Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek tak chorował. Oczywiście zdarzało mu się zapaść na grypę, ale James nigdy nie przechodził jej tak ciężko. Nie tracił przytomności, nie majaczył i … nie zdrowiał tak szybko. Był szczerze zdumiony tym jak szybko wracał do zdrowia. To nie była zwykła grypa, o nie.
Po kilku dniach odpoczynku w chacie szamanki on i Natalia czuli się na tyle dobrze, by ruszyć w dalszą drogę.
Podróż przez kolejne dni nie różniła się niczym od tej dotychczasowej. Pędzili po zamarzniętej rzece okutani w futra i marzli. Na szczęście żadnemu buriackiemu durniowi nie przyszło do głowy, by się ścigać. Bolesna nauczka została zapamiętana.
Mac z ogromną ulgą ujrzał słupy telegraficzne oznakę zbliżającej się cywilizacji. Kolejna mieścina niestety nie była Witymskiem, ale miała hotel i nawet kino.
No prawie metropolia. Tylko ludzie byli raczej ponurzy. - Idę z Tobą wuju. – wypalił James, jak tylko usłyszał od B.E. Chance’a, że ten ma zamiar zdobyć jakieś papiery. - Jeśli tu jak to mawiają „wor na worze” to lepiej nie poruszać się w pojedynkę, a i miejscowi nie mają specjalnie miłych oblicz. Choćby ci na listach gończych.
Mac wskazał na przypięte do ścian obwieszczenia. - Ktoś może przeczytać co tam jest napisane? Bylibyśmy łakomym kąskiem dla tych zarośniętych typów, a do Witymska jeszcze parę dni drogi. Można by zasięgnąć u władz języka, jak miejscowe oprychy lubią zastawiać pułapki na podróżnych.
James nareszcie dostrzegł dla siebie możliwości działania. - Może ktoś się szykuje do podróży w naszym kierunku? W większej grupie zawsze bezpieczniej, jakby co.
Zastanawiał się na głos. - Ale wpierw faktycznie nie zawadzi wykąpać się i ogolić. – stwierdził drapiąc się po zarośniętej szczęce. |