Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2013, 14:06   #91
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Pili. Najgłupsza rzecz, jaką możesz zrobić w tajdze. Siedzieli tam, w ciepłych izbach, za ścianami z grubych belek, wierząc pewnie, że te ściany ich obronią, i pili. Han widział już to setki razy, więcej niż mógłby policzyć, bo i wiele razy prowadził białych w śniegi. Wszyscy oni pokładali wiarę w swoje budynki, w swoje strzelby, w te wszystkie – och, cudowne i niezwykłe czasami – góry przedmiotów, które wlekli ze sobą w serce zimy. Jednak szacunku do tego, co posiadali, nie mieli żadnego. Ot, choćby dzisiaj. Jeden uciął nożem splątany sznur przy bagażu, miast rozplątać, a odcięty kawałek, długi na dobry łokieć, cisnął na ziemię. Han odczekał, aż tamten odszedł, otrzepał sznurek, zwinął i schował do woreczka przy pasie. Dobry kawał sznurka, nie wolno marnotrawić dobra. Skąd w śniegach wziąć sznur, gdy okaże się potrzebny?

Nie, w niczym się nie różnili od tych poprzednich wypraw. Nie szanowali dobra, które mieli. Marnotrawili strawę. Byli za głośni. Chcieli żyłować zwierzęta ponad miarę, ten, którego zwali Chancem, szczególnie. Ina go przed nim ostrzegała, a im dłużej Han na niego patrzył, tym bardziej znajdował słowa szamanki zasadnymi. Han milczał. Znał swoje miejsce i nie wychylał się przed szereg. Dobry był zawsze w milczeniu. Tylko patrzył, spokojny, uśmiechnięty łagodnie stary człowiek, któremu mróz zeżarł uszy i palce u jednej dłoni, ale nie zdołał zabić pogody ducha. Gdy będzie trzeba, przemówi. Nie wcześniej, ani nie później. Biali nie lubili, gdy im się mówiło, że coś robią źle.

A wszystko robili źle. I pili. To było najgorsze. Wierzyli w te swoje ściany, które wznieśli. Myśleli, że ich przed wszystkim obronią. Źle, źle. Kiedy Han, wiele lat temu, umoczył usta w wódce, też był schowany za ścianami i pod dachem. A duchy przyszły i tak, zasnuły mu oczy i sprowadziły szaleństwo. W śniegach liczyła się naprawdę tylko siła własnego ducha. Kto pił, osłabiał sam siebie i prosił zło, by przyszło i wzięło go w posiadanie.

- Znowu piją – powiadomił Hana wracający z zewnątrz Kirgin.
- Sami się o nieszczęście proszą – pokiwał głową Han i wstał, by pomóc towarzyszowi wyplątać się z przemoczonych skór. Potem usiadł na wąskiej, zbitej z gołych desek pryczy, przytknął do pomarszczonej twarzy pokancerowane, okaleczone przez mróz dłonie.
- E – Kirgin machnął ręką. - Biali. Białych gorączka nie bierze.
- Bierze, bierze – Han cmoknął przywiędniętymi ustami. - Może i tam, w tych ich miastach z kamienia i stali, duchy odeszły. Po temu tam piją bezpiecznie. Myślą, że i tu mogą. To i piją. Zasłona się uchyla, sami zapraszają złe duchy. Bierze ich, bierze, Kirgin. Żem z wieloma już w tajgę szedł. Rosjanami, Polakami, Anglikami. Wszyscy pili. Wszystkich zaczynało brać, prędzej czy później. Brało ich, porywało i darło na strzępy. Źle, że piją. Ktoś im powinien powiedzieć.
- Ja nie powiem – żachnął się Kirgin.
- Ja też nie – oświadczył Han po chwili milczenia. - Ale źle czynią.
- Han? A porwało cię kiedy? - zapytał Kirgin, a z pogodnej twarzy Hana Ugawy, myśliwego z plemienia Samagir uśmiech uciekł jak gnany wiatrem tuman śniegu.
- Raz. Dawno temu – przyznał Han. - Człek młody był i głupi. Wygadałem coś dla ciebie.
- A co?

Han uśmiechnął się szeroko i uniósł dłonie. W każdej trzymał w delikatnym uścisku białe, kurze jajko.
- O – wyszczerzył się Kirgin. - Dobra rzecz. Może to i warte tego, że tutaj są. Zawsze mają jajka.
- Warte, niewarte. Na to że są, nic poradzić nie można. Ale dobrze, że mają zawsze jajka.

***

Była i ona. Powinni ją byli zostawić, ale ciągnęli ją ze sobą. Biali nie szanowali ziemi. Nie szanowali niczego, co mieli, i kobiet też nie szanowali. Tak piękna, delikatna dziewczyna, każda zresztą dziewczyna, winna siedzieć w cieple i chronić swój żywot, bo z niego wychodzi nowe, małe życie. Rolą mężczyzny jest zapewnić jej wszystko, czego potrzebuje, wyjść na mróz i jej to przynieść. Nawet jeśli nie zasłuży tym na jeden jej uśmiech. Han całe życie tak robił. Wychodził na mróz, zdobywał, co było potrzebne, i wracał, by przynieść to dziewczynie, którą chciał chronić, aż w końcu zasłużył na uśmiech i ta dziewczyna została jego żoną.

A oni ciągnęli swoją dziewczynę ze sobą. Narażali, zamiast chronić. Han znajdował to najbardziej obrzydliwym ze wszystkich obyczajów białych. I milczał, bo dobry był w milczeniu.

Coś jednak zrobić musiał, skoro oni nie robili, choć powinni. Tyle, ile mógł, by nie wydało się to białym podejrzane, dziwne czy niewłaściwe. Ta dziewczyna należała do innego świata niż on, stojąc na krawędzi swojego mógł jej jednak podać rękę. Zmienić małe szczegóły, które mogły okazać się istotne, gdy coś pójdzie źle. Dobrze wiedział, zbyt dobrze, że gdy w tajdze coś szło źle, ludzie umierali lub zachowywali życie przez drobnostki.

Poprawił sanie, którymi jeździła, i sprawdzał je każdego dnia na postojach. Dobrał skóry, którymi były wymoszczone, i wysmarował je łojem. To on często gotował, więc dosypywał jej ziół do czaju. Z początku mało, by nie wyczuła zmienionego smaku, potem więcej i więcej. Póki szedł razem z grupą, starał się trzymać blisko.

I skłamałby, że robił to tylko dlatego, że była dziewczyną i raziło go to, jak jej mężczyźni jej nie szanują. To także, to najważniejsze, ale to nie wszystko. Jej twarz przypominała mu kogoś. Białego, ale takiego, który chciał wiedzieć i umiał zadawać właściwe pytania. Takiego, który przyjmował odpowiedzi i przestał pić, gdy Han mu rzekł, że to niebezpieczne. Człowieka, który miał w sobie jakąś mądrość, może inną niż ta, do której Han przywykł, ale godną szacunku. I który przemawiał do niego łagodnie, mądrze i z szacunkiem, oczekując tego samego.

Może to przypadek, może była jego krewną, a może tylko wydawała mu się podobna do Michalczewskiego. Może tylko duchy dmuchnęły mu w oczy, aby spojrzał na nią i znalazł w jej rysach odbicie człowieka, którego cenił. By chciał ją chronić. Za bardzo nie wiedział, jak to sprawdzić, wiedział za to, że nie powinien z nią zaczynać rozmowy, bo to będzie źle odebrane.

Dlatego milczał. Był w tym dobry. Tylko gdy wsiadała do sań, mruczał cicho melodię piosenki, którą Michalczewski śpiewał zawsze jak golił swe białe policzki.
 
Asenat jest offline