Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-04-2013, 11:01   #96
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Milczenie bywa trudne. Han dobry był w milczeniu, milczał wszak niegdyś tak długo, aż wszystkie słowa odeszły w niepamięć, wyżarł je mróz, zagubiły się w śnieżnej kurzawie. Zanim to jednak się stało, Han mówił do zwierząt, drzew i kamieni, by nie zagubić się w ciszy, i płakał, gdy nie odpowiadały. Trzeba było lat całych, trzeba było płynących na wietrze włosów Khori, i pieśni płynącej z jej słodkich ust, miękkich gestów jej małych dłoni i uśmiechu, by Han zapragnął znowu przemówić i musiał nagiąć do swej woli skamieniały język, i wargi, i gardło.

Milczenie bywa łatwe, gdy ten człowiek, co obok ciebie idzie, nic dla ciebie nie znaczy. Przeżyje, niech żyje. Umrze, niech będzie martwy. Zajedno. Gdy jednak twoje słowa mogą ocalić kogoś bliskiego sercu, trzeba zacząć mówić.

To też niełatwe, może nawet trudniejsze niż patrzenie na umierające dzień po dniu przez samotność słowa, kawałki tego, żeś człowiekiem, wyrywane z twej duszy przez zimno i wiatr. Milczeć można do wszystkich. Przemówić tak, gdy trzeba, należy to uczynić bez wahania. Lecz przemówić – do kogo? I co rzec?

***

Nocami śnił o swej żonie. Siedziała przed ich chatą na ziemi, kołysała w ramionach ich najmniejszego wnuka, aż morderczy kaszel przestawał wstrząsać wiotkim ciałkiem chłopca, wiatr szarpał jej siwymi włosami.
- Śpi – uśmiechała się do niego, gładząc twarz dziecka.
- Jeśli nie znajdę lekarstwa, jeśli nie wrócę, zaśnie na zawsze.
W jego snach Khori wyciągała rękę i dotykała go po policzku.
- Jeśli nie wrócisz, a on umrze, będziesz czekał na mnie po drugiej stronie, z naszym wnukiem w ramionach. Jak ja zawsze na ciebie czekałam, a ty wracałeś. Mieliśmy dobre życie, Hanie.
- Mieliśmy dobre życie, Khori.
- Nie zniszcz tego, potykając się u kresu drogi.

W tych snach zawsze ją wtedy obejmował. Postarzała się, ostatnimi laty coraz szybciej i szybciej, czas zgiął jej kształtne plecy, powykrzywiał ręce i pociął twarz zmarszczkami jak nożem. Ale Han ciągle widział w niej tę piękną, smukłą dziewczynę, która spojrzała na niego, gdy wyszedł z lasu, brudny jak zwierzę, jak zwierzę zarośnięty, i jak zwierzę począł do niej bełkotać. Ciągle pamiętał, jakby to było wczoraj, że uśmiechnęła się wtedy, miast zacząć krzyczeć, i ponad strumieniem podała mu ręce, by mógł do niej przejść, zamiast uciec. Najpiękniejsza i najbardziej odważna dziewczyna na całym świecie. Te noce, w których śnił, że powraca z tej wyprawy, by znów się obok niej położyć, dawały mu krótką ulgę po pełnych strachu dniach. Bowiem z każdym krokiem i każdym słowem tego, którego biali zwali Chance'm, Han bał się coraz bardziej.

