Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-04-2013, 14:06   #91
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Pili. Najgłupsza rzecz, jaką możesz zrobić w tajdze. Siedzieli tam, w ciepłych izbach, za ścianami z grubych belek, wierząc pewnie, że te ściany ich obronią, i pili. Han widział już to setki razy, więcej niż mógłby policzyć, bo i wiele razy prowadził białych w śniegi. Wszyscy oni pokładali wiarę w swoje budynki, w swoje strzelby, w te wszystkie – och, cudowne i niezwykłe czasami – góry przedmiotów, które wlekli ze sobą w serce zimy. Jednak szacunku do tego, co posiadali, nie mieli żadnego. Ot, choćby dzisiaj. Jeden uciął nożem splątany sznur przy bagażu, miast rozplątać, a odcięty kawałek, długi na dobry łokieć, cisnął na ziemię. Han odczekał, aż tamten odszedł, otrzepał sznurek, zwinął i schował do woreczka przy pasie. Dobry kawał sznurka, nie wolno marnotrawić dobra. Skąd w śniegach wziąć sznur, gdy okaże się potrzebny?

Nie, w niczym się nie różnili od tych poprzednich wypraw. Nie szanowali dobra, które mieli. Marnotrawili strawę. Byli za głośni. Chcieli żyłować zwierzęta ponad miarę, ten, którego zwali Chancem, szczególnie. Ina go przed nim ostrzegała, a im dłużej Han na niego patrzył, tym bardziej znajdował słowa szamanki zasadnymi. Han milczał. Znał swoje miejsce i nie wychylał się przed szereg. Dobry był zawsze w milczeniu. Tylko patrzył, spokojny, uśmiechnięty łagodnie stary człowiek, któremu mróz zeżarł uszy i palce u jednej dłoni, ale nie zdołał zabić pogody ducha. Gdy będzie trzeba, przemówi. Nie wcześniej, ani nie później. Biali nie lubili, gdy im się mówiło, że coś robią źle.

A wszystko robili źle. I pili. To było najgorsze. Wierzyli w te swoje ściany, które wznieśli. Myśleli, że ich przed wszystkim obronią. Źle, źle. Kiedy Han, wiele lat temu, umoczył usta w wódce, też był schowany za ścianami i pod dachem. A duchy przyszły i tak, zasnuły mu oczy i sprowadziły szaleństwo. W śniegach liczyła się naprawdę tylko siła własnego ducha. Kto pił, osłabiał sam siebie i prosił zło, by przyszło i wzięło go w posiadanie.

- Znowu piją – powiadomił Hana wracający z zewnątrz Kirgin.
- Sami się o nieszczęście proszą – pokiwał głową Han i wstał, by pomóc towarzyszowi wyplątać się z przemoczonych skór. Potem usiadł na wąskiej, zbitej z gołych desek pryczy, przytknął do pomarszczonej twarzy pokancerowane, okaleczone przez mróz dłonie.
- E – Kirgin machnął ręką. - Biali. Białych gorączka nie bierze.
- Bierze, bierze – Han cmoknął przywiędniętymi ustami. - Może i tam, w tych ich miastach z kamienia i stali, duchy odeszły. Po temu tam piją bezpiecznie. Myślą, że i tu mogą. To i piją. Zasłona się uchyla, sami zapraszają złe duchy. Bierze ich, bierze, Kirgin. Żem z wieloma już w tajgę szedł. Rosjanami, Polakami, Anglikami. Wszyscy pili. Wszystkich zaczynało brać, prędzej czy później. Brało ich, porywało i darło na strzępy. Źle, że piją. Ktoś im powinien powiedzieć.
- Ja nie powiem – żachnął się Kirgin.
- Ja też nie – oświadczył Han po chwili milczenia. - Ale źle czynią.
- Han? A porwało cię kiedy? - zapytał Kirgin, a z pogodnej twarzy Hana Ugawy, myśliwego z plemienia Samagir uśmiech uciekł jak gnany wiatrem tuman śniegu.
- Raz. Dawno temu – przyznał Han. - Człek młody był i głupi. Wygadałem coś dla ciebie.
- A co?

Han uśmiechnął się szeroko i uniósł dłonie. W każdej trzymał w delikatnym uścisku białe, kurze jajko.
- O – wyszczerzył się Kirgin. - Dobra rzecz. Może to i warte tego, że tutaj są. Zawsze mają jajka.
- Warte, niewarte. Na to że są, nic poradzić nie można. Ale dobrze, że mają zawsze jajka.

***

Była i ona. Powinni ją byli zostawić, ale ciągnęli ją ze sobą. Biali nie szanowali ziemi. Nie szanowali niczego, co mieli, i kobiet też nie szanowali. Tak piękna, delikatna dziewczyna, każda zresztą dziewczyna, winna siedzieć w cieple i chronić swój żywot, bo z niego wychodzi nowe, małe życie. Rolą mężczyzny jest zapewnić jej wszystko, czego potrzebuje, wyjść na mróz i jej to przynieść. Nawet jeśli nie zasłuży tym na jeden jej uśmiech. Han całe życie tak robił. Wychodził na mróz, zdobywał, co było potrzebne, i wracał, by przynieść to dziewczynie, którą chciał chronić, aż w końcu zasłużył na uśmiech i ta dziewczyna została jego żoną.

A oni ciągnęli swoją dziewczynę ze sobą. Narażali, zamiast chronić. Han znajdował to najbardziej obrzydliwym ze wszystkich obyczajów białych. I milczał, bo dobry był w milczeniu.

Coś jednak zrobić musiał, skoro oni nie robili, choć powinni. Tyle, ile mógł, by nie wydało się to białym podejrzane, dziwne czy niewłaściwe. Ta dziewczyna należała do innego świata niż on, stojąc na krawędzi swojego mógł jej jednak podać rękę. Zmienić małe szczegóły, które mogły okazać się istotne, gdy coś pójdzie źle. Dobrze wiedział, zbyt dobrze, że gdy w tajdze coś szło źle, ludzie umierali lub zachowywali życie przez drobnostki.

Poprawił sanie, którymi jeździła, i sprawdzał je każdego dnia na postojach. Dobrał skóry, którymi były wymoszczone, i wysmarował je łojem. To on często gotował, więc dosypywał jej ziół do czaju. Z początku mało, by nie wyczuła zmienionego smaku, potem więcej i więcej. Póki szedł razem z grupą, starał się trzymać blisko.

I skłamałby, że robił to tylko dlatego, że była dziewczyną i raziło go to, jak jej mężczyźni jej nie szanują. To także, to najważniejsze, ale to nie wszystko. Jej twarz przypominała mu kogoś. Białego, ale takiego, który chciał wiedzieć i umiał zadawać właściwe pytania. Takiego, który przyjmował odpowiedzi i przestał pić, gdy Han mu rzekł, że to niebezpieczne. Człowieka, który miał w sobie jakąś mądrość, może inną niż ta, do której Han przywykł, ale godną szacunku. I który przemawiał do niego łagodnie, mądrze i z szacunkiem, oczekując tego samego.

Może to przypadek, może była jego krewną, a może tylko wydawała mu się podobna do Michalczewskiego. Może tylko duchy dmuchnęły mu w oczy, aby spojrzał na nią i znalazł w jej rysach odbicie człowieka, którego cenił. By chciał ją chronić. Za bardzo nie wiedział, jak to sprawdzić, wiedział za to, że nie powinien z nią zaczynać rozmowy, bo to będzie źle odebrane.

Dlatego milczał. Był w tym dobry. Tylko gdy wsiadała do sań, mruczał cicho melodię piosenki, którą Michalczewski śpiewał zawsze jak golił swe białe policzki.
 
Asenat jest offline  
Stary 13-04-2013, 22:20   #92
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Tajga.


Obszar lasów tak wielki. I tak potężny oraz przytłaczający.
Jednego dnia można było podziwiać tę mroźną puszczę, drugiego zachwycać się, ale potem nadchodził dzień trzeci i czwarty pełne zobojętnienia. A w następne dni niechęć narastała.
Jeszcze pół biedy, gdy jechali w towarzystwie kawalerzystów Paczkowa…
Mimo niechęci do fanatycznego Ratzula, profesor doceniał militarną eskortę. W takich warunkach nieocenioną.
Niemniej i ona ich opuściła. I dalej musieli ruszać bez niej. A poza tym, im dłużej przemierzali to tą prastarą puszczę, tym bardziej był pewien, że Chance… Przeliczył się z siłami. Pomijając fakt uganiania się za mitem, który może się okazać półoswojonymi niedźwiedziem polarnym, Chance nie wziął po uwagi warunków Syberii mimo, że przecież tu bywał.
Przemierzali te śnieżne pustkowia z trudem, nie mając w klatce dużej białej bestii.
Co jednak będzie, jeśli takiego potwora złapią i zamkną w klatce?
Dostarczenie go żywym do cywilizacji, było nierealne… Nie wspominając o tym, że najbliższa cywilizacja niewiele miała ze standardami zachodnimi wspólnego.
Na szczęście, dla profesora były to czyste spekulacje, bowiem yeti to mrzonka.
Gdyby nie sny… Cóż, ostatnio Arturo kiepsko sypiał. Sny były koszmarne i męczące. Co profesor poczytywał jako początek depresji wywołanej mniejszą ilością słońca, zimnem i w ogóle.. skrajnymi warunkami. Sny były koszmarami i niczym więcej. Tego Max był pewien… przynajmniej za dnia.

Zresztą za dnia Max boleśnie przekonywał się, że pełni tu rolę dużego brodatego bagażu. W sumie coś tam od czasu do czasu pomagał. Niemniej zdawał sobie sprawę, że są niańczeni przez Hana i jego pobratymców.
A potem była góra i upór Maxa oraz siła skryta pod tkanką tłuszczową się przydały. Podobnie jak wiek dał się we znaki. Pomagał gdzie mógł i jak mógł, uznając doświadczenie miejscowych w tym klimacie.
Aż w końcu dotarli na miejsce. Niemniej zmęczony profesor nie miał dość sił, by się tym ekscytować.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 14-04-2013, 23:15   #93
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Pijatyka, bo inaczej nie można było nazwać kolacji wyprawionej przez pułkownika, nieprędko się zakończyła. I z różnym skutkiem dla różnych osób - wszystko w zależności od stopnia zaangażowania w imprezę. I nie chodziło tu bynajmniej o udział w dyskusji...
Ian, którego pociąg do trunków wysokoprocentowych był odwrotnie proporcjonalny do ilości owych procentów, nie odczuwał rankiem żadnych negatywnych skutków, znanych niejednemu miłośnikowi napojów wyskokowych. Ból głowy, nadwrażliwość na hałas, pragnienie - wszelkie tego typu atrakcje na szczęście go ominęły.
Pewne zaniepokojenie budziły informacje, jakie zdobyli “na pułkowniku”. Chociaż te były dość optymistyczne, przynajmniej dla Nathalie, pozostawiały jednak pewien... niedosyt. Czemu ojciec dziewczyny nie poczekał na nich? Chyba wiedział, że Chance ma przyjechać... Coś się stało? Coś, co skłoniło Michalczewskiego do wyruszenia w drogę bez nich? Coś, czy ktoś?

