Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-04-2013, 11:53   #411
malahaj
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
- ZABIJI MNIE! Błagam! Zabij! Nie chce... -

Młot zatoczył szeroki krąg w powietrzu i spadł na czaszkę wrzeszczącego człowieka. Głowa dosłownie eksplodowała jak arbuz, obryzgując wszystko dokoła częściami czaszki i mózgu. Bezgłowe, potwornie zdeformowane ciało Browhooda opadało na kamienną posadzkę. Twarze być może miał dwie, ale czaszkę tylko jedną...

Kilka chwil wcześniej

Poszli za radą kozaka i prowadzeni światłem bijącym z miecza czarodzieja ruszyli przez drzwi. Nikt nie chciał mierzyć się z kolejną potwornością. Gdyby wiedzieli co ich czeka w dalszej drodze, być może zmienili by zdanie...

Drzwi okazały się otwarte a za nimi znaleźli pomieszanie pełne regałów, szafek i biurek. Istota w świątyni musiała już skończyć posiłek, bo słychać było jak ruszyła na poszukiwanie kolejnego. Użyli mebli, aby zastawić drzwi za sobą, choć nikt nie miał dużej nadziei, że ta prowizoryczna barykada zatrzyma monstrum na długo. Wyjścia nie było, musieli przeć do przodu.

Kolejne pomieszczania i kolejne potworności. Potwór, jaki porwał w swą mackę Moperiola w głównej świątyni był i tutaj. Tym razem jego ofiarą padłą Gigant. Na swoje szczęcie sigmaryta, było sporo trudniejszy do wciągnięcia pod sufit, niż lekki elf. Zanim to się stało, towarzysze odcięli mackę i ruszyli dalej.

Kolejne drzwi, kolejne potworności. Większe i mniejsze. Spotykali je prawie w każdym pomieszczaniu. Ciągła walka o życie, z przeciwnikiem, którego prawie nie dało się zranić. Po drodze odnaleźli kilka pochodni, które udało im się zapalić. Szybko nauczyli się, że tylko ogień może zadać tym istotą trwałe rany. Choć nawet palone żywcem nie ustępują w walce. Krwawe, bezkształtne ochłapy śmierdzącego, zaropiałego mięsa. Niektóre miały macki, lub inne... formy, którymi ich atakowały. Inne potrafiły w jednej chwili wykształcić pełne zębów paszcze czy długie odnóża, który atakowały wszystko, co żywe. Elise w szale porąbała na drobne kawałeczki maszkarę, która próbowała porwać nieprzytomnego Bruna, do swego leża. Nawet wtedy jednak, pojedyncze kawałki wciąż się ruszały, ciągle głodne żywego ciała. Po klasztorze niosły się ich przekleństwa, modlitwy i krzyki. Tylko ich, bo potwory atakowały w całkowitej ciszy...

Co jakiś czas zagradzała im drogę narośl podobna do tej, którą widzieli na schodach, w głównej świątyni. Tu jednak nie było jej tyle i dało się ją jakoś ominąć. W końcu udało im się znaleźć jakieś schody na kolejne piętro. Pierwszy wpadł na nie oszalały ze strachu Brownhood, reszta za nim, broniąc się przed napierającymi na nich poczwarami. Na górze, zawalili schody wielką szafa i czym się tylko dało, odgradzając się od koszmarnych bestii. Na jakiś czas.

Byli na piętrze, ale jeszcze nie na dachu klasztoru. Gdzieś musiały być jeszcze jedne schody. Tu przynajmniej nie było potworów. Na razie. Wszyscy potrzebowali chwili oddechu od ciągłej walki, nawet Elsie i Vogel. Wydało się, że przez chwilę są bezpieczni, gdy z sąsiedniego pomieszczenia doszedł ich krzyk Adelberta. Woźnica pognał przed siebie z szaleństwem w oczach. Nawet nie zauważyli, kiedy zniknął im z oczu. Teraz wracał. Lub raczej to, czym się stał...

Przez drzwi wtoczyło się, to co kiedyś było Brownhodem. Ich niedawny towarzysz cały pokryty był jakąś zielonkawo żółtą breją. Na ich oczach część jego ciała topiła się w oczach a inna mutowała, wypuszczając najdziwniejsze kończyny, maci, zwierzęce i ludzkie członki, skrzydła i ropne bąble. Czaszka powiększała się dwa razy a obok znanej im twarzy formowała się, druga, dokładnie tak sama.

- Tutaj! -

Oderwali wzrok od potworności i spojrzeli w przeciwnym kierunku. W innych drzwiami stał człowiek w pełnym pancerzu, z mieczem dłoni.

- Szybko, jeśli życie wam miłe! -

Cóż mieli robić? Pobiegli. Ostatni był Gigant. On właśnie wysłuchał ostatnich słów Adelberta „Two-face” Brownhooda dochodzących jednocześnie z obydwu ust. I spełnił jego ostatnią wolę.

*****

Zakuty w stal wojownik powiódł ich przez kolejne drzwi, do pomieszczania, gdzie inny rycerz przy pomocy płonących pochodni powstrzymywał ataki bezkształtnego potwora.

