszyli w swoją stronę, a B.E. Chance rozpoczął targi z opiekunem stacji.

B.E. Chance wyjaśnił Hanowi Ugawie, o jaką wioskę mu chodzi i stary przewodnik zniknął w tajdze na kolejny dzień. Dzień, który oni spędzili w namiocie rozbitym przez Buriatów, obok szopy, gdzie poczmistrz – nieprzyjazny Okhił Burgojew – pozwolił im się zatrzymać za cenę kilku rubli.

- Już niedługo – B.E. Chance z ekscytacją zacierał dlonie nad ogniskiem, nad którym w imbryczku podgrzewał mocną, rosyjską herbatę – rozgrzewającą lepiej niż aromatyczna kawa, pita tak chętnie w USA. – Jak tylko wróci Han, ruszymy w dalszą drogę. Prosto do wsi, gdzie Stadling opisywał rytuały ku czci giganteusa.

Chuchając w gorący napar stary naukowiec spoglądał na nich z radością dziecka.

- Jestem pewien, że Henryk już tam na nas czeka.

Ale coś w tonie głosu B.E. Chance’a sugerowało, że coraz mniej wierzy w szczere intencje swojego przyjaciela. Przyjaciela, który - być może – postanowił sam zgarnąć laur odkrywcy mitycznego giganteusa.



* * *

Piątego dnia od opuszczenia Witymka wrócił Han Ugawa prowadząc ze sobą jeszcze jednego mężczyznę. Ten przedstawiał się, o dziwo po angielsku, jako Taksa. Taksa był pół krwi Jakutem, o dobrej reputacji.

Poza tym obaj tubylcy prowadzili ze sobą stado … reniferów. Jak się okazało, miały one zastąpić konie w ciągnięciu ich trojek. Tam, dokąd się udawali, konie nie byłyby w stanie dotrzeć.

Po szybki dobiciu targu, co do ceny usługi, nie tracąc więcej czasu, cała wyprawa znów ruszyła w drogę.


* * *


Droga była trudna i wyczerpująca i mimo pomocy dwóch przewodników podróż zdawała się ciągnąć w nieskończoność.

Rzeka, której brzegu się trzymali, płynęła pomiędzy polami dziewiczego i nieubitego śniegu, w którym renifery często grzęzły i trzeba było wspólnymi siłami wykopywać je wraz z saniami z zasp. Było oczywiste, że konie, które do tej pory tak wiernie im służyły, w tych lodowych ostępach nie dałyby rady.


Co jakiś czas zagłębiali się w dzikie, leśne ostępy, ale głownie przez dwa pełne dni, przebijali się przez nieprzebytą, zamarzniętą wyżynę. Raz mogli porozmawiać z rodziną Jakutów zamieszkujących te niegościnne pustkowia.

Surowy krajobraz syberyjskich pustkowi dopełniły lśniące w oślepiającym słońcu góry

- Angara – powiedział Han trwożliwie, a za nim to same słowo powtórzył Taksa.

Skośnawe oczy obu mężczyzn wyrażały tyle samo szacunku, co i trwogi.

- Angara – uśmiechnął się B.E. Chance przez skutą lodem brodę. – Jesteśmy coraz bliżej. Jeszcze musimy tylko ustalić nazwę wioski, o której pisał Stadling.

Okazja ku temu trafiła się dość szybko. Z naprzeciwka, w śnieżnej kurzawie, zobaczyli grupę Yakuckich nomadów ze stadem reniferów. Taksa podjechał ku nim razem z Hanem i po chwili tubylcy karmili się już wędzonym mięsem. Za woreczek herbaty i kilka sztuk kolorowych paciorków, które B.E. Chance nabył jeszcze we Władywostoku, pasterze reniferów wskazali im widoczną w oddali górę.

Kiedy przewodnicy wrócili do reszty kawalkady na ich twarzach zagościły uśmiechy.

- Oni mówią, że znajdziemy tą wieś za tamtą górą – wyjaśnił Han. – Wieś nazywa się Kiutl. Ale ta nazwa jest od niedawna.

- Od niedawana? – zapytał zaintrygowany B.E. Chance.

- Tak – przytaknął Taksa. – Tutaj wsie nazywa się od imienia szamana, który się nią opiekuje. Chociaż stary szaman już nie żyje, to jednak miejscowi pamiętają starego anglika. Ten z którym rozmawialiśmy, stary Oghar, był dzieckiem kiedy anglik przybywał w okolicy. Zresztą niedawno pytał się o wieś Kitula inny cudzoziemiec.

- Kiedy? – serce Nathalie zabiło szybciej podejrzewała bowiem, że mógł to być jej ojciec.

- Razem z dwójką innych ludzi byli tutaj około tygodnia temu.

- Ruszajmy! – polecił Chance obu przewodnikom.


* * *

Ominięcie wskazanej góry zajęło im półtorej dnia ciężkiej i żmudnej przeprawy o tyle gorszej, że od wieczora dnia po rozstaniu z pasterzami reniferów, zaczął padać śnieg.

Od ciężkiej pracy mężczyźni nabawili się odcisków i odmrożeń, a jeden z woźniców nieszczęśliwie złamał sobie jedną z rąk, kiedy osunęła mu się na nią płoza trojki.

Znaczną część góry pokrywały lasy tak gęste, że nie sposób było przez nie przejechać saniami.

W końcu, umęczeni i marzący o ciepłym posiłku i suchym miejscu, w którym mogliby wjechali do małej, zaśnieżonej doliny i ujrzeli kilka sporej wielkości, wyglądających dość dziwacznie domostw.

Przed jednym z nich grupa tubylców akurat spożywała posiłek nie zważając uwagi na ostry mróz.


- Jesteśmy na miejscu – w głosie B.E. Chance’a poza zmęczeniem słychać było wzruszenie.

Nie musiał tego powtarzać.


Gdzieś z któregoś z domostw docierał do nich piękny, kobiecy głos.


- Witają was – powiedział Taksa.
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172