Mimo dość biernego udziału w spożywaniu trunków Ian czuł pewne zmęczenie.
Nie wiedzieć czemu przyśniły mu się lodowe wiedźmy, ‘poznane’ podczas wyprawy na spotkanie z koszmarami purgi. Krążyły wokół niego, szczerząc kły w nieprzyjaznych uśmiechach, przedstawiając obietnice wczesnego spotkania i wspólnej zabawy w kotki i myszkę. A on stał bez ruchu, jakby mu nogi wrosły w ziemię. Czuł, jak powoli zamarza, jak trzymający go w lodowym uścisku mróz posuwa się coraz wyżej i wyżej... I z niemałym trudem zdołał się wyrwać i uciec. A bieg w śniegu, pod wiatr, jest męczący...

Za to musiał przyznać, że ucieszył się z panującego w pokoju ciepła.

***
- Idziemy na zakupy? - zwrócił się do Nathalie, gdy skończyli spożywane w odrobinę okrojonym gronie śniadanie.

***
Miasto, mimo zajmowanego obszaru, nie należało do zbyt okazałych. Szeregi podobnych, dość ponurych baraków, w większości byle jak okorowanych bali, o niewielkich okienkach zamykanych na grube okiennice. Wąskie ścieżki wydeptane w śniegu, otoczone wysokimi ścianami śnieżnych zasp.
Trzeba było jednak przyznać, że ruch na zaśnieżonych ulicach był dość duży. Widocznie mieszkańcy Witymska byli przyzwyczajeni do zimna i trochę mrozu i śniegu nie robiło na nich wrażenia. Najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z tego, że w takim na przykład Bostonie uznano by to wszystko za klęskę żywiołową.
Pewne uznanie wzbudzała też w nim działająca tutaj w najlepsze poczta pantoflowa. Każdy sklepikarz wiedział, że piękna panna Nathalie i jej towarzysze cieszą się sympatią pułkownika Ratzula. Co w oczywisty sposób wpłynęło na stosunek sprzedawców do klientów-obcokrajowców. I na znaczną obniżkę cen.

***
“Ostatnią ostoję cywilizacji” opuścili rankiem, dnia następnego. Tylko i wyłącznie dzięki Ratzulowi. Jego wstawiennictwo błyskawicznie obniżyło wszelkie progi i usunęło bariery, jakie stawiała przed nim tutejsza biurokracja. I bez problemów załatwiono również pozwolenie na odstrzał, ewentualny, syberyjskiego tygrysa.
Ianowi do szczęścia nie była potrzebna czacha na ścianie, wyszczerzonymi kłami strasząca gości, ani też tygrysia skóra przed kominkiem, ale jeszcze mniej tęsknił do kłopotów, jakie z pewnością by miał, gdyby bez zezwolenia ustrzelił zwierzaka i próbował wywieźć jego skórę.
Pięćdziesiąt rubli to nie była zbyt wielka fortuna, a lepiej było się zabezpieczyć. Tak na wszelki wypadek.

***
Han Ugawa, tubylec, przewodnik.
Przewodnikiem pewnie był wspaniałym. Przynajmniej na razie nic nie można było mu zarzucić. Prócz tego, że spojrzenia rzucane na cudzoziemców były zdecydowanie mało pochlebne.
Całkiem jakby uważał, że są tu całkowicie niepotrzebni. Zbędni. Nie na miejscu. Przeszkadzają.Takim wzrokiem spoglądano w Ameryce Środkowej na gringos, czy na Alasce na cheechako.
Ciekawe tylko, czemu podjął się tak niewdzięcznego zadania jak opieka nad Europejczykami.
Trzeba było przeczekać i tyle.
Albo zdołają się dogadać, albo lepiej by było, gdyby się rozstali.

***
Do wszystkiego można się, z czasem, przyzwyczaić. Do zimna, do wiatru. Do ponurych spojrzeń Hana. Do zmiennego humoru towarzyszy podróży. Do monotonii krajobrazu.
Ale krajobraz, chociaż monotonny, działający usypiająco, nie potrafił uspokoić wewnętrznego niepokoju Iana. Niepokoju spowodowanego ledwo odczuwalnym wrażeniem wewnętrznych zmian..

***
Próba zbudowania igloo, podjęta podczas jednego z postojów, zakończyła się połowicznym sukcesem. Śnieg jak śnieg - czy na kanadyjskiej Alasce, czy to na Syberii - wszędzie był taki sam i dawało się wykroić śnieżne bloki, stanowiące podstawowy i jedyny materiał wykorzystywany do budowy igloo. I wybudowany kawałek śnieżnej chatki wyglądał całkiem nieźle. Niestety... współtowarzysze wyprawy nie okazali należytego entuzjazmu i nie współuczestniczyli w tej nietypowej formie rozrywki.
Cóż... Nie da się ukryć, że namiot rozstawiało się dużo szybciej.

***
Obudził się, sam nie do końca wiedząc czemu.
Ktoś go wołał? Czegoś chciał?
Usiadł i rozejrzał się dokoła.
Wszyscy spali, mniej czy bardziej spokojnie, rozsądnie wykorzystując noc na odpoczynek. Dokoła panowała cisza i spokój. Skąd więc wrażenie, że coś tam jest, że woła? Złuda... Po prostu zmęczenie monotonią kolejnych mijających dni. Trzeba się z tego otrząsnąć.

***
Kolejna noc, kolejne wołanie.
To musi być złudzenie. Skoro cisza przerywana jest tylko szumem wiatru, nie może się to dziać naprawdę. Nikt nie woła, nie wzywa do siebie.
Wyobraźnia. Nic więcej. Z pewnością nic więcej...

***
Znowu to odczucie. Że gdzieś, daleko, coś jest. Coś, co go szuka. Co na niego czeka. Co go woła. Tęskni do niego.
I świadomość, że byłby głupcem, gdyby posłuchał tego wołania. Pewnie skończyłby niczym marynarze, zwabieni na skały syrenim śpiewem.
I ciekawość, czy w tym wypadku można zastosować fortel Ulissesa...

***
Kolejna wioska, kolejni tubylcy.
Ian miał nadzieję, że będą tak gościnni, jak wszyscy, nieskażeni cywilizacją ludzie.
I że podzielą się z nimi swoją wiedzą.
 
Kerm jest offline  
Stary 15-04-2013, 00:23   #94
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Nathalie ściągnęła futrzaną rękawicę i wyścignęła rękę. Mróz musnął jej odkrytą dłoń, ale jakoś.. mniej zaciekle niż zwykle, jakby chciał powiedzieć , poinformować „ciągle tu jestem ” a nie atakować i gryźć wściekle, jak to miał w zwyczaju.

Wyciągnęła odkrytą dłoń, zbliżając ją powoli do głowy zwierzęcia. Szarpnęło łbem, ale po chwili wysunęło pysk w jej stronę, trącając palce dziewczyny. Nos zwierzęcia pokryty był puchem, który śmiesznie łaskotał. Uśmiechnęła się lekko, przesuwając ręką po szyi zwierzęcia, pokrytej gęstą, szorstką sierścią.

- Jak się nazywa? – zapytała Taksę.
Ten odpowiedział coś gardłowo, dziewczyna nie wiedziała, czy to było imię renifera, czy jakieś pytanie. Próbowała powtórzyć słowo, ale tylko coś zniekształciła.

- Będzie więc Rudolf – zdecydowała – To dobre imię dla renifera, prawda, mój słodki? – przeciągnęła jeszcze raz dłonią po sierści. Zwierzę prychnęło, trudno było wyczuć, czy aprobująco, czy w proteście.

Nathalie naciągnęła ponownie rękawicę, bardziej z rozsądku, niż realnej potrzeby. Generalnie, od wyjazdu z Witymska, dziewczyna nie czuła zimna. Patrzyła, zdziwiona na innych, ale oni dalej trzęśli się pod swoimi skrótami w trojkach. Sądziła początkowo, ze to objaw nawracającej choroby, że może ma gorączkę, albo uszkodziła sobie mechanizmy termoregulacji w organiźmie – ale nie, nic takiego się nie działo. Chyba. Po prostu było jej ciepło. Zaczęła się bardziej pilnować, dbać o dopinanie futra, smarowanie odkrytej skóry – miała świadomość, ze ten stan, choć pozornie miły, mógł być niebezpieczny. Mogła sobie odmrozić palce i nawet się nie zorientować… zaczęła się bardziej pilnować, stała się czujniejsza, bardziej uważna, zwracała większa uwagę na innych i szczegóły, które wcześniej jej umykały.

Szorstkość futra renifera, cierpkość herbaty, oddalanie się dr Chance od realnego życia, lepkość futer w saniach, podążające za nią oczy Hana. Muskała często palcami dziwną „pięść” zawieszoną na rzemyku, prezent – talizman od szamanki. Czy to ten podarek był odpowiedzialny za jej obecny stan? Za dziwne ciepło, które odczuwała? Nosiła talizman przy sobie, przywiązany do futra. Nie znalazła odwagi, aby zawiesić go na szyi. Czasem zastanawiała się, czy sztyletem udało by się rozluźnić gliniane place i sprawdzić, na czym są zaciśnięte. Ale na to też nie miała odwagi. Talizman miał ją chronić, prawda? A jeśli po rozchyleniu palców ochronna moc uleci? W Bostonie taka myśl wydałaby się jej szalona. Tutaj, w tym kraju skrytym pod śniegiem – już nie.

Dodatkowo, od czasu wyjazdu z Witymska męczyły ją koszmary. Początkowo był to tylko dziwny niepokój, niejasne, zamazane obrazy – ciemna jama? lepianka? - które powodowały, ze wierciła się na swoim posłaniu, nie znajdując spokoju w czasie snu. Im dalej od miasta – bliżej celu ich podróży? – się znajdowali, tym sny były straszniejsze, coraz mocniej niepokojące. Noce nie dawały wypoczynku, znów w czasie podróży drzemała w saniach, z głową wsparta na ramieniu Iana. Nie znajdowała wytchnienia ani radości w rozrywkach, które proponował, męczyło ją towarzystwo, przechodziła od rozdrażnienia do apatii.

