Jak nie urok...
Całe szczęście, że prócz wrogów od czasu do czasu można było liczyć na sojuszników.
- Dzięki. Każda pomoc jest mile widziana - powiedział Jack, wyrywając bełt z piersi powalonego przez siebie przeciwnika. - Co oni są tacy szybcy w zabijaniu swoich?
Zabijanie wrogów to coś w miarę normalnego, zabijanie swoich - to już było nieco dziwne. Chyba, że włączył się do tego ktoś trzeci.
Co prawda sojusznicy też za szybko zabijali tych, z których coś można by jeszcze wyciągnąć. Na przykład przydatne informacje.
Starannie przeszukał obie 'swoje' ofiary - i tego, którego sam zastrzelił, i tego, któremu wcześniej ów zastrzelony poderżnął gardło.
Broń, pieniądze, biżuteria - wszystko mogło się przydać.
- Za szybko zginęli - Jack zwrócił się do Drakonii. - Może by coś powiedzieli ciekawego. A w ogóle to ciekaw jestem, czemu się tak ochoczo mordują. Może to dwie różne, zwalczające się grupy?
Otworzył woreczek - przypuszczalne źródło kłopotów - i pokazał pozostałym to, co tam było.
- Ciekawe, jakie drzwi otwiera ten kluczyk - powiedział.
- No dobra... Jeśli ich przeszukaliście, to wrzućmy ich głęboko w krzaki i znikajmy stąd.
Raz, dwa, trzy...
Trupy wylądowały w zaroślach, a trójka bohaterów ruszyła w stronę polanki, na której pozostawiono konie.
Jeden wierzchowiec dla Drakonii, na drugim on sam i Brand. Zawsze będzie szybciej, niż pieszo.