WSZYSCY
Suto zakrapiana kolacja w towarzystwie pułkownika Ratzula była jednym z trudniejszych doświadczeń dla członków ekspedycji. Obiegowa opinia o mocnych głowach Rosjan sprawdziła się i następnego dnia dla większości badaczy tajemnic nawet śnieg padał za głośno.
Jednak zyskali dzięki temu spore profity. W Witimsku wieści rozchodziły się bardzo szybko, a sympatia, jaką obdarzył ich pułkownik, otworzyła im większość sklepów i wpłynęła pozytywnie na ceny towarów.
Witimsk za dnia okazał się być miasteczkiem zbliżonym do Bodajbo. Tylko mundurowych było w nim jakby więcej. Zbite z drewnianych bali domostwa – charakterystyczne dla całej Syberii – tutaj zdawały się być równie brzydkie, co funkcjonalne. Zaśnieżonymi ulicami przesuwały się ze skrzypieniem szerokie sanie towarowe, czasami jakiś człowiek na rakietach śnieżnych. Większość mieszkańców przemieszczała się jednak pieszo, w wykopanych śnieżnych „okopach”. Wszyscy wyglądali podobnie – zakutani w grube szynele, futrzane płaszcze lub bardziej tradycyjne stroje miejscowych plemion.
Dopiero po południu B. E. Chance wyruszył załatwiać formalności i sprawy związane z kontynuacją ich wyprawy.
- Mamy opóźnienie – biadolił doktor od samego rana, wprowadzając nerwową atmosferę i psując humory innym.
Nie mieli jednak wyjścia i usieli, chcąc nie chcąc, opuścić ciepłe wnętrze „Syberyjskiego Tygrysa”. W takiej gorączkowej krzątaninie zastał ich pułkownik Ratzul. A kiedy zorientował się, w czym rzecz, zaangażował swoje wpływy.
Także Nathalie trafiła w końcu na ślad. Owszem, poszukiwany przez nią ojciec przebywał w Witmisku. Ale opuścił miasto ponad tydzień temu. Tak czy siak jednak informacja o tym, że niedawno widziano go żywego, bardzo ją ucieszyła.
* * *
Witmisk opuścili kolejnego dnia, po śniadaniu. Z wielkim żalem. Pułkownik Ratzul dał im na koniec pożegnalny prezent – sporą eskortę na drogę. Oficjalnie oddział kawalerzystów dowodzony przez oschłego porucznika Nikołaja Paczkova jechał w tą samą stronę, by przeprowadzić patrol i przepłoszyć potencjalnych bandziorów.
Tym razem kawalkada poruszała się wzdłuż dopływu rzeki Witim – rzeki Leny. Droga, którą podążali, była uczęszczana i wyraźnie popularna, bo mijali po kilka innych sani i większych karawan. Pogoda dopisywała i dzielący ich dystans do kolejnego punktu zwrotnego – stacji pocztowej składającej się z domu poczmistrza, stajni i kilku pobliskich chat Sybiraków. Tutaj żołnierze ruszyli w swoją stronę, a B.E. Chance rozpoczął targi z opiekunem stacji.
B.E. Chance wyjaśnił Hanowi Ugawie, o jaką wioskę mu chodzi i stary przewodnik zniknął w tajdze na kolejny dzień. Dzień, który oni spędzili w namiocie rozbitym przez Buriatów, obok szopy, gdzie poczmistrz – nieprzyjazny Okhił Burgojew – pozwolił im się zatrzymać za cenę kilku rubli.
- Już niedługo – B.E. Chance z ekscytacją zacierał dlonie nad ogniskiem, nad którym w imbryczku podgrzewał mocną, rosyjską herbatę – rozgrzewającą lepiej niż aromatyczna kawa, pita tak chętnie w USA. – Jak tylko wróci Han, ruszymy w dalszą drogę. Prosto do wsi, gdzie Stadling opisywał rytuały ku czci giganteusa.
Chuchając w gorący napar stary naukowiec spoglądał na nich z radością dziecka.
- Jestem pewien, że Henryk już tam na nas czeka.
Ale coś w tonie głosu B.E. Chance’a sugerowało, że coraz mniej wierzy w szczere intencje swojego przyjaciela. Przyjaciela, który - być może – postanowił sam zgarnąć laur odkrywcy mitycznego giganteusa.
* * *
Piątego dnia od opuszczenia Witymka wrócił Han Ugawa prowadząc ze sobą jeszcze jednego mężczyznę. Ten przedstawiał się, o dziwo po angielsku,
jako Taksa. Taksa był pół krwi Jakutem, o dobrej reputacji.