Radość z perspektywy – rychłego – spotkania ojca przytłumiało niewyspanie i zdenerwowanie. I strach, obawa przed kolejną nocą. Dobrze choć, ze już nie marzła…

Ostatnie dni podróży – kiedy renifery zastąpiły konie – słabo pamiętała. Choć drzemała w ciągu dnia i odwlekała moment wieczornego spoczynku, to w końcu jednak zmęczenie brało górę. I koszmary znów ją nachodziły. Z każdym dniem mocniejsze, ale też coraz bardziej konkretne – jama, jaskinia, w mroku której czaiło się coś.. strasznego, pierwotnego, nieopisanego. Czyste zło. Budziło grozę, właśnie przez swoje nieopisanie, niemożność zdefiniowania. Bała się nocy, ale też kiedy sen przejmował jej umysł, starała się dotrzeć… zrozumieć to coś ukryte w mroku. Przerażało, ale też przyciągało. Czy kiedy je zobaczy... zrozumie.. przestanie się bać? Tak musiało być, wierzyła w to głęboko, przecież ludzi boją się nieznanego, prawda? Zmagała się z tym... czymś całe noce, a rano budziła się bardziej zmęczona, niż wieczorem , kiedy udawała się na spoczynek.

Ostatniej nocy obudził ją stłumiony krzyk. Jej własny. Usiadła na posłaniu, starając się uspokoić szaleńcze bicie serca. Zobaczyła więcej niż dotychczas, więcej niż by chciała, i więcej niż była gotowa przyjąć. Nie zobaczyła tego.. czegoś, skrytego w mroku. Dalej tam tkwiło, przerażając ją, napawając strachem. Ale po dnie jaskini , wśród dziwnych szczątków, których też nie była w stanie zidentyfikować, coś pełzało. Jak wąż.

Nie coś. Ktoś. Jej ojciec. Był tam..pełzał po dnie jaskinie, czy uciekał, czy dążył do tej mrocznej siły skrytej w ciemnościach? Nie wiedziała. Musnęła palcami talizman Iny. Wiedziała, ze dziś nie da rady już zasnąć.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 15-04-2013, 10:27   #95
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Duch przygody, który obudził się w nim podczas biesiady z sowieckim oficerem został skutecznie zabity przez kolejne dni podróży i … nudy. Najzwyczajniej w świecie podróż przez ostępy Syberii była monotonna, powtarzalna i wręcz nieznośnie nudna. Mac zaczął popadać w stan ni to melancholii, ni to apatii. Jechał wpatrując się niewidzącym wzrokiem w mijane pnie drzew i białe zaspy śniegu i żałował, że nie wziął ze sobą żadnej książki. Przynajmniej by sobie poczytał, a tak marnował czas. Czuł się paradoksalnie, jak w więzieniu. Jego umysł domagał się jakiejś podniety, prócz powtarzalnych z monotonną koniecznością czynności na postojach. Okazja zdarzyła się, gdy napotkali tubylców, a taksa napomknął coś o Angliku. W głowie Maca momentalnie zapaliła się ostrzegawcza lampka. Miał przeczucie, ze to coś ważnego.
- Zaczekaj wujku. - wpadł B.E. Chance’owi w słowo Mac. - Han? Wiesz jak się nazywał ten stary Anglik? On był tym zmarłym szamanem?

Starzec pokręcił tylko przecząco głową. Rzucił spojrzeniem bystrych, czarnych jak ziarnka pieprzu oczu na Chance’a. Od jakiegoś czasu ten pogodny człek, którego słowa zawsze wzbudzały salwy śmiechu u ich wozaków, przestał się uśmiechać z tą rozbrajającą, dziecięcą szczerością, jaka zdarzała się wśród ludzi żyjących na tych śnieżnych pustkowiach, stykających się z bliźnimi zbyt rzadko, by odkryć, że ci potrafią, chcą i mogą wyrządzić im krzywdę. Han zrobił się ponury i spięty. Często ostrzył swój nóż i spode łba, wilczym spojrzeniem, obserwował B.E. Chance’a.

Widząc pytające spojrzenie B.E. Chance’a wyjaśnił.
- To ciekawe. Angol na tym odludziu musiał być kimś niezwykłym i jak się wydaje przybył w tę okolicę za czasów caratu, a co by nie myśleć o carach raczej nie skazywali cudzoziemców na zsyłkę. Zakładam więc, że przybył tu z własnej woli. Może szukał tego co my?
Spytał z nadzieją w głosie. Nareszcie było coś co go zaciekawiło.
Nie licząc jego ostatnich snów, ale te były cokolwiek niepokojące.

Kirgin przetłumaczył pytanie Jakutowi, który zastanawiał się dość długo, nim odpowiedział. A mwóił długo, mocno gestykulując dłońmi.
- Stenkrik - dokonał z pewnym trudem translacji Kirgin słowa pasterza. - I to nie on był szamanem. Wcześniej szamanem był wielki Muszkar. Sten..krik był wysoki, drapieżny i mądry. Był szamanem białych ludzi - Anglików. Miał wiele ksiąg, znał wiele czarów angielskich szamanów.
-Czyli pewnie lekarz...-
stwierdził Arturo drapiąc się po karku i zastanawiając.- Możemy tam wpaść po drodze. Biały futrzak nie zając... nie ucieknie.
- Dziwne by było, gdybyśmy nie sprawdzili, o kogo chodzi -
poparł go Ian. - Może ten szaman białych ludzi zostawił jakieś notatki. Warto by sprawdzić. Jeśli oczywiście dostaniemy pozwolenie na zapoznanie się z nimi.
- Notatki, albo i te księgi. -
wpadł mu w słowo Mac. - W każdym razie to Stenkrik, też wygląda na jakieś przekręcenie. Tajemnicza sprawa. Ha! - zaśmiał się spoglądając na profesora.
- Właśnie sobie wyobraziłem, że szukamy wielkiego, białego zająca. Przyznacie, że byłoby zabawnie gdyby miał długie, zajęcze uszy.
- Zajęcze uszy -
B.E. Chance zmrużył oczy w wąskie szparki. Zaśnieżona broda naukowca nadawała mu dość dziwacznego wyglądu. - Raczej niemożliwe. Mówimy tutaj o człekokształtnym małpoludzie. Stworzeniach, które ewoluowały w zupełnie innym kierunku niż reszta naczelnych. Moim zdaniem to dalecy krewni goryli. Tylko dużo więksi.
- Człekokształtny małpolud z uszami -
zaśmiała się Nathalie, podłapując ton Maca. Za dużo było już zadęcia, zimna, zatroskanych min, nieprzyjaznych spojrzeń i koszmarów. Warto było postarać się złapać dystans. - Musi być biały, żeby się móc ukrywać w śniegu. Może po prostu ma dłuższe włosy na głowie i jak je dobrze ufryzuje, śliną, to mu zamarzają przypominając z daleka uszy? Pewnie śpi w jaskini, albo wygrzebanej w śniegu norze i kiedy się rozgrzeje, śnieg topi się pod nim, i spada, spada, spada coraz niżej.. do jamy pełnej mackowatych stworów...- dodała, z lekko nieobecnym spojrzeniem - To idziemy?
- Tak. Bo stojąc w miejscu marzniemy -
temperatura faktycznie dawała się we znaki. Było może i z minus trzydzieści stopni. Nocami temperatura spadała na pewno w okolice minus czterdziestu, jak nie niżej.
- Kto stoi w miejscu, ten się cofa. - uśmiechnął się Ian. - Ruszajmy. Nie ma na co czekać.

Półtora dnia zajęło im ominięcie góry i dotarcie na miejsce. Mac miał nadzieję, iż teraz dowiedzą się więcej o tajemniczym Angliku i jego księgach. W najgorszym wypadku będzie miał co poczytać.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 15-04-2013, 11:01   #96
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Milczenie bywa trudne. Han dobry był w milczeniu, milczał wszak niegdyś tak długo, aż wszystkie słowa odeszły w niepamięć, wyżarł je mróz, zagubiły się w śnieżnej kurzawie. Zanim to jednak się stało, Han mówił do zwierząt, drzew i kamieni, by nie zagubić się w ciszy, i płakał, gdy nie odpowiadały. Trzeba było lat całych, trzeba było płynących na wietrze włosów Khori, i pieśni płynącej z jej słodkich ust, miękkich gestów jej małych dłoni i uśmiechu, by Han zapragnął znowu przemówić i musiał nagiąć do swej woli skamieniały język, i wargi, i gardło.

Milczenie bywa łatwe, gdy ten człowiek, co obok ciebie idzie, nic dla ciebie nie znaczy. Przeżyje, niech żyje. Umrze, niech będzie martwy. Zajedno. Gdy jednak twoje słowa mogą ocalić kogoś bliskiego sercu, trzeba zacząć mówić.

To też niełatwe, może nawet trudniejsze niż patrzenie na umierające dzień po dniu przez samotność słowa, kawałki tego, żeś człowiekiem, wyrywane z twej duszy przez zimno i wiatr. Milczeć można do wszystkich. Przemówić tak, gdy trzeba, należy to uczynić bez wahania. Lecz przemówić – do kogo? I co rzec?

***

Nocami śnił o swej żonie. Siedziała przed ich chatą na ziemi, kołysała w ramionach ich najmniejszego wnuka, aż morderczy kaszel przestawał wstrząsać wiotkim ciałkiem chłopca, wiatr szarpał jej siwymi włosami.
- Śpi – uśmiechała się do niego, gładząc twarz dziecka.
- Jeśli nie znajdę lekarstwa, jeśli nie wrócę, zaśnie na zawsze.
W jego snach Khori wyciągała rękę i dotykała go po policzku.
- Jeśli nie wrócisz, a on umrze, będziesz czekał na mnie po drugiej stronie, z naszym wnukiem w ramionach. Jak ja zawsze na ciebie czekałam, a ty wracałeś. Mieliśmy dobre życie, Hanie.
- Mieliśmy dobre życie, Khori.
- Nie zniszcz tego, potykając się u kresu drogi.

W tych snach zawsze ją wtedy obejmował. Postarzała się, ostatnimi laty coraz szybciej i szybciej, czas zgiął jej kształtne plecy, powykrzywiał ręce i pociął twarz zmarszczkami jak nożem. Ale Han ciągle widział w niej tę piękną, smukłą dziewczynę, która spojrzała na niego, gdy wyszedł z lasu, brudny jak zwierzę, jak zwierzę zarośnięty, i jak zwierzę począł do niej bełkotać. Ciągle pamiętał, jakby to było wczoraj, że uśmiechnęła się wtedy, miast zacząć krzyczeć, i ponad strumieniem podała mu ręce, by mógł do niej przejść, zamiast uciec. Najpiękniejsza i najbardziej odważna dziewczyna na całym świecie. Te noce, w których śnił, że powraca z tej wyprawy, by znów się obok niej położyć, dawały mu krótką ulgę po pełnych strachu dniach. Bowiem z każdym krokiem i każdym słowem tego, którego biali zwali Chance'm, Han bał się coraz bardziej.

