Ruszyli jak niewolnicy szarpnięci sznurem, który ich pętał. Nie ma silniejszych kajdan nad miłość. Gdzieś tam z ciemności wołały do tych mężczyzn głosy tych, których sobie ukochali. Więc pędzili na złamanie karku, nawet cień wątpliwości im w głowach nie postał.
Że to oszustwo.
Że to nie głosy ukochanych słyszą, tylko jakąś parodię syreniego śpiewu.
Że ktoś szarpie ich kajdanami, by ich do czegoś zmusić, do wejścia w tę ciemność.
Banshee zasyczała na magów. Cisnęła im w oczy tumanem piachu i drobnych kamyczków, podniosła z ziemi siekące ostrymi odłamkami skał powietrzne wiry.
A oni szli dalej.
I zaczęli ją sondować, zamiast się opamiętać, czuła dotykające jej jaźni delikatne ukłucia.
Zasyczała znowu. Z jaskini dobiegały głosy, o których już wiedziała, że są fałszywe. Julia, Meg i Roger musieli już uciec, przejść w świat duchów, dość im dała czasu! Demon wyjść i tak nie chciał. Postanowiła więc go pogrzebać w jego własnej siedzibie... z jej własnym martwym ciałem jako zabawką. Szarpała kamieniami sklepienia, ale żaden ani drgnął.
Głosy wołały, a mężczyźni byli coraz bliżej.
Pomknęła do środka jak strzała, przemykając tuż pod sufitem. Spadła z góry pazurami na własne ciało, wyrywając skalp miedzianych włosów i zieloną, okrwawioną materię gorsetu sukni, którą dostała w prezencie od Julii.
Wypadła na zewnątrz, uniosła je na wysokość oczu postępujących ku śmierci magów i zaczęła machać nimi niczym sztandarem. |