Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-04-2013, 21:16   #86
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Nic, co przyjemne, nie trwa długo. I mimo, że w porównaniu do miast, jakie znali z USA, Bodajbo było zapchloną dziurą, to jednak tutaj, w tym zimowym, skutym lodem kraju, zdawało się być anielską przystanią.

Ciepłe łóżka, jedzenie i kąpiele szybko postawiły ich na nogi, a tutejsza łaźnia jawiła się niczym kolejny cud świata.

Niestety, dzięki łapówkom i znajomości tutejszej mentalności, doktor B.E. Chance szybko uzupełnił zapasy i dwa dni później, szarym świtem, przy trzaskającym mrozie opuścili tą górniczą osadę z żalem pozostawiając za sobą tą namiastkę cywilizowanego życia.

A najlepsze w tym wszystkim był fakt, że mimo tego, iż spodziewali się od miejscowych zakapiorów najgorszego: pobić, wymuszeń, kradzieży czy nawet paskudniejszych rzeczy, nic złego nikomu z nich w Bodajbo się nie wydarzyło.

Pogoda dopisywała i sanie szybko pokonywały kolejne mile dziczy oddzielające ich od Witimska. Przy takim tempie podróży mieli dotrzeć do miasta w dwa dni.


* * *


Strzały usłyszeli już z daleka. Ich Buriaci zwolnili, wyhamowali sanie i w końcu zatrzymali się w lesie. Sierść koni parowała od mrozu, a do ich uszy wyraźnie dolatywały kolejne strzały.

To nie brzmiało, jak polowanie. Raczej, jak regularna wymiana ognia. Kirgin i reszta tubylców zbiła się w gromadkę trwożliwie o czymś rozmawiając. W tym samym czasie strzały jednak ucichły i w tajdze znów zapanowała ta niesamowita, skuta lodem cisza.

Przewodnicy odczekali jeszcze chwilę i. po krótkich konsultacjach z B. E. Chancem, podjęli decyzje o dalszej jeździe. Tym razem jednak już nie gnali koni, lecz jechali powoli i ostrożnie.

Pół godziny później ujrzeli snop dymu wzbijający się ponad drzewami, na trasie ich podróży.

Kirgin znów zatrzymał trojki i po chwili od ich kawalkady odłączył się ten nowy – Han. Amerykanów nieco zżerała niechęć do tego, że to oni muszą stać na mrozie i wpatrywać w słońce nieubłaganie zmierzające w stronę zachodniej krawędzi nieba. Liczyli na to, że dzisiejszego wieczora uda im się dotrzeć do Witimska. Wyjaśnić kilka spraw, a przede wszystkim noc spędzić nie w lodowatym namiocie, lecz pośród czterech ścian.

Han wrócił nadspodziewanie szybko i po chwili wyprawa znów ruszyła w drogę. A kwadrans później zobaczyli wielkie ognisko, a przy nim sporą grupę żołnierzy i ich koni. Przynajmniej pół setki czerwonoarmistów uzbrojonych po zęby. Widać było, że świętują jakiś tryumf. Łatwo też było się domyślić jaki, widząc kilka ludzkich ciał, leżących z boku i dwa kolejne wiszące na pobliskich gałęziach.

Żołnierze zatrzymali kawalkadę. Dowodził nimi wysokiej rangi oficer, z tego, co potrafili rozpoznać insygnia … pułkownik!

Widząc, że ma do czynienia z obcokrajowcami oficer przeprowadził kontrolę osobiście. Przedstawił się, jako Iwan Ratzul, po angielsku z paskudnym akcentem. Okazało się jednak, że to jedyne zdanie, jakie zna ten postawny mężczyzna w wieku średnim o ogorzałej, szerokiej twarzy i bladych oczach zawodowego zabijaki i okrutnika. Długo oglądał każdą pieczęć, korzystając z usług Nataszy, znającej najlepiej język rosyjski w całej grupie. Widać było, że tłumaczka odpowiada mu pod wieloma względami, bo po zakończeniu wnikliwej kontroli nagle podjął jakieś decyzje.

- Lasy są niebezpieczne – poinformował. – Dopiero co moi ludzie rozbili liczną i doskonale uzbrojoną grupę bandytów. Do Witimska niedaleko. Wrócimy razem.

Nie wypadało odmówić. Po kilku minutach dwudziestu konnych z pułkownikiem Ratzulem na czele oraz wyprawa badaczy udała się w drogę do Witimska. Ostatniej ostoi cywilizacji na ich drodze. Miasta, w którym miał na nich oczekiwać ojciec Nathally Kelly.