Dołączył do tej dziwnej wyprawy nie tylko dlatego, że Ina prosiła. Dołączył, by pójść jeszcze raz daleko w śniegi, a wiedział, że samotnie nie starczy mu już na to sił. Jedno słowo Człowieka-Niedźwiedzia, a jego wnuk przestałby kaszleć, z jego ust znikłaby krew. Jedno słowo. Dlatego chciał iść, chciał prosić lub wywalczyć dla wnuka błogosławieństwo. Biali też szukali Ludzi-Niedźwiedzi. Poskładał to sobie z ich rzucanych słów. Han milczał, patrzył i słuchał, i coraz bardziej się bał. Wiedział, co chcieli zrobić. Nie chcieli prosić. Nie chcieli walczyć, by zasłużyć na błogosławieństwo siłą własnych rąk i ducha. Chcieli to błogosławieństwo wyrwać podstępem, schwytać Człowieka-Niedźwiedzia, zniewolić go tak, jak niewolili ziemię i ludzi. Nie, nie wszyscy z pragnienia serca. Im dłużej Han milczał i patrzył, tym wyraźniej widział, że to Chance. Niebezpieczny człowiek ze zgniłym sercem i ustami pełnymi kłamstw. To Chance gardził ziemią i ludźmi, nawet własnymi towarzyszami, których przywiódł tu w śniegi. Zwiódł ich i oszukał. Pod warstwą rubasznego śmiechu i otwartości skrywał cuchnącą ciemność, tak jak pod cienką taflą lodu na rozlewisku dalej przelewa się i tętni lepkie bagno, w którym umazane błotem duchy o gnijących oczach patrzą w górę i wyciągają ręce, czekając, aż na powierzchni ofiara wykona jeden fałszywy krok. To Chance. Chance był opętany. Inni byli niewinni. Ona była niewinna. A Han musiał przemówić.

***

Przemówić, ale komu?
Mówić z dziewczyną nie mógł. Odegnaliby go, ledwie by podszedł. A nawet gdyby udało się rzec kilka słów, nic by to nie dało. Nie szanowali jej. Nie będą więc jej słuchać.
Ten, którego zwali Arturo, mógłby być dobry. Był starszy niż inni, a młodość może pójdzie za głosem doświadczonej latami życia mądrości. Jego ciało było jednak zbyt słabe. Han obawiał się, że Arturo zginie jako jeden z pierwszych.
Ten, którego zwali Ianem, mógłby być dobry. Mógłby być dobry, bo Han widział, jak ten patrzył na Nathalie, i jak ona patrzy na niego. Tak jak Han i jego piękna Khori, tych dwoje patrzyło teraz na siebie ponad strumieniem, i może ponad tym strumieniem podadzą sobie niebawem ręce. Ale Ian miał w sobie skazę. Han widział w nim słabość, która nakazywała Ianowi płynąć z prądem wydarzeń. Może białemu się wydawało, że osiodłał falę i powoduje nią jak jeździec koniem, ale w oczach Hana Ian płynął bezwolnie jak zwłoki niesione prądem.
Został ten, którego zwali Jamesem. O nim Han wiedział najmniej, a jednak to jego wybrał. Kimkolwiek był, cokolwiek myślał, był jedynym spośród nich, który próbował z Hanem rozmawiać. To dobrze wróżyło. Jeśli ktoś mówi, liczy się z tym, że otrzyma odpowiedź. Jeśli ktoś mówi, istnieje szansa, że będzie chciał słuchać.

***

Rzemienie uprzęży sań, którymi jechał James, Han przetarł świtem, kiedy wszyscy jeszcze spali. Potem tylko zajął miejsce na siodle i czekał na właściwą chwilę, aż wreszcie nadeszła. Han szarpnął mocno wodze i krzyknął. Spanikowane zwierzęta skoczyły w bok, poplątały resztki uprzęży, i trzeba było Kirgina i jeszcze jednego z wozaków, by je okiełznać. Sznur sań stanął pośród lasu.
- Duchy przegryzły rzemienie – oznajmił Han, a jego dobroduszna twarz była niewinna jak oblicza świętych na ikonach w cerkwi, w której niegdyś Hana ochrzczono, dając mu imię, którego nie pamiętał i które nie było ważne. - Kirgin naprawi – Han uniósł w powietrze przed twarzą swe okaleczone ręce – Dłonie Kirgina młodsze i pewniejsze.

A potem usunął się bok, poza krąg zaaferowanych wypadkiem białych i wpił w Jamesa nieruchome spojrzenie.
- Ten którego nazywają Jamesem. Tu piękna rzecz, niedaleko. Pójdzie z Hanem, Han pokaże – po czym dowalił mężczyźnie na odlew argumentem w jego mniemaniu nie do przebicia. - Piękna rzecz. Nie mają takiej w Ameryce.

Piękna rzecz okazała się wiekowym, poskręcanym i przygiętym do ziemi świerkiem. Korę drzewa znaczyły tajemnicze znaki, a płaski kamień przed nim był lepki od miodu, upstrzony ziarnem i resztkami pobitych skorupek ptasich jaj. Gałęzie wiekowego olbrzyma drgały lekko.
- Świerk ma ducha. Iczczi. Pasterza drzew. Ludzie stąd czczą to drzewo. Iczczi pilnuje w zamian ich rzeczy. Ten którego nazywają James teraz patrzy.
Han pokłonił się świerkowi i obszedł je dookoła. Chwilę grzebał w gęstwinie kolczastych gałęzi, by wyciągnąć spomiędzy nich kawałek zmrożonego na kość mięsa.
- Myśliwi i pasterze wędrują przez śniegi. Gdy zabiją, a mięsa jest więcej, niż potrzebują, i więcej, niż mogą unieść, chowają je. W bezpiecznych miejscach. To bezpieczne miejsce. Iczczi pilnuje. Gdyśmy jechali, biali nie widzieli i nie wiedzieli. Han widział na drzewach znaki i wiedział, że tu iczczi pilnuje. Takie znaki– starzec wyciągnął nóż i nakreślił coś, co przypominało dłoń. - To znak ducha drzewa – nakreślił rozedrgany okrąg – To znak ducha skały. Też dobrego ducha, który pilnuje. Jeśli obok jest taki znak – wykreślił dwie równoległe kreski – to znaczy, że duchowi ludzie powierzyli mięso. Han chce, żeby James to zapamiętał dobrze. Jeśli Hana zabraknie, Kirgina zabraknie, Taksy zabraknie i innych, James będzie szukał takich znaków, a gdy je znajdzie, znajdzie bezpieczne miejsce i mięso, i będzie mógł przeżyć.

Starzec schował zmrożony kawałek z powrotem między gałęzie.
- Teraz nie potrzebujemy, dlatego zostawiamy. Dla innych. Ale gdy James będzie potrzebował, niech pokłoni się duchowi, weźmie mięso i żyje. Han myśli, że James będzie potrzebował. Han wie, co chcecie zrobić – starzec wpił w Amerykanina spojrzenie czarnych oczu i uśmiechnął się blado. - Złą rzecz. Chcecie pochwycić Człowieka-Niedźwiedzia. Han powinien was teraz zostawić – oznajmił przekornie. - Wziąć Kirgina, wziąć Taksę, wziąć innych, zostawić was i odejść. Ale Ina prosiła, by was strzec. Ale Han nigdy nie zostawił za sobą człeka, którego obiecał prowadzić, póki ten człek oddychał. Ale mała biała kobieta ma twarz człowieka, który był dla Hana dobry. Dlatego Han zostanie, będzie prowadził, będzie strzegł małej pani. Ale Han chce, żeby James wiedział. Robicie złą rzecz. Ten, którego zwą Chance, ma usta pełne kłamstw. Han widział wielu białych w śniegach. Han wie, kiedy biały już w jakimś miejscu był. Biały chodzi inaczej, gdy wie, gdzie idzie, gdy jego stopy znają już ziemię, po której chodzą. On tu był, a mówi wam, że nie. Ma czerń w sercu. Złego ducha. Chce, byście wszyscy zginęli. Han się boi. Ale Han pójdzie dalej z wami. Jeśli Han zginie, a James będzie żył, James znajdzie kobietę Hana. Khori. Ina wie, gdzie mój dom. James znajdzie Hanową Khori, jeśli Han zginie. James jej powie, że Han będzie na nią czekał, jak ona zawsze czekała na niego.
 
Asenat jest offline  
Stary 15-04-2013, 21:20   #97
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Kiedy sanie z badaczami tajemnic wjechały do osady, mieszkańcy osady Kitula porzucili swoje zajęcia i, kiedy tylko zaprzęgi zatrzymały się, spokojnie podeszli po skrzypiącym śniegu do kawalkady.

Zarówno tubylcy, jak i członkowie ekspedycji, przyglądali się sobie z ciekawością, ale i odrobiną rezerwy. Mieszkańcy byli niscy, jak większość ludów zasiedlających Syberię, i nosili proste ubrania ze skóry karibu.

Chance otworzył swoje pakunki i zaczął rozdawać ludziom kolorowe paciorki, herbatę, sól i cukier, które mieszkańcy przyjęci z coraz szerszymi uśmiechami na twarzach. Kiedy B.E. Chance próbował wkupić się w łaski Jakutów, reszta ekspedycji mogła obejrzeć lepiej wieś, która rzekomo oddawała cześć yeti. Nie było za wiele do oglądania. Wszystkiego raptem siedem tych dziwnych, stożkowych szałasów w tym jeden znacznie okazalszy i większy od innych. Ludzi we wsi nie było zbyt wielu. Naliczyli ich dwudziestu siedmiu – w różnym wieku i różnej płci. Po przyjęciu darów mieszkańcy poprowadzili przybyszy właśnie w stronę tego największego z domostw.

- Chodźmy – ponaglił członków wyprawy podekscytowany B.E. Chance.

Przy saniach pozostali jedynie Buriaci, którzy zajęli się rozładunkiem i oporządzaniem reniferów.

Idąc w stronę domostwa szybko zorientowali się, iż mieszkańcy osady Kiutla to gadatliwy ludek. Towarzyszący im ludzie szczebiotali, zarzucali ich pytaniami, które Taksa i Han próbowali na bieżąco tłumaczyć: o pogodzie, o drodze, o miejscu, z którego pochodzą, o to czy w wyprawie biorą udział wolni mężczyźni szukający dla siebie żon.

W końcu jednak jeden z Jakutów odsłonił przed nimi zmarzniętą skórę, pełniącą rolę drzwi do największego domostwa i ludzie zamilkli z szacunkiem. Po chwili wszyscy weszli zaciekawieni do miejsca, które budziło taki szacunek.


