Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-04-2013, 21:07   #90
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Suto zakrapiana kolacja w towarzystwie pułkownika Ratzula była jednym z trudniejszych doświadczeń dla członków ekspedycji. Obiegowa opinia o mocnych głowach Rosjan sprawdziła się i następnego dnia dla większości badaczy tajemnic nawet śnieg padał za głośno.

Jednak zyskali dzięki temu spore profity. W Witimsku wieści rozchodziły się bardzo szybko, a sympatia, jaką obdarzył ich pułkownik, otworzyła im większość sklepów i wpłynęła pozytywnie na ceny towarów.

Witimsk za dnia okazał się być miasteczkiem zbliżonym do Bodajbo. Tylko mundurowych było w nim jakby więcej. Zbite z drewnianych bali domostwa – charakterystyczne dla całej Syberii – tutaj zdawały się być równie brzydkie, co funkcjonalne. Zaśnieżonymi ulicami przesuwały się ze skrzypieniem szerokie sanie towarowe, czasami jakiś człowiek na rakietach śnieżnych. Większość mieszkańców przemieszczała się jednak pieszo, w wykopanych śnieżnych „okopach”. Wszyscy wyglądali podobnie – zakutani w grube szynele, futrzane płaszcze lub bardziej tradycyjne stroje miejscowych plemion.

Dopiero po południu B. E. Chance wyruszył załatwiać formalności i sprawy związane z kontynuacją ich wyprawy.

- Mamy opóźnienie – biadolił doktor od samego rana, wprowadzając nerwową atmosferę i psując humory innym.

Nie mieli jednak wyjścia i usieli, chcąc nie chcąc, opuścić ciepłe wnętrze „Syberyjskiego Tygrysa”. W takiej gorączkowej krzątaninie zastał ich pułkownik Ratzul. A kiedy zorientował się, w czym rzecz, zaangażował swoje wpływy.

Także Nathalie trafiła w końcu na ślad. Owszem, poszukiwany przez nią ojciec przebywał w Witmisku. Ale opuścił miasto ponad tydzień temu. Tak czy siak jednak informacja o tym, że niedawno widziano go żywego, bardzo ją ucieszyła.


* * *

Witmisk opuścili kolejnego dnia, po śniadaniu. Z wielkim żalem. Pułkownik Ratzul dał im na koniec pożegnalny prezent – sporą eskortę na drogę. Oficjalnie oddział kawalerzystów dowodzony przez oschłego porucznika Nikołaja Paczkova jechał w tą samą stronę, by przeprowadzić patrol i przepłoszyć potencjalnych bandziorów.

Tym razem kawalkada poruszała się wzdłuż dopływu rzeki Witim – rzeki Leny. Droga, którą podążali, była uczęszczana i wyraźnie popularna, bo mijali po kilka innych sani i większych karawan. Pogoda dopisywała i dzielący ich dystans do kolejnego punktu zwrotnego – stacji pocztowej składającej się z domu poczmistrza, stajni i kilku pobliskich chat Sybiraków. Tutaj żołnierze ruszyli w swoją stronę, a B.E. Chance rozpoczął targi z opiekunem stacji.

B.E. Chance wyjaśnił Hanowi Ugawie, o jaką wioskę mu chodzi i stary przewodnik zniknął w tajdze na kolejny dzień. Dzień, który oni spędzili w namiocie rozbitym przez Buriatów, obok szopy, gdzie poczmistrz – nieprzyjazny Okhił Burgojew – pozwolił im się zatrzymać za cenę kilku rubli.

- Już niedługo – B.E. Chance z ekscytacją zacierał dlonie nad ogniskiem, nad którym w imbryczku podgrzewał mocną, rosyjską herbatę – rozgrzewającą lepiej niż aromatyczna kawa, pita tak chętnie w USA. – Jak tylko wróci Han, ruszymy w dalszą drogę. Prosto do wsi, gdzie Stadling opisywał rytuały ku czci giganteusa.

Chuchając w gorący napar stary naukowiec spoglądał na nich z radością dziecka.

- Jestem pewien, że Henryk już tam na nas czeka.

Ale coś w tonie głosu B.E. Chance’a sugerowało, że coraz mniej wierzy w szczere intencje swojego przyjaciela. Przyjaciela, który - być może – postanowił sam zgarnąć laur odkrywcy mitycznego giganteusa.



* * *

Piątego dnia od opuszczenia Witymka wrócił Han Ugawa prowadząc ze sobą jeszcze jednego mężczyznę. Ten przedstawiał się, o dziwo po angielsku, jako Taksa. Taksa był pół krwi Jakutem, o dobrej reputacji.