Poza tym obaj tubylcy prowadzili ze sobą stado … reniferów. Jak się okazało, miały one zastąpić konie w ciągnięciu ich trojek. Tam, dokąd się udawali, konie nie byłyby w stanie dotrzeć.
Po szybki dobiciu targu, co do ceny usługi, nie tracąc więcej czasu, cała
wyprawa znów ruszyła w drogę.
* * *
Droga była trudna i wyczerpująca i mimo pomocy dwóch przewodników podróż zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
Rzeka, której brzegu się trzymali, płynęła
pomiędzy polami dziewiczego i nieubitego śniegu, w którym renifery często grzęzły i trzeba było wspólnymi siłami wykopywać je wraz z saniami z zasp. Było oczywiste, że konie, które do tej pory tak wiernie im służyły, w tych lodowych ostępach nie dałyby rady.
Co jakiś czas zagłębiali się w dzikie, leśne ostępy, ale głownie przez dwa pełne dni, przebijali się przez nieprzebytą, zamarzniętą wyżynę. Raz mogli porozmawiać z
rodziną Jakutów zamieszkujących te niegościnne pustkowia.
Surowy krajobraz syberyjskich pustkowi dopełniły lśniące w oślepiającym słońcu
góry
- Angara – powiedział Han trwożliwie, a za nim to same słowo powtórzył Taksa.
Skośnawe oczy obu mężczyzn wyrażały tyle samo szacunku, co i trwogi.
- Angara – uśmiechnął się B.E. Chance przez skutą lodem brodę. – Jesteśmy coraz bliżej. Jeszcze musimy tylko ustalić nazwę wioski, o której pisał Stadling.
Okazja ku temu trafiła się dość szybko. Z naprzeciwka, w śnieżnej kurzawie, zobaczyli grupę Yakuckich nomadów ze stadem reniferów. Taksa podjechał ku nim razem z Hanem i po chwili tubylcy karmili się już wędzonym mięsem. Za woreczek herbaty i kilka sztuk kolorowych paciorków, które B.E. Chance nabył jeszcze we Władywostoku, pasterze reniferów
wskazali im widoczną w oddali górę.
Kiedy przewodnicy wrócili do reszty kawalkady na ich twarzach zagościły uśmiechy.
- Oni mówią, że znajdziemy tą wieś za tamtą górą – wyjaśnił Han. – Wieś nazywa się Kiutl. Ale ta nazwa jest od niedawna.
- Od niedawana? – zapytał zaintrygowany B.E. Chance.
- Tak – przytaknął Taksa. – Tutaj wsie nazywa się od imienia szamana, który się nią opiekuje. Chociaż stary szaman już nie żyje, to jednak miejscowi pamiętają starego anglika. Ten z którym rozmawialiśmy, stary Oghar, był dzieckiem kiedy anglik przybywał w okolicy. Zresztą niedawno pytał się o wieś Kitula inny cudzoziemiec.
- Kiedy? – serce Nathalie zabiło szybciej podejrzewała bowiem, że mógł to być jej ojciec.
- Razem z dwójką innych ludzi byli tutaj około tygodnia temu.
- Ruszajmy! – polecił Chance obu przewodnikom.
* * *
Ominięcie wskazanej góry zajęło im półtorej dnia ciężkiej i żmudnej przeprawy o tyle gorszej, że od wieczora dnia po rozstaniu z pasterzami reniferów, zaczął padać śnieg.
Od ciężkiej pracy mężczyźni nabawili się odcisków i odmrożeń, a jeden z woźniców nieszczęśliwie złamał sobie jedną z rąk, kiedy osunęła mu się na nią płoza trojki.
Znaczną część góry
pokrywały lasy tak gęste, że nie sposób było przez nie przejechać saniami.
W końcu, umęczeni i marzący o ciepłym posiłku i suchym miejscu, w którym mogliby wjechali do małej, zaśnieżonej doliny i ujrzeli kilka sporej wielkości,
wyglądających dość dziwacznie domostw.
Przed jednym z nich
grupa tubylców akurat spożywała posiłek nie zważając uwagi na ostry mróz.
- Jesteśmy na miejscu – w głosie B.E. Chance’a poza zmęczeniem słychać było wzruszenie.
Nie musiał tego powtarzać.
Gdzieś z któregoś z domostw
docierał do nich piękny, kobiecy głos.
- Witają was – powiedział Taksa.