* * *


Miejsce okazało się dość małe, jak na liczną grupę i tubylców, którzy weszli zaraz za nimi. Centralną część domostwa – podobnie jak w indiańskich tipi – zajmowało spore palenisko. Za nim, na solidnych krzesłach, siedziały trzy sędziwe kobiety a przed nimi stał młodzieniec, na oko niewiele starszy niż dwadzieścia lat, ubrany w podobny strój, co reszta mieszkańców wioski, z tym, że obszyty czerwoną nicią w krzyż o ostrych ramionach – jakucki symbol szamanów. To musiał być młody Kiutl.

Jedno spojrzenie w ciemne oczy młodego mężczyzny wystarczyło jednak, by go polubić. W ciemnych oczach skrywała się pokorą, mądrość i pogoda ducha.

Chata śmierdziała – zapachem ludzi, dymem oraz intensywną wonią reniferów, których mocz – jak się później dowiedzieli – służył do garbowania skór pokrywających żerdzie stanowiące szkielet chaty. Szybko jednak nosy przyzwyczajały się do tego niezbyt przyjemnego melanżu.

Po wstępnych rozmowach goście zostali zaproszeni do zajęcia miejsc wokół paleniska, a miejscowi – poza staruszkami i Kiutlem – usiedli pod ścianami schronienia. Nadszedł czas na prezentacje. Taksa i Han służyli za tłumaczy, i po chwili amerykanie wiedzieli już, że trzy staruszki nazywają się Riga, Tula i Minsza i pełnią coś w rodzaju rady starszych wsi, mimo, że jej głową był młody szaman.

W międzyczasie dołożono do paleniska i po chwili w chacie Jakutów zrobiło się naprawdę gorąco. A w kilka minut później kilku tubylców przyniosło gliniane półmiski z jedzeniem: parującymi kawałkami mięsa, gęstą zupę rybną i coś, co przypominało pierogi.

Chance mówił, a Taksa tłumaczył jego słowa. Powiedział o tym, że szuka tutaj swojego serdecznego przyjaciela – Henryka Michalczewskiego, że podążą śladem białego mędrca Stadlinga, że przybył tutaj, jako przyjaciel, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej na temat Boga Zimy, Tobby.

- Teraz podróżni odpoczną, wieczorem spotkamy się raz jeszcze, przy ogniu i porozmawiamy – zdecydował Kiutl, a B.E. Chance zaakceptował jego decyzję skinieniem głowy i pelnym szacunku pokłonem.


* * *

Kiedy wyszli na zewnątrz okazała się, że ich Buriatcy woźnice nie próżnowali i w międzyczasie, na skraju osady Kiutla rozstawili dobrze im znane namioty, tak że badacze mogli udać się bezpośrednio na odpoczynek. Do wieczora nie pozostało już tak wiele czasu. W sam raz, by złapać oddech i rozpakować najważniejsze rzeczy. Lub po prostu przespacerować się po obozie, przy zaciekawionych spojrzeniach mieszkańców, życzliwych, jak nikt, kogo do tej pory mieli okazję poznać w tym zamrożonym kraju.

Szczególnie Natalia przykuwała powszechną uwagę. Od samego początku chodziła za ią mała dziewczynka, która przyczepiła się niczym cień. Poprzez tłumacza panna Kellly mogła dowiedzieć się, że mała nazywa się Rinni i jest niemową. Ale dziecko miało czarujące spojrzenie, które zdawało się roztapiać lody.


* * *

Zgromadzili się przy palenisku, którego żar palił ich pliczki i rozgrzewał wyziębione ciała. Światła ogniska skakały po ich twarzach i rzucały na ściany chaty niespokojne cienie.

Tym razem znów zebrała się cała osada, a większość ludzi przyodziała chyba specjalne, odświętne stroje naszywane ozdobnymi wzorami i paciorkami. Kobiety, o charakterystycznych rysach twarzy, wpatrywały się w mężczyzn z pozorną nieśmiałością, ale ich oczy błyszczały niespokojnie, kiedy któryś z młodszych przybyszy zatrzymał na nich dłużej swoje spojrzenie. Szczególnie zniewalająca była piękność o bladej skórze, zielonych oczach i wyraźniej domieszce rosyjskiej krwi.

Nazywała się Irimi i była wnuczką Tuli – jednej z tutejszych kobiet – członkiń rady starszych. I, jak się dowiedzieli, wykonawczynią pieśni, którą Jakuci powitali ich zaraz po przyjeździe.

Wieczór spędzony przy ogniu był niezapomniany. Po raz pierwszy od wyruszenia na tą koszmarną wyprawę, zetknęli się z ludźmi obcymi, zupełnie innymi, niż mieszkańcy Japonii, Władywostoku czy później rosyjscy rezydenci miast syberyjskich. Jakuci ze wsi Kiutla byli ludem obcym, łagodnym, mądrym, otwartym na przybyszy.

Wieczór przebiegał według utartego schematu. Najpierw Kiutl opowiedział o swoim dziadku, wielkim szamanie Waminie i o tym, jak wszedł on do serca Angary by pokłonić się pradawnym bogom. Potem staruszki z rady kobiet opowiedziały historię pełną niezrozumiałego i trudnego do przetłumaczenia mistycyzmu. W ogólnym skrócie dotyczyła ona wilków i zimy. Potem każdy gość musiał opowiedzieć swoją historię. A miejscowi wysłuchali jej z zainteresowaniem. Co ciekawsze Kiutl obiecał wpleść do zbioru opowieści jego osady i przekazać dalej, innym osadom. Była to zapewne jakaś prawdziwa forma wyróżnienia.

- A teraz chcielibyśmy posłuchać o Henryku Michalczewskim. Wiemy, że tutaj był – łagodnym tonem zażyczył sobie B.E. Chance.

A Kiutl zaczął opowiadać.

- Był tutaj Henryk. Mądry człowiek z daleka o sercu niespokojnym, jak wichry z Angary. On i jego dwaj kompani. Ci dwaj mieli serca zimne, jak kamienie w rzece. I oczy chytre, jak oczy padlinożernych zwierząt. Trzy noce temu wyruszyli szlakiem pokręconych korzeni. Tym, który zaczyna się przy drzewie ofiary dla Boga Zimy. Mimo, ze t niedobrze tam iść i Tabba zły. Kiutl ostrzegał. Kiutl mówił nie. Ale Henryk i jego dwaj koledzy: Igor i Wasyl – upierali się. Chcieli czegoś. I ich serca pochłaniał mrok. Kiutl ostrzegał. Oni poszli i nie wrócili. Ani wczoraj, ani dzisiaj. Tabba zły.

- Opowiedz nam o Tabbie?

Tym razem opowieść podjęły trzy staruszki, uzupełniając się zdanie po zdaniu. Ich mamrotliwe glosy usypiały większość słuchaczy. Z tej opowieści dało się jednak zrozumieć tyle, że Tabba to Bóg Zimy. Jest obrońcą zamieszkujących Jakutów, który odpędza Trzy Wiatry i Mroczne Niebo, walczy ze złem w Białym czasie. Tabba jest tym, który leczy śnieżną ślepotę, leczy śnieżny kaszel, pomaga zagubionym odnaleźć drogę do domu i przywraca zmarłych łowców. Jednak Tabba jest bóstwem złożonym. Jest obrońcą ludzi, ale nie ich przyjacielem.

- Wiem, że składacie daninę Tabbie przy drzewie ofiarowania - powiedział wprost Chance. – Wiem, że robicie to w noc przed pełnią, czyli pojutrze. Chciałbym wziąć udział w ceremonii. Zobaczyć, jak to się odbywa. Czy, szlachetny Kiutl, pozwoli mi i moim przyjaciołom wziąć udział w tym zaszczytnym wydarzeniu. Przybyliśmy z daleka, by pokłonić się bogu Zimy. Wszyscy widzieliśmy już Biały Czas i walczyliśmy z duchami Trzech Wiatrów. Ina zaświadczy. Han zaświadczy. Przebyłem długą drogę i moi przyjaciele również, by ujrzeć Tabbę na własne oczy. By pokłonić mu się w noc składania daniny. Czy dostąpimy zaszczytu, czy nasza wyprawa będzie niepotrzebną drogą. Kiutl mądry. Kiutl zdecyduje. My przyjmiemy każdą jego decyzję.

- Zgoda – powiedział młody szaman spoglądając na gości. – Widzę, że wasze serca i wasze intencje są czyste.

- Sami będziemy mieli daninę dla Tabby – powiedział ucieszony B.E. Chance. – Widziałeś zapewne tą wielką skrzynię na naszych saniach. Są tam podarunki, takie jak daliśmy ludziom Kiutla, tylko więcej. Dla Tabby.

Ostatnie słowa B.E. Chance’a wyraźnie ucieszyły szamana.

- Jutro pokażę wam drzewo. A teraz idziemy na spoczynek. Już późno.

Miał rację. Głowy same opadały im na piersi.



* * *

Tej nocy wszyscy spali, jak zabici. Nie męczyły ich ani sny, ani żadne dźwięki dochodzące z lasu.

Za to obudziło ich wycie wiatru i jakiś harmider.

Kiedy wyszli na zewnątrz okazało się, że w nocy zaczęła się zamieć śnieżna. Ale nie to było najgorsze. Jakuci rozpaczali nad zagrodami, w których trzymali psy potrzebne im do polowań i ciągnienia mniejszych sań. Okazało się, że wszystkie zwierzęta, co do jednego, leżą martwe.

Rozpacz i żal mieszkańców wsi łamała serce. Zagniewany i smutny Kiutl próbował przekonać do czegoś zrozpaczone Rigę, Tulę i Minszę. Staruszki spoglądały złowrogo w stronę wychodzących z namiotów przybyszów. Widać było, że to w nich dopatrują się przyczyny.

- Wiem, co sądzicie – powiedział B.E. Chance spoglądając prosto na młodego szamana. – Przysięgam ci jednak, na wszelkie świętości, że to nikt z nas. Naprawdę. Nie mamy nic wspólnego ze śmiercią tych nieszczęsnych zwierząt.

Bo to, że psy zostały otrute, było jasne dla każdego, nawet laika. Wokół pysków nieszczęsnych zwierząt zastygła piana zmieszana z krwią. Część zwierząt jeszcze żyła. Wiła się w konwulsjach skamląc boleśnie, a pomiędzy nimi krzątała się bezsilna i zrozpaczona Irimi, próbując pomóc męczącym się psom.

- Ja wam wierzę – zapewnił szaman po wysłuchaniu tłumaczenia słów B.E.Chance.

- Zaprowadzisz nas do drzewa daniny.

- Zaprowadzę.