Poza tym obaj tubylcy prowadzili ze sobą stado … reniferów. Jak się okazało, miały one zastąpić konie w ciągnięciu ich trojek. Tam, dokąd się udawali, konie nie byłyby w stanie dotrzeć.

Po szybki dobiciu targu, co do ceny usługi, nie tracąc więcej czasu, cała wyprawa znów ruszyła w drogę.


* * *


Droga była trudna i wyczerpująca i mimo pomocy dwóch przewodników podróż zdawała się ciągnąć w nieskończoność.

Rzeka, której brzegu się trzymali, płynęła pomiędzy polami dziewiczego i nieubitego śniegu, w którym renifery często grzęzły i trzeba było wspólnymi siłami wykopywać je wraz z saniami z zasp. Było oczywiste, że konie, które do tej pory tak wiernie im służyły, w tych lodowych ostępach nie dałyby rady.


Co jakiś czas zagłębiali się w dzikie, leśne ostępy, ale głownie przez dwa pełne dni, przebijali się przez nieprzebytą, zamarzniętą wyżynę. Raz mogli porozmawiać z rodziną Jakutów zamieszkujących te niegościnne pustkowia.

Surowy krajobraz syberyjskich pustkowi dopełniły lśniące w oślepiającym słońcu góry

- Angara – powiedział Han trwożliwie, a za nim to same słowo powtórzył Taksa.

Skośnawe oczy obu mężczyzn wyrażały tyle samo szacunku, co i trwogi.

- Angara – uśmiechnął się B.E. Chance przez skutą lodem brodę. – Jesteśmy coraz bliżej. Jeszcze musimy tylko ustalić nazwę wioski, o której pisał Stadling.

Okazja ku temu trafiła się dość szybko. Z naprzeciwka, w śnieżnej kurzawie, zobaczyli grupę Yakuckich nomadów ze stadem reniferów. Taksa podjechał ku nim razem z Hanem i po chwili tubylcy karmili się już wędzonym mięsem. Za woreczek herbaty i kilka sztuk kolorowych paciorków, które B.E. Chance nabył jeszcze we Władywostoku, pasterze reniferów wskazali im widoczną w oddali górę.

Kiedy przewodnicy wrócili do reszty kawalkady na ich twarzach zagościły uśmiechy.

- Oni mówią, że znajdziemy tą wieś za tamtą górą – wyjaśnił Han. – Wieś nazywa się Kiutl. Ale ta nazwa jest od niedawna.

- Od niedawana? – zapytał zaintrygowany B.E. Chance.

- Tak – przytaknął Taksa. – Tutaj wsie nazywa się od imienia szamana, który się nią opiekuje. Chociaż stary szaman już nie żyje, to jednak miejscowi pamiętają starego anglika. Ten z którym rozmawialiśmy, stary Oghar, był dzieckiem kiedy anglik przybywał w okolicy. Zresztą niedawno pytał się o wieś Kitula inny cudzoziemiec.

- Kiedy? – serce Nathalie zabiło szybciej podejrzewała bowiem, że mógł to być jej ojciec.

- Razem z dwójką innych ludzi byli tutaj około tygodnia temu.

- Ruszajmy! – polecił Chance obu przewodnikom.


* * *

Ominięcie wskazanej góry zajęło im półtorej dnia ciężkiej i żmudnej przeprawy o tyle gorszej, że od wieczora dnia po rozstaniu z pasterzami reniferów, zaczął padać śnieg.

Od ciężkiej pracy mężczyźni nabawili się odcisków i odmrożeń, a jeden z woźniców nieszczęśliwie złamał sobie jedną z rąk, kiedy osunęła mu się na nią płoza trojki.

Znaczną część góry pokrywały lasy tak gęste, że nie sposób było przez nie przejechać saniami.

W końcu, umęczeni i marzący o ciepłym posiłku i suchym miejscu, w którym mogliby wjechali do małej, zaśnieżonej doliny i ujrzeli kilka sporej wielkości, wyglądających dość dziwacznie domostw.

Przed jednym z nich grupa tubylców akurat spożywała posiłek nie zważając uwagi na ostry mróz.


- Jesteśmy na miejscu – w głosie B.E. Chance’a poza zmęczeniem słychać było wzruszenie.

Nie musiał tego powtarzać.


Gdzieś z któregoś z domostw docierał do nich piękny, kobiecy głos.


- Witają was – powiedział Taksa.
 
Armiel jest offline