Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-04-2013, 14:41   #93
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Pamiętaj o umarłych
Mów do żywych



Alysa, Willam, Roddard, Engan, Joran i Erland



Wsiedli na wybrane i wyrychtowane przez Septę konie na dziedzińcu zrytym kopytami wierzchowców tych, co pojechali przed nimi. Jeszcze przed godziną zamek rozbrzmiewał gwarem głosów zwiadowców, którzy wyruszyli z Ulmerem przeciwko Czaszce. Z kostropatych zabudowań wylała się czerń płaszczy, tych, co ruszali w drogę, i tych, co chcieli ich pożegnać, bo może to ostatni raz, bo wielu z tych zwiadowców nigdy już nie wróci. Tłum był taki, że zdawać się mogło, że wróciły czasy świetności Straży. Wreszcie zagrały rogi, Ulmer wymienił z Lordem Dowódcą ostatnie kilka zdań, rzucił tęskne spojrzenie na wieżę, gdzie zostawił swoje lekarstwa, i równie tęskne na Alysę Qorgyle. Potem wdrapał się na siodło, by zniknąć w lodowej gardzieli tunelu, a za nim podążyli inni.

Ich nie żegnał tłum. Ledwie kilku braci. Tylko do Septy wyszedł Ed Maruda, by obiecać, że będzie „wszystkiego” pilnował pod nieobecność koniarza. Ser Stout zapewnił Jorana, że będzie się za niego modlił, że będzie się modlił za nich wszystkich. Maester Aemon przywiędniętymi ustami pocałował Alysę w czoło.

Lord Qorgyle zszedł na dziedziniec, gdy już odjeżdżali. Nie rzekł ani słowa. Uniósł tylko smagłą rękę w geście pożegnania.

***


- Przynajmniej pogoda, psia jej mać, dopisuje – zauważył Septa głośno od czoła. Obrócił się w siodle, ale wilka nie wypatrzył. Mimo tego, że go nie widział, wydawało mu się, że Szary jest gdzieś blisko. Wydawało mu się, że gdyby wysilił słuch, usłyszałby jego oddech i miękkie stąpnięcia łap.
- Pośnieży nie szybciej niż za parę dni – zgodził się Joran i przytknął sobie kawał lodu do opuchniętej twarzy. Zaczynał powoli widzieć na to oko. To też była dobra wiadomość. Innych dobrych Joran właściwie nie dostrzegał, ale nie było to nic, do czego nie przywykł. Mimo wszystko, był w drodze, i to go cieszyło. Był zwiadowcą, nie cierpiał gnuśnienia w zamku. Każde wyjście za rozkazem było lepsze od bezczynności. Roddard musiał czuć podobnie, bo ożywił się, jak tylko wyjechali. Objawiło się to tym, że rozwarł gębę do Septy i powiedział więcej niż trzy słowa naraz. Zaproponował mianowicie, że pojadą z Mortem przodem i trochę się rozejrzą.
Erland trzymał się końca pochodu, razem z Hwarhenem. Rozmawiali cicho we własnym języku. Brat Moruad wysunął ostrożnie twierdzenie, że może wcale się źle nie ułożyło. Pojadą na kurhan przy pierwszej okazji. Będzie to łatwiejsze niż w zamku. I nie będzie obarczone ryzykiem obrażenia Qorgyle'a, który oczekiwał, że pojadą razem z ludźmi, których wybrał.

Jadąca pomiędzy skwaszonym Tytusem oraz promieniejącym wszystkimi odcieniami szczęśliwości Urregiem Alysa wodziła spojrzeniem po szczycie Muru, by potem przenieść je na towarzyszy. Myślała o tych kościanych figurkach, które Hwarhen wyrzeźbi, by pokazać swej córce. Przemyślenia przerwało jej chrząknięcie Engana.
- Ktoś pędzi za nami – zauważył zarządca. - Wrona.
Sepcie jeden rzut oka na zbliżającego się jeźdzca wystarczył.
- Pędzi to za wielkie słowo – skomentował z westchnieniem. Gerolda Smalwooda jeździć konno nie nauczył ani ojciec, ani służba w Winterfell, ani Willam Snow, choć Septa zawsze uważał, że potrafi to wbić do głowy nawet małpiszonowi. Brat bibliotekarz trzymał się kurczowo końskiej grzywy, podskakiwał jak worek obroku i siedział na siodle tak, jakby zetknięcie się jego nóg z końskimi bokami było dla niego osobistą obrazą. Gdy do nich podjechał, był zdyszany, wykończony i chyba wdzięczny za to, że mógł się wreszcie zatrzymać.