Jeden z konających psów zaskomlał przeraźliwie, a potem wyrzucił z siebie krew i wymioty i wyzionął ducha. Mała Rinni, stojąca pośród zszokowanych i milczących mieszkańców, zasłoniła twarz dłońmi i wydała z siebie dziwny, przejmujący dźwięk, który zabrzmiał prawie tak samo, jak przedśmiertny jęk psa zaprzęgowego.
 
Armiel jest offline  
Stary 17-04-2013, 14:50   #98
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Że ktoś wytruł psy, to było widoczne dla każdego. Pozostawało tylko znaleźć odpowiedź na dwa krótkie pytania - kto i jak.
Potem z pewnością zrodziłyby się następne. Cała lista pytań, z serii stawianych przez każdego, kto zajmował się śledztwem. Kto? Co? Kiedy? Jak? Gdzie? Dlaczego? Czym?
- Szamanie. - Ian zwrócił się do Kiutla. - Z pewnością znasz się na truciznach. Wiesz może, jaka trucizna powoduje takie objawy?
Po przetłumaczeniu słów Iana przez Buriata szaman odpowiedział coś szybko. Widać było, że Kirgin ma problemy z przetłumaczeniem treści bo kilka razy sam coś dopytywał i najwyraźniej ustalał próbując poukładać odpowiedź szamana.
- To duchy. Złe duchy. Psy z Kitula były mądre. Były wierne. Były dobre. Złe duchy zabiły je. Zesłane przez złe spojrzenie, zły urok.
- Urok? - mruknął B.E. Chance pokazując coś na ziemi przy jednym z psich pysków. Był to kawałek mięsa. - Jak dla mnie to zatrute mięso.
- Złe duchy zabiłyby wszystkie psy w tym samym czasie - powiedział Ian. - A to nie wygląda na złe duchy, tylko na bardzo złego człowieka. Zatruł mięso i poczęstował nim psy. Nie mam pojęcia, czy wasze psy wzięłyby jedzenie od każdego, ale pewnie tak. Wystarczyłoby rzucić kilka kawałków mięsa nafaszerowanego trucizną. Do którego dodano truciznę - wyjaśnił słowo, które mogło być niezrozumiałe.
- Może trzeba poszukać śladów? - zasugerował B.E.Chance przyglądając się jednak uważnie woźnicom, jakby wśród znajomych, skośnookich twarzy wyszukiwał winowajcy.
Arturo przyglądał się samym psom zastanawiając nad sytuacją. Przypominał sobie wykłady z botaniki i próbował zorientować na podstawie objawów jakiej trucizny użyto. Wszak to nie była Amazonia, gdzie trująca jest połowa populacji roślinnej. Tu na północy... co mogło być trujące. Wilcza jagoda? Odpadała... Rosła Azji, ale w jej zachodniej części i nie na tej szerokości geograficznej.
Arturo widział już podobne efekty. Czytał o nich w wielu księgach medycznych z zakresu toksykologii, które wykorzystywał w swojej pracy naukowej. Zatrucie wyglądało na klasyczne działanie sporej dawki arszeniku. Był ekspertem i spokojnie mógł postawić na tą diagnozę swoje osiągnięcia naukowe.

Podobne sądził Ian, mimo że na razie nie zdradzał się ze swoimi podejrzeniami. Nie miał pojęcia, kiedy i gdzie czytał o tej truciźnie, ale wyglądało to na użycie najpopularniejszej, europejskiej toksyny.
Problem w tym że dzikusy z tajgi nie miały dostępu do takich trucizn. Oznaczalo to tylko jedno... sabotaż wewnątrz ekipy. Ale kto miał przy sobie coś takiego? Kto wiózł taką trutkę? I po co?
Profesor rozejrzał się po zgromadzonych osobach i zawiesił wzrok na Chance’u. Trzeba będzie pogadać z nim na boku.
- Macie może mleko? - spytał Ian. - To podobno dobra odtrutka na różne trucizny. Ale nie wiem, w jakiej ilości trzeba podać. I ile trucizny zjadły te psy. Może by się udało ocalić choć jednego - dodał z wyraźną wątpliwością w głosie.
Kirgin przetłumaczył słowa Iana i po chwili kobiety przybiegły z małymi czerpakami. Szybko zajęły się podawaniem mleka jeszcze żywym, lecz konającym psom.
Troska z jaką to czyniły miała w sobie coś matczynego, coś ujmującego za serce.
- Muszą dużo pić - podkreślił Ian. - Nawet gdyby wymiotowały, trzeba dać im jeszcze pić. Pozbywają się trucizny.
Kirgin znów przetłumaczył i kobiety spojrzały na białego z wdzięcznością szybko zajmując się wykonaniem poleceń.
- Nie wiem, czy to na pewno podziała - szepnął Ian do Kirgina. - Może szaman mógłby poprosić dobre duchy o pomoc?
Kirgin oderwał wzrok od cierpiących psów. Widać było, że udręka zwierząt mocno go poruszyła.
- Powiem mu, ale on pewnie już to wie.
Ian skinął głową.
- Dobry z ciebie człowiek - powiedział niespodziewanie Kirgin kładąc rękę na ramieniu Iana. - Masz serce niedźwiedzia. Pomagałeś mi i mojemu synowi. Dam ci ostrzeżenie. Nie ufaj tym Jakutom, tutaj. Oni są ... kidiczik.
Ian spojrzał na Kirgina.
- Co to znaczy? - spytał cicho.
- Nie potrafię tego potłumaczyć - przyznał się z zalem. - Brak mi słowa. Słów. To źli. Źli ludzie.
- Fałszywi? Nieuczciwi? Nie dochowają prawa gościnności?
- Inni. Inni. Nie stąd. Nie stąd. Zbyt blisko Angary. Zbyt blisko. Nie można o tym mówić. Wy uważajcie. Nie ufajcie. Tyle powiem. Za syna i pomoc. Za wspólną drogę. Tyle powiem. Więcej nie.
- Dziękuję, Kirginie. Będę pamiętać. I uważać - zapewnił Ian..
- Pamiętaj i uważaj. Wy dobrzy ludzie. Ty. Ładna pani. Arturo. Chance. James. Wszyscy. Oni nie dobrzy. Oni inni. Kidiczik.
Potem niespiesznie oddalił się do swoich Buriatów wyraźnie im coś tłumacząc.
Ian stał bez ruchu, przyglądając się kobietom, które zajmowały się psami. I trzymając kciuki za to, by jak najwięcej psów udało się ocalić.

Chwilę później Ian wybrał się na mały spacer.
Skoro był świeży śnieg, to może i były jakieś świeże ślady, prowadzące do i z wioski.

Jak się okazało, śnieżny pył, który pokrył powierzchnię, mnóstwo śladów zakrył, ale równocześnie dał szanse sprawdzenia, czy teoria otrucia psów przez kogoś innego, kogoś spoza wioski, była prawdziwa.
Jak się okazało, ślady były. Zaczynały się przy klatkach i wiodły w stronę lasu od zachodniej strony. Mniej więcej od tej, z której przyjechała ich skromna wyprawa.
Śniegu w lesie było mniej, niż w okolicach wioski, ale wiatr tam słabszy był, więc i ślady tam dobrze widoczne były. Te same, co przy klatkach. Jeden człowiek, na rakietach śnieżnych. Niestety potem z lasu wyszedł na otwarte pole i tam się ślady skończyły, zawiane przez wiatr.
Ian wrócił do lasu, by spróbować zapamiętać sposób splecenia rakiet, a potem powędrował do wioski, zastanawiając się, kto i dlaczego otruł biedne psiaki.

Trzeba było zawiadomić Jakutów o odkryciu. Niech oni zbadają ślady. Może będą umieli stwierdzić, czy to ktoś ze swoich, czy też ktoś obcy.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 17-04-2013 o 22:22. Powód: Dopisane trzy zdania.
Kerm jest offline  
Stary 19-04-2013, 12:25   #99
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Post wspólny: abishai & MG & Tom atos