Dołączył do tej dziwnej wyprawy nie tylko dlatego, że Ina prosiła. Dołączył, by pójść jeszcze raz daleko w śniegi, a wiedział, że samotnie nie starczy mu już na to sił. Jedno słowo Człowieka-Niedźwiedzia, a jego wnuk przestałby kaszleć, z jego ust znikłaby krew. Jedno słowo. Dlatego chciał iść, chciał prosić lub wywalczyć dla wnuka błogosławieństwo. Biali też szukali Ludzi-Niedźwiedzi. Poskładał to sobie z ich rzucanych słów. Han milczał, patrzył i słuchał, i coraz bardziej się bał. Wiedział, co chcieli zrobić. Nie chcieli prosić. Nie chcieli walczyć, by zasłużyć na błogosławieństwo siłą własnych rąk i ducha. Chcieli to błogosławieństwo wyrwać podstępem, schwytać Człowieka-Niedźwiedzia, zniewolić go tak, jak niewolili ziemię i ludzi. Nie, nie wszyscy z pragnienia serca. Im dłużej Han milczał i patrzył, tym wyraźniej widział, że to Chance. Niebezpieczny człowiek ze zgniłym sercem i ustami pełnymi kłamstw. To Chance gardził ziemią i ludźmi, nawet własnymi towarzyszami, których przywiódł tu w śniegi. Zwiódł ich i oszukał. Pod warstwą rubasznego śmiechu i otwartości skrywał cuchnącą ciemność, tak jak pod cienką taflą lodu na rozlewisku dalej przelewa się i tętni lepkie bagno, w którym umazane błotem duchy o gnijących oczach patrzą w górę i wyciągają ręce, czekając, aż na powierzchni ofiara wykona jeden fałszywy krok. To Chance. Chance był opętany. Inni byli niewinni. Ona była niewinna. A Han musiał przemówić.

***

Przemówić, ale komu?
Mówić z dziewczyną nie mógł. Odegnaliby go, ledwie by podszedł. A nawet gdyby udało się rzec kilka słów, nic by to nie dało. Nie szanowali jej. Nie będą więc jej słuchać.
Ten, którego zwali Arturo, mógłby być dobry. Był starszy niż inni, a młodość może pójdzie za głosem doświadczonej latami życia mądrości. Jego ciało było jednak zbyt słabe. Han obawiał się, że Arturo zginie jako jeden z pierwszych.
Ten, którego zwali Ianem, mógłby być dobry. Mógłby być dobry, bo Han widział, jak ten patrzył na Nathalie, i jak ona patrzy na niego. Tak jak Han i jego piękna Khori, tych dwoje patrzyło teraz na siebie ponad strumieniem, i może ponad tym strumieniem podadzą sobie niebawem ręce. Ale Ian miał w sobie skazę. Han widział w nim słabość, która nakazywała Ianowi płynąć z prądem wydarzeń. Może białemu się wydawało, że osiodłał falę i powoduje nią jak jeździec koniem, ale w oczach Hana Ian płynął bezwolnie jak zwłoki niesione prądem.
Został ten, którego zwali Jamesem. O nim Han wiedział najmniej, a jednak to jego wybrał. Kimkolwiek był, cokolwiek myślał, był jedynym spośród nich, który próbował z Hanem rozmawiać. To dobrze wróżyło. Jeśli ktoś mówi, liczy się z tym, że otrzyma odpowiedź. Jeśli ktoś mówi, istnieje szansa, że będzie chciał słuchać.

***

Rzemienie uprzęży sań, którymi jechał James, Han przetarł świtem, kiedy wszyscy jeszcze spali. Potem tylko zajął miejsce na siodle i czekał na właściwą chwilę, aż wreszcie nadeszła. Han szarpnął mocno wodze i krzyknął. Spanikowane zwierzęta skoczyły w bok, poplątały resztki uprzęży, i trzeba było Kirgina i jeszcze jednego z wozaków, by je okiełznać. Sznur sań stanął pośród lasu.
- Duchy przegryzły rzemienie – oznajmił Han, a jego dobroduszna twarz była niewinna jak oblicza świętych na ikonach w cerkwi, w której niegdyś Hana ochrzczono, dając mu imię, którego nie pamiętał i które nie było ważne. - Kirgin naprawi – Han uniósł w powietrze przed twarzą swe okaleczone ręce – Dłonie Kirgina młodsze i pewniejsze.