- Tędy -

Wskazał drogę ich przewodnik. Tym razem kolumnę zamkną drugo nieznajomy, który jakoś oderwał się od potwora. Zatrzasnęli a sobą drzwi i ruszyli, po kolejnych schodach w górę. Tam czekało na nich kolejnych czterech mężczyzn. Gdy tylko zagrodzili schody wyrywanymi skądś wielkimi drzwiami a na nie nasunęli kilka solidnych głazów.

Żyli. Udało się.


*****

Byli na „dachu” klasztoru i mogli teraz zobaczyć, czy był ów „kielich”. W istocie z wspominanym naczyniem miało to wiele wspólnego. Na środku była wykuta w skale, sporych rozmiarów sadzawka, kiedyś pewnie pełna wody. Teraz została jej tylko niewielka ilość na środku niecki. Od strony góry, całość wkomponowana była w naturalną skalną iglice. Wokół sadzawki skały zostały spłaszczone i wyrównane, tworząc coś w rodzaju galerii, nad klasztorem.

- Wy musicie być ludźmi Magnusa von Antary. - zwrócił się do nich jeden z rycerzy.
- Ja jestem Johna von Gethe a to mój brat, Adolf - wskazał drugiego zakutego w stal zbrojnego
- Gdzie są pozostali? -
- Postali? -
- Reszta ludzi von Antary, na Sigmara! -
- Nie ma żadne reszty... -
Rycerze spojrzeli po sobie i reszcie zebranych ludzi.
- Więc jak mamy się przebić z taką garstką ludzi na Sigmara! Gdzie wojsko von Antary, które obiecał czarodziej?! Gdzie siły innych lordów?! -
- Cóż, musimy sobie sporo wyjaśnić... -


„Kielich” stał się schronieniem dla wszystkich ocalałych z klasztoru, otaczającej go wioski i okolic. Nie było ich zbyt wiele. Oprócz dwóch rycerzy, było jeszcze dwóch chłopów z wioski, dwóch innych zbrojnych, pamiętających jeszcze nie tak dawną bitwę z siłami chaosu, stoczoną niedaleko stąd. Do tego dochodziło sześć kobiet z wioski, wraz z otaczającą je gromadką dzieci, kilkunastu rannych ułożonych na prowizorycznych łózkach, wśród których były trzy nieprzytomne kapłanki bogini miłosierdzia. „Na nogach” wciąż było pięć innych kapłanek. One od razu zajęły się Hanka, Brunem i ranami pozostałych przy życiu uczestników wyprawy. No i była jeszcze matka przełożona...



Ona opowiedziała im o wszystkim

- Gdy to się zaczęło, ludzie myśleli, że nasza Pani zesłała im swoje błogosławieństwo, za obronę klasztoru. Ranni zdrowieli z dnia na dzień, ludzie stawali się silni jak tury, starcy odzyskiwali młodość a ledwo co dorastające wyrostki, miały siłę dorosłych mężczyzn. Dopiero po kilku dniach okazywało się, jaką cenę muszą za to zapłacić... Na początku to były pojedyncze przypadki, potem było ich coraz więcej. Z czasem nie było domu, w którym nie było zarażonego, albo i całych rodzin. Robiłyśmy co tylko się dało, jednak wszystkie nasze starania nic nie dawały. Co najwyżej opóźniały nieuniknione. Na początku chorych kładłyśmy w szpitalu. Kiedy tam skończyło się miejsce, w klasztorze. Potem była nas za mało, aby zajmować się wszystkimi. Moje siostry same też ulegały zarazie... Nikt nie wie jak się rozprzestrzenia, może dosięgnąć każdego i wszędzie.

- Pierwsze monstra „wylęgły” się po tygodniu. Omal nie zabiły jednej z nas. Nie sposób było je zabić. Tylko ogień przynosił im śmierć, ale trzeba było go ciągle podsycać, bo same monstra nie chciały się palić. Z czasem było ich coraz więcej, aż nie dało się wyjść poza mury. W kocu zebraliśmy wszystkich jeszcze nie zarażonych za murami. Wydało się, ze jesteśmy bezpieczni, bo potwory nie atakowały a klasztor zawsze chroniony był łaską mojej Pani.

- Wtedy jednak zdarzyło się kolejne nieszczęście. Źródło, które widzicie, zawsze było sercem klasztoru. Ta woda była przesycona mocą Pani Miłosierdzia. Wystarczyło napić się choć trochę, aby uzyskać jej łaski. Teraz jednak wyschło. Od kilku dni, ze skały nie pociekła nawet kropla a woda, która była w sadzawce zaczęła wysychać. W miarę, jak zostawało jej coraz mniej, stwory podchodziły coraz bliżej. Wojownicy chcieli bronić się na murach, ale z czasem zostało nas tak mało, że nie miał kto na nich stać a potwory zaczęły wylęgać się również wewnątrz. Zamknęliśmy się w klasztorze, ale i to nic nie dało. Wody było coraz mniej a potworów coraz więcej. W końcu uciekliśmy tutaj i zabarykadowaliśmy wejścia. I to jednak na nic. W takim tempie jak obecnie, zanim wzejdzie słonce, woda wyschnie a wtedy po nas przyjdą... -


-------------------------------------------------------------------------------------
Noraku proszony o niepostowanie. Więcej info w komentarzach.
 

Ostatnio edytowane przez malahaj : 13-04-2013 o 18:43.
malahaj jest offline