Podał Alysie zwitek pergaminów.
- Znalazłem – wydyszał na bezdechu. - Myślę, że znalazłem. Raporty, i rysunki. Wszystko skopiowałem. To były zwierciadła sygnałowe. Jedno na szczycie Muru, przy Wschodniej Strażnicy. Drugie na Skagos, na górze zwanej Trzema Palcami Niebios. Jeden błysk – morze jest czyste. Dwa – potrzebujemy pomocy. W odpowiedzi dwa – przybywamy. Trzy... trzy znaczą – walczymy sami. Chrońcie samych siebie. Straż – Gerold rzucił na stojącego dalej Erlanda niespokojne spojrzenie – wzywała Skagosów na pomoc, by walczyć na morzu. A oni przypływali.
- Ekhm – wciął się nagle Kamyk. - Nie żebym dyskutował z prawie-że-maesterem, ale to wszystko funta kłaków niewarte jest. Niby w jakiej to walce Straż potrzebowała pomocy na morzu, hm? Kto był taki straszny, że aż wrony nie mogły sobie poradzić same.
- O czym ty pleciesz? - Septa zdążył się znudzić i postanowił to okazać.
- On... ma rację – rzekł cicho Joran. - Dzicy nie mają statków.
- Nie wiem, nie znam się – Gerold pokręcił głową. - Mówię, com znalazł. Jest jeszcze coś, co musicie wiedzieć – bibliotekarz zniżył głos do szeptu. - Półręki znowu przepadł. Dowódca jest wściekły. I nie tylko Qhorin zniknął. Także Wiotki, zastępca Jorana. Miał jechać z drugą grupą zwiadowców, i go nie ma. W zamku chryja taka, że kłaki latają gęściej niż śnieg. Do tego Elwyn Stone wrócił zza Muru. Mówił, że ludzie Czaszki zabili przyjaznych nam dzikich. Tego starego dziada Hargę. I... i Gwiazdę. Mówił, że Mocny Dick i Torrgrim będą próbowali walczyć.

***


Zwiadowców, których Joran wysłał, aby strzegli po cichu ruin dawnych zamków, zastali w Dębowej Tarczy. Jak dotąd nie znaleźli nic niezwykłego, ale wielu poszło w puszczę za dziwnymi śladami i dotąd nie wróciło. Nikt też nie zapuścił się do Leśnej Strażnicy, w której mieli zatrzymać się na noc.

Dzień chylił się ku zmierzchowi, gdy wjechali pomiędzy drzewa i dotarli do zabudowań Leśnej Strażnicy. Joran, Mort i Roddard pojechali przodem, by przepatrzeć teren.
- Znam tu takie jedno dobre miejsce na obóz – pochwalił się Kamyk.
- A juści. Pewnie to samo dobre, co i ja je znam dobrym – zarechotał Septa. - Z dobrymi rzeczami poukrywanymi za kamulcami, co?
Kamyk właśnie rozważał, czy ze względu na obecność Alysy powinien się teraz zmitygować, kiedy zza drzew dobiegł ich zdumiony, zduszony okrzyk Morta. Ruszyli w tamtym kierunku. Z drugiej strony z zarośli wypadł Roddard, już ze strzałą na cięciwie, a spomiędzy ruin wybiegł Joran. Już z dobytym mieczem.

Nie było z kim walczyć. Mort klęczał na ziemi, i wydawał z siebie okrzyki i westchnienia świadczące o wielkiej fascynacji, pomieszanej z równie wielkim obrzydzeniem. Przed kolanami chłopaka z szelestem sunął po ziemi długi, lśniący wąż.


Setki tysięcy, może tysiące tysięcy, jeden przy drugim, i jeden na drugim, w długiej na