Arturo odciągnął na bok i B.E. Chance’a by z nim porozmawiać na osobności. Zaczął od razu wykładając kawę na ławę.
- Po kie licho ci arszenik ?
- Arszenik? - wyraźnie zdziwił się naukowiec. - Nie wożę z sobą arszeniku. Mam, jak wiesz, specjalną toksynę, na giganteusa. Ale nie ...
Zamilkł. Spojrzał z autentycznym zdziwieniem na Arturo.
- Max - wydyszał. - Ty chyba nie sądzisz, że to ja?!
Trudno było powiedzieć, czy w głosie B.E.Chance’a więcej jest gniewu czy urażonej emocji.
- Ile osób ci towarzyszących wiedziałoby jak użyć trucizny? Może ja. Ty. Ale reszta? Aktorka? Mechanik? Globtroter? - wyłuszczył swe wątpliwości Maximilian. Potarł brodę dodając. - Przyznasz, że to nawet logiczne. Bez psów nie pogonią za nami, jak już im capniesz tego niedźwie.. giganteusa. Tylko, że za szybko zaczęły chorować.
- Psy by nie uciągnęły takiej masy, po co więc miałbym je truć?! - zaprotestował logicznie naukowiec. - Nawet nie wiem, czy renifery dadzą radę. Max. Max - powtórzył kręcąc głową wzburzony. - Nie wiem kto otruł te nieszczęsne zwierzęta, ale przysięgam ci na naszą przyjaźń, że to nie byłem ja. Nie miałem z tym nic wspólnego. Nic!
Obaj mężczyźni mieli donośne głosy więc reszta mogła słyszeć ich nawet z odległości kilkudziesięciu kroków.
- Ale oni futrzaka nie muszą ciągnąć ze sobą, wystarczy że nas dogonią. I uwolnią... Słuchaj, zabieranie mzimu jest niebezpieczne. Nawet najbardziej łagodne plemiona mogą się wkurzyć. Ale nie w tym rzecz... Jeśli nie ty, a ja też tego nie zrobiłem. To zrobił to ktoś z naszej ekipy. Ktoś kto przemycił arszenik, aż tutaj... Do licha, co ty wiesz o tej sekcie obrońców futrzaków? - Arturo nadal mocno poruszony sytuacją. Wszak dziś trują psy, jutro mogą zacząć truć ludzi.
Chance spojrzał na drugiego naukowca z wyraźną obawą w oczach.
- A może to ... no ... wiesz - wahał się B.E.Chance. - Może to ... Henryk? Albo jego ludzie. Albo Taksa lub ten cały Han?
- Wiesz... Możliwe... Znaczy, jego ludzie...- podrapał się po brodzie Max wyraźnie markotniejąc. - Ale... wtedy ta oferta Iriny pachnie mi pułapką. Pszczoły łapie się na miód, wiesz ?
- Nie podoba mi się to. Nie podoba. Wcale ale to wcale - pokręcił głową B.E.Chance. - Musimy zachować szczególną ostrożność. I ufać sobie. Tylko sobie, rozumiesz Max?
- Mi się też to nie podoba.... - burknął Arturo, splatając dłonie razem. - Co teraz zrobisz?
- Pójdę zobaczyć drzewo ofiarowań. A potem spróbuję przekonać Kitula, aby nie cofnął danego słowa i pozwolił nam wziąć udział w ceremonii złożenia daniny. I wtedy upoluję giganteusa.
-Tak po prostu ? Na ich oczach? - powątpiewał Max. Potarł czoło dodając. - Słuchaj, może i ten ludek wydaje się łagodny, ale raczej nie pozwoli na taką napaść na futrzaka. No i... ktoś z tej wioski musi współpracować z ... trucicielami. Psy szczekają na obcych. Mamy jakiś plan awaryjny... Nie lepiej wytropić futrzaka po tej całej hecy z daniną?
- Chcesz zapuścić się w Angarę? - pokręcił głową Chance. - To pewna śmierć, Max. Te góry zimą są zdradliwe. Lód skuwa szczeliny i przepaście. Do tego lawiny i mróz, jak w sercu zimy. Wszyscy Jakuci boją się Angary. Wierzą, że zamieszkują ją demony lodu i wiatrów. I mają rację. Zimą niewielu jest tak odważnych, by zanurzyć się w ten labirynt skalnych rumowisk. Nie. Jeśli mam schwytać giganteusa, zrobię to przy drzewie.
- A ile takie zwierze może przemierzyć kilometrów od tego drzewa do gór w ciągu kilku godzin? - powątpiewał Arturo. - Nie mówię o ściganiu go w górach, tylko o polowaniu na niego z dala o tego drzewa. Niech się oddali na kilkanaście metrów od niego. Chance, nie należy drażnić miejscowych tak obcesowo traktując ich wierzenia. To się źle skończy.
- Nie mam pojęcia. Pewnie jest zdecydowanie silniejszy i szybszy niż my. Możemy stracić szansę, Max. Ale masz rację. Może zrobimy to inaczej. Po twojemu. Kilkadziesiąt metrów dalej, kilkaset, jak się da. Ale jak się nie da, wprowadzę w życie mój plan. Zgoda?
- Zgoda, zgoda. - odparł Max zerkając w kierunku Iriny i mówiąc w języku chińskim. - A ja przypilnuję ślicznotki. Coś za szybko się zgodziła, na zdradzenie swojego plemienia i złamanie jego zasad. Nie ufam jej.
- Ja sądzę, że to Henryk. Te całe jego uciekania przed nami. Ci dwaj nowi znajomi o których nic praktycznie nie wiem. Śmierdzi mi to zdradą. Nie powiem tego przy Natalii, bo dziewczyna sądzi, że to ja wystawiłem jej ojca, ale Henryk... ten Henryk którego znałem, któremu ufałem i którego, tak jak was, dopuściłem do tajemnicy Tabby i tej wsi, jakoś dziwnie unika kontaktu. Od samego początku, kiedy tylko opuściłem z wami Stany. To daje do myślenia. Wiesz. Zgodzisz się?
- Albo już nie żyje... - odparł smętnie Arturo i bardzo cicho odpowiadając w chińskim. - Możliwe, że ci jego wspólnicy pozbyli się go. To się zdarza, gdy się wchodzi w interesy z typkami spod ciemnej gwiazdy.
- Możliwe - odpowiedział głucho B.E. Chance. - To dobry człowiek i mam nadzieję, że jednak się mylisz. Nawet zdradę zniósłbym bardziej niż jego śmierć.
Do rozmawiających podszedł Mac. Nawet jeśli słyszał ich sprzeczkę nie dął tego po sobie poznać.
- Słuchajcie znaleźliśmy ślady od psów do lasu. Rakiety śnieżne. Nie znam się na tym za bardzo, ale rakiety produkuje się ręcznie, to nie jest masowa produkcja, nie sądzę by stosowali zasady standaryzacji ... - przerwał widząc, że słuchacze tracą wątek - chodzi mi o to, że przy wyrobach ręcznych nie da się zrobić dwóch identycznych rakiet. Mając ślady możemy spróbować odnaleźć pasujące rakiety, po kształcie i po wykonanym splocie.
-To jest coś...ale rakiety można podkraść i odstawić na miejsce po użyciu.- zamyślił się Max. Wzruszył ramionami dodając.- Za mało na solidny dowód, ale jest to już jakiś punkt zaczepienia. Może porównajmy ze śladami nasze rakiety śnieżne, a potem... poprosimy o to tubylców?
- Doskonały pomysł - zgodził się Chance z ożywieniem. - I niech pokażą nam je również nasi przewodnicy. Szczególnie Taksa i Han. Ten pierwszy został znaleziony i zatrudniony przez Michalczewskiego.
-Kto im to powie, tak żeby ich... nie urazić. Tak jakoś... dyplomatycznie?- spytał niepewnie Max.
- Ja. W końcu szefuję tej wyprawie. Chyba - uśmiechnął się, po raz pierwszy tego felernego poranka naturalnie. - Ale miejcie na mnie oko. Jeśli to ktoś z naszych przewoźników, może różnie zareagować chcąc uniknąć zdemaskowania.
Maximilian tylko skinął w odpowiedzi głową, zerkając na Mac ciekaw jego reakcji.
James poklepał tylko zawieszony na plecach sztucer.
- Ta broń powinna skutecznie odstraszyć napastnika, a z resztą w razie czego mam i colta.
Uspokojony B.E. Chance podążył do woźniców, by wyjaśnić im, w czym tkwi problem. Po chwili, mniej lub bardziej niechętnie Buriaci oraz Taksa i Han pokazywali swoje rakiety śnieżne lub narty. Na ile potrafili to określić dokonując prostych porównań, śladów nie pozostawił nikt z obozu. Chociaż rakiety Taksy i Kirgina znaczyły śnieg w podobny sposób. Także rakiety trzech mieszkańców wsi pozostawiało zbliżone ślady. Zbliżone, ale jednak nie takie same. Co na dziewięćdziesiąt procent potwierdzało hipotezę ingerencji z zewnątrz.

Arturo co prawda nie był do końca przekonany takiemu wytłumaczeniu sytuacji, ale ostatecznie dał temu spokoju. Atmosfera podejrzliwości tylko by pogorszyła sytuację. Max zamierzał iść wraz Chance'm na miejsce składania ofiar... głównie po to, by dopilnować by ślepy entuzjazm Chance'a nie narobił kłopotów całej ekipie. Albo entuzjazm innych jej członków. Miał bowiem złe przeczucia, po części związane z dręczącymi go snami.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 19-04-2013 o 12:30.
abishai jest offline  
Stary 20-04-2013, 10:38   #100
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Mieszkańcy osady Kiutla stali się nieufni względem obcych. Wczorajsza życzliwość, zmieniła się w podsycaną strachem rezerwę. Sytuację odrobinę poprawił fakt, że dzięki podpowiedziom Iana i szybkiej reakcji miejscowych kobiet udało się uratować kilka psów. Nieszczęsne zwierzęta były słabe, ale rokowały spore nadzieje na wyzdrowienie.

Śledztwo prowadzone przez badaczy przed południem dało im niewiele więcej informacji, niż udało się ustalić wcześniej. Truciciel był jeden. Przybył do wsi w nocy, podrzucił zatrutą karmę zwierzętom i wycofał się na zachód. Tam, za namową Amerykanów, udało się trzech miejscowych myśliwych, by dokładniej poszukać śladów tajemniczego złoczyńcy. Istniała jednak obawa, że dmący śnieg zamazał już tropy. Niemniej jednak Jakuci wyruszyli bez zwłoki w drogę.

Nim wysłani w drogę zwiadowcy wrócili, Kiutl przyszedł do członków wyprawy i wyjaśnił im, że gotów jest wypełnić złożoną wczoraj obietnicę. Po krótkich przygotowaniach do drogi, polegających na zebraniu najpotrzebniejszych, ale nie obciążających zanadto rzeczy i przypięciu do stóp śnieżnych rakiet, wyruszyli w zaśnieżoną tajgę. Towarzyszył im również Han, który miał posłużyć jako tłumacz.


* * *

Tajga w miejscu, do którego prowadził ich mody szaman, nie wyróżniała się niczym specjalnym. Smukłe drzewa trzeszczały na wietrze i mrozie pochylając nad podróżnymi skute lodem iglaste gałęzie. Z powietrza sypał się drobniutki, lśniący w słonecznym blasku, śnieżny pył. Wędrowcy mogliby nawet zachwycać się tym pięknym widokiem, gdyby nie trud, jaki kosztowało ich forsowanie głębokiego, dziewiczego śniegu. Całą swoją energię musieli skupić na tym, by nie zapaść się zbyt głęboko w tej naturalnej przeszkodzie i dotrzeć na miejsce bez zbyt częstego wygrzebywania się z zaspy.

W końcu jednak dotarli na miejsce, którym okazała się niewielka, zasypana śniegiem polana ze stojącym na jej środku rozłożystym, ośnieżonym drzewem.


Kiutl zaczął coś mówić i Han przetłumaczył słowa Jakuta.

- Kiutl mówi, że to drzewo dzieci Tabby. Możecie iść wokół, ale nie podchodzić. Musicie trzymać się dziesięć kroków od drzewa. Tylko w noc można wejść w cień. Inaczej Tabba zły. Czy rozumiecie?

B.E. Chance potwierdził, że rozumie i zwrócił się do swoich lekko już wymarzniętych towarzyszy.

- Nie podchodzimy do drzewa. Nie chcę obrazić szamana. Rozejrzyjmy się jednak wokół. Może znajdziemy coś ciekawego.

Zaczęli rozglądać się wokół drzewa i w najbliższej okolicy szukając … czegokolwiek.

Obok drzewa wypatrzyli kilka małych kopczyków śniegu, jednak byli zbyt daleko, by ocenić, czym one są.

Świeżo spadły śnieg utrudniał zadanie, a słońce odbijające się od białej warstwy dosłownie ranił oczy, nawet skryte za zadymionymi szkłami okularów przeciwsłonecznych, ale jednak bez większego trudu Ianowi udało się odszukać coś, co zmroziło mu włosy na karku. Stare i prawie nowe ślady. Były wielkie, odciśnięte w wielu miejscach i z początku wziął je za tropy niedźwiedzia. Ale po chwili zrozumiał, że bardzo się myli. Ślady pozostawiło coś wielkiego, ciężkiego, coś, co musiało przypominać przerośniętego goryla. Z bijącym sercem, licząc na to, że padli ofiarą mistyfikacji Jakutów, Ian podzielił się z resztą odkryciem. Podobne ślady wypatrzył również Han oraz sam B.E.Chance i Arturo. Nawet jemu, chociaż nie nawykłemu do takich przemyśleń, sprawa zaczynała coraz bardziej fascynować.