A potem usunął się bok, poza krąg zaaferowanych wypadkiem białych i wpił w Jamesa nieruchome spojrzenie.
- Ten którego nazywają Jamesem. Tu piękna rzecz, niedaleko. Pójdzie z Hanem, Han pokaże – po czym dowalił mężczyźnie na odlew argumentem w jego mniemaniu nie do przebicia. - Piękna rzecz. Nie mają takiej w Ameryce.

Piękna rzecz okazała się wiekowym, poskręcanym i przygiętym do ziemi świerkiem. Korę drzewa znaczyły tajemnicze znaki, a płaski kamień przed nim był lepki od miodu, upstrzony ziarnem i resztkami pobitych skorupek ptasich jaj. Gałęzie wiekowego olbrzyma drgały lekko.
- Świerk ma ducha. Iczczi. Pasterza drzew. Ludzie stąd czczą to drzewo. Iczczi pilnuje w zamian ich rzeczy. Ten którego nazywają James teraz patrzy.
Han pokłonił się świerkowi i obszedł je dookoła. Chwilę grzebał w gęstwinie kolczastych gałęzi, by wyciągnąć spomiędzy nich kawałek zmrożonego na kość mięsa.
- Myśliwi i pasterze wędrują przez śniegi. Gdy zabiją, a mięsa jest więcej, niż potrzebują, i więcej, niż mogą unieść, chowają je. W bezpiecznych miejscach. To bezpieczne miejsce. Iczczi pilnuje. Gdyśmy jechali, biali nie widzieli i nie wiedzieli. Han widział na drzewach znaki i wiedział, że tu iczczi pilnuje. Takie znaki– starzec wyciągnął nóż i nakreślił coś, co przypominało dłoń. - To znak ducha drzewa – nakreślił rozedrgany okrąg – To znak ducha skały. Też dobrego ducha, który pilnuje. Jeśli obok jest taki znak – wykreślił dwie równoległe kreski – to znaczy, że duchowi ludzie powierzyli mięso. Han chce, żeby James to zapamiętał dobrze. Jeśli Hana zabraknie, Kirgina zabraknie, Taksy zabraknie i innych, James będzie szukał takich znaków, a gdy je znajdzie, znajdzie bezpieczne miejsce i mięso, i będzie mógł przeżyć.

Starzec schował zmrożony kawałek z powrotem między gałęzie.
- Teraz nie potrzebujemy, dlatego zostawiamy. Dla innych. Ale gdy James będzie potrzebował, niech pokłoni się duchowi, weźmie mięso i żyje. Han myśli, że James będzie potrzebował. Han wie, co chcecie zrobić – starzec wpił w Amerykanina spojrzenie czarnych oczu i uśmiechnął się blado. - Złą rzecz. Chcecie pochwycić Człowieka-Niedźwiedzia. Han powinien was teraz zostawić – oznajmił przekornie. - Wziąć Kirgina, wziąć Taksę, wziąć innych, zostawić was i odejść. Ale Ina prosiła, by was strzec. Ale Han nigdy nie zostawił za sobą człeka, którego obiecał prowadzić, póki ten człek oddychał. Ale mała biała kobieta ma twarz człowieka, który był dla Hana dobry. Dlatego Han zostanie, będzie prowadził, będzie strzegł małej pani. Ale Han chce, żeby James wiedział. Robicie złą rzecz. Ten, którego zwą Chance, ma usta pełne kłamstw. Han widział wielu białych w śniegach. Han wie, kiedy biały już w jakimś miejscu był. Biały chodzi inaczej, gdy wie, gdzie idzie, gdy jego stopy znają już ziemię, po której chodzą. On tu był, a mówi wam, że nie. Ma czerń w sercu. Złego ducha. Chce, byście wszyscy zginęli. Han się boi. Ale Han pójdzie dalej z wami. Jeśli Han zginie, a James będzie żył, James znajdzie kobietę Hana. Khori. Ina wie, gdzie mój dom. James znajdzie Hanową Khori, jeśli Han zginie. James jej powie, że Han będzie na nią czekał, jak ona zawsze czekała na niego.
 
Asenat jest offline