Mimo, że towarzystwo wysokiej rangi oficera mogło wzbudzać niepokój, to jednak asysta tak licznej kawalerii mogła być im na rękę.


* * *

Do Witimska wjechali już po zmroku i gdyby nie kilka świateł w oknach, nawet nie zwróciliby uwagi na to, że dotarli do celu.

Iwan Ratzuz poprowadził ich prosto do centrum miasteczka, gdzie – jak się okazało – znajdował się sporej wielkości hotel, nawet lepszy niż ten w Bodajbo. I większy.

- Dobrej nocy – powiedział. – Proszę się zakwaterować. Gospodarz został poinstruowany o tym, że jesteście moimi honorowymi gośćmi. Szczególnie młoda dama.

Znów zostali postawieni w niezręcznej sytuacji, ale nie mieli wyjścia, jak płynąć z prądem wydarzeń. W końcu postawienie kontry tak ważnej osobistości z tak błahego powodu mogło nie być zbyt dobrym pomysłem.

Hotel, który wskazał im pułkownik, okazał się w środku równie przyjemnym miejscem, co na zewnątrz. Utrzymany w stylu myśliwskiego pałacyku mógł podobać się zwolennikom zwierzęcych trofeów, futer i skór, – z których honorowe miejsce zajmowała skóra potężnego tygrysa syberyjskiego. Zresztą spreparowany łeb podobnego drapieżnika nad recepcją robił podobnie groźne wrażenie.

- Witamy w „Syberyjskim Tygrysie” – po angielsku, z lekkim tylko śladem akcentu przywitał ich recepcjonista. – Skoro państwo jesteście gośćmi towarzysza pułkownika, to znajdziemy dla państwa najlepsze pokoje po okazyjnej cenie.

Po chwili zakręcili się koło nich boje hotelowi, z poczerwieniałymi z przejęcia twarzami. Widać było, że nazwisko pułkownika Ratzula wzbudza tutaj wiele emocji.

Skrajnych emocji, z których główną był chyba …strach.

- Nie wiem, czy to dobrze, Nathally, że spodobałaś się naszemu oficerowi – powiedział B.E. Chance, kiedy zasiedli już w sali kominkowej do spóźnionego posiłku.


Nim obsługa zdążyła przynieść kolację oraz kilka butelek mocnej, rosyjskiej wódki, w drzwiach stanął sam Iwan Ratzul w wyjściowym mundurze. Widać było, że pierś przystraja mu spora ilość medali – zapewne zdobytych podczas wojennych zmagań. W świetle bijącym od świec jego twarz wydawała się jeszcze bardziej brutalna i męska.

- Dobirij wieczier – zagaił pułkownik. – Postanowiłem dotrzymać wam towarzystwa przy kolacji.

Nawet wniesione butelki wódki, a zwłaszcza one, nie mogły zniwelować niepokoju, jaki czuli badacze spoglądając w te wilcze oczy oficera.



* * *


Pułkownik zaskoczył ich wszystkich. Okazał się być doskonałym kompanem, mimo, że nie wylewał za kołnierz. Szybko zorientowali się, że Ratzul uważa się za inteligenta i jest piewcą rewolucji, ideowcem potrafiącym cytować działa Lenina i Marksa nawet po alkoholu.

Dla Jamesa ten oficer był jak spełnienie marzeń o rewolucji. Twardy i stanowczy, mający szczytne hasła rewolucyjne za coś, za co warto walczyć i ginąć. Oficer szybko zorientował się, że poglądy młodego Amerykanina sympatyzują z ruchem lewicowym i od tej pory, kieliszek po kieliszku, obaj mężczyźni pogrążyli się w coraz ambitniejszej dyskusji. Nie przeszkadzała im nawet bariera językowa.

W końcu, kiedy większość towarzystwa, poza niedopitym Rosjaninem, miała już mocno w czubie, kolacja zakończyła się, a ci, którzy postanowili zaszaleć i wlali w siebie sporo „wody ognistej”, jak na przykład B.E. Chance, z ogromnym trudem powrócili lub zostali odprowadzeni do swoich łóżek.

Nic nie zapowiadało, by jutrzejszego dnia wyprawa miała ruszyć dalej. Mogli sobie pozwolić na tą chwilę dość prymitywnego, ale jakże pożytecznego relaksu.
 
Armiel jest offline