Jeszcze jedno dało się z odnalezionych tropów odczytać. Prowadziły od drzewa w przeciwną stronę do wsi, w stronę kamiennych wzniesień zasypanych zlodowaciałym śniegiem. W stronę owianej złą sławą, niezbadanej Tarczy Syberii zwanej również Angarą, jej sercem.

Do obozowiska Jakutów wrócili zmordowani forsownym marszem przez śniegi, dwie godziny przed zmierzchem. Czas, który im pozostał wykorzystali na odpoczynek i sprawdzenie ekwipunku.


* * *

- Wiedziałem – Chance nie kryl nie tyle wściekłości, co i satysfakcji. – Wiedziałem! – powtórzył głośno spoglądając z nienawiścią w kierunku, w którym oddalały się ślady.

Kiedy bowiem obudzili się rankiem, po przespanej w miarę spokojnie nocy, okazało się, że nie ma w obozie Taksy. Przewodnik, który odnalazł dla nich wieś Kiutla, zniknął w nocy razem ze swoim ekwipunkiem.

- Nie można ufać ludziom mieszanej krwi – powiedział Kirgin po rosyjsku. – Są w niej złe duchy, które ciągle szarpią Szuszę w stronę mroku.

Han nic nie powiedział. Han wiedział swoje.

Nie było jednak zbyt wiele czasu, by organizować pościg, czy zadziałać coś w tą stronę. Taksa na pewno znał puszczę lepiej, miał broń i nie wiadomo, jakich sprzymierzeńców. W pewien sposób jego ucieczka ze wioski nieco ich uspokoiła, jak i poprawiła stosunek mieszkańców osady do nich. Nadal im nie ufano, ale topniała rezerwa i na skośnookich twarzach częściej pojawiały się uśmiechy, gdy Jakuci spoglądali w ich stronę.

W południe, kiedy słońce stanęło dokładnie na szczycie nieba, Jakuci zebrali się na środku wsi. Badacze szybko zorientowali się, że wszyscy są uroczyście ubrani, w pięknie zdobione ubrania ze skóry i futer. Przy dźwiękach egzotycznej dla uszu amerykanów, lecz przyjemnej muzyki, w rytmie skórzanego bębna.

Kobiety rozwiesiły wielką skórę pomiędzy dwoma reniferami, na którą mieszkaniec – jeden za drugim zaczęli składać różne przedmioty. Dary dla Boga Zimy: jedzenie, świecidełka, drobiazgi codziennego użytku oraz wszystkie rzeczy przywiezione im przez B.E.Chance’a.

Brodaty naukowiec obserwował ceremoniał z podnieceniem. Na jego plecach badacze bez trudu wypatrzyli charakterystyczny pakunek, w którym do tej pory woził swoją broń na polowanie.

Śpiewy i zbieranie podarków ciągnęło się bardzo długo, prawie do wieczora. Towarzyszyło temu również uroczyste dzielenie pokarmu – mięsnej potrawki, którą kobiety Jakutów, jak się zorientowali, przygotowywały od wczoraj. Główną esencją owego gulaszu były dwa serca. Jedno karibu, drugie psa, które miały symbolizować poświęcenie wsi dla Tabby.

Nim zapadł zmrok, skóra została zawinięta i umocowana pomiędzy renifery. Wszyscy badacze bez trudu ujrzeli wymalowane na niej, prymitywnie wyrysowane, dwunożne postacie, obok których plątały się co najmniej pięciokrotnie mniejsze, ludzkie sylwetki.

Kawalkada wioząca daninę ruszyła w drogę. Poza badaczami towarzyszyło jej jedynie pięciu ludzi, w tym młody Kiutl i Irimi. Składanie ofiary mogli obserwować tylko badacze i Han, jako osoba, której Kiutl zaufał. Buriaci musieli pozostać w obozie.


* * *


Zmrok w lesie zapadał szybko.

Renifery przebijały się przez śnieg dźwigając ciężar darów. Drogę oświetlał im jedynie księżyc i gwiazdy. Jakuci nie wzięli pochodni czy czegoś do nich podobnego i nie pozwoli też wziąć ich badaczom.

- Dzieci Tabby są dziećmi lodu, nie ognia – wyjaśnił uparcie Kiutl i z tego, że tego typu rzeczy badacze zostawią w obozie potraktował jako warunek niezbędny do spełnienia, jeśli chcieli wziąć udział w ceremoniale.

Dlatego też szli przez coraz ciemniejszy las. Cień kołysanych wiatrem drzew wydawał się być … nienaturalny Mroźne powietrze wypełniło dudnienie bębna, w który Kiutl uderzał w charakterystycznym, powolny, monotonnym lecz zarazem dzikim rytmie. Skrzypiący pod nogami śnieg i ciężkie oddechy maszerujących ludzi były

W końcu zmęczeni ludzie dotarli do drzewa, które badacze oglądali wczorajszego dnia. Jakuci z wyraźnym lekiem i szacunkiem zanieśli skórę z darami pod drzewo i oddalili się do reszty oczekujących ludzi. Ich nasmarowane tłuszczem twarze lśniły w mroku. Powietrze wypełniło dziwne napięcie, jakby tajga wstrzymała oddech. Mroźne minuty dłużyły się w nieskończoność. Zimne, syberyjskie powietrze kąsało wszystkich pod drzewem igiełkami mrozu wciskającego się pod zesztywniałe od zamarzniętej wilgoci ochronne odzienie.

W końcu, po ponad godzinie, doczekali się ….


* * *


Postać wnurzyła się spomiędzy drzew bezszelestnie. Była gigantyczna! Okryta białym futrem, ciągnęła za sobą coś w rodzaju prymitywnych sań lub nosidła. Zebrani przy drzewie Jakuci zaczęli coś śpiewać czy bardziej mruczeć, a ten pomruk był niczym ukojenie nerwów porażonych widokiem czegoś, co nie miało prawa istnieć!

Giganteus był ogromny. Ponad trzymetrowy, futrzany kolos. Ucieleśnienie prehistorycznej siły i zwierzęcej witalności! W tej właśnie sekundzie, kiedy bestia wyszła na polanę, wszelkie resztki niewiary w istnienie yeti wyparowały, nawet z najbardziej sceptycznego umysłu!

To nie mogła być mistyfikacja! Stworzenie było … zbyt doskonałe. Żadne przebranie nie oddałoby tej gry mięśni widocznych pod futrem kolosa. Żaden przebrany człowiek nie poruszałby się w takim stroju zupełnie bez wydawania dźwięków. Nawet śnieg miażdżony potężnymi łapami nie wydawał najmniejszego dźwięku.


Bestia spojrzała w stronę Jakutów, a potem w stronę badaczy, którzy nadal oniemiali, w szoku, wpatrywali się w potwora z mitów i legend, który objawił się pomiędzy nimi. Ciemne oczy ogromnego małpoluda zdawały się skrywać niesamowitą wiedzę i mądrość.

Han padł na twarz przed człowiekiem – niedźwiedziem. Z szacunku i trwogi. Spełniły się jego modlitwy i człowiek – niedźwiedź stał przed nim pełen swojej straszliwej mądrości, pełen tajemnicy i wiedzy o prastarych duchach, które mogły pokonać wszelkie choroby. Teraz Han musiał oddać mu cześć, by człowiek – niedźwiedź spojrzał na niego przychylnym wzrokiem.


Ian spoglądał na yeti z mieszaniną niedowierzania i ekscytacji. Stwór był … piękny! Wyczuwał a nim jakąś … bratnią duszę. Jakąś … więź, chociaż ta myśl wydawała się niemal tak samo absurdalna, jak widok giganteusa.

Max też nie potrafił otrząsnąć się z szoku. W oczach człowieka śniegu ujrzał mądrość i nagle zapragnął zrozumieć tą istotę. Skoro już zburzyła jego wiarę w porządek świata, równie dobrze ten prehistoryczny, wyraźnie inteligentny byt, mógł otworzyć nauce bramy do nieznanego. Połączyć dwa światy. Zrozumienie, to był klucz do poznania yeti.

Nathalie czuła zwyczajny strach. Potężna sylwetka która, niczym duch wyłoniła się z puszczy bez najmniejszego nawet szmeru, była niczym wcielenie atawistycznego koszmaru. To nie było zwierzę, tego była pewna. To była świadoma, być może starsza od nich wszystkich istota. Istota, która spojrzała w stronę panny Kelly i … wyszczerzyła potężne kły w czymś, na ślad uśmiechu. Wbrew swojej woli dziewczyna odpowiedziała uśmiechem i nagle poczuła, ze na twarzy zamarzają jej łzy. Sama nie wiedziała, czy były to łzy strachu, czy też wzruszenia.

James nie potrafił uwierzyć w to, co widział na własne oczy. To było niczym sen. „Mac” wpatrywał się w stworzenie oniemiały, nie mogąc ruszyć. Oszołomienie dotknęło nie tylko jego ciała, ale również umysłu. Bestia spojrzała w jego stronę. Jej oczy lśniły w ciemnościach, potężna sylwetka zdawała się zlewać z otaczającą ją tajgą, jakby giganteus był niczym kameleon.

Huk strzału tuż przy ich głowie przerwał tą zaczarowaną chwilę.

B.E.Chance wykorzystał ten moment i trafił potwora prosto w pierś.
Tryumfalny krzyk naukowca, zlał się w jedno z potwornym rykiem, za ich plecami.

Odwrócili się, jak na komendę, widząc drugiego giganteusa, który stał od jakiegoś czasu, niczym bezszelestny duch tajgi, za ich plecami. Ten już nie wyglądał tak przyjaźnie.


Jednym, wściekłym uderzeniem, trafił B.E. Chance’a w pierś. Naukowiec poleciał w górę, dobrych kilka metrów nad ziemią, i z impetem walnął plecami o zamarzniętą ziemię.

Bestia za ich plecami zaryczała wściekle i wtedy, z lasu wokół nich padły strzały. Potwór odwrócił się wściekle i skoczył między drzewa, najwyraźniej stawiając do walki przeciwko niespodziewanym sojusznikom.

Kitul krzyknął coś przeraźliwie, lecz nagle złapał się za pierś i padł w śnieżną zaspę. A potem, tuż przy drzewie, runął stwór, który został trafiony przez B.E.Chance’a!

- Rukki wierch! – dało się słyszeć tubalny, twardy głos, w którym bez trudu rozpoznali głos pułkownika Ratzula.

Zawtórowała mu seria z karabinu, po której przez tajgę poniósł się przeraźliwy, bolesny ryk śnieżnej bestii.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 22-04-2013 o 11:39.
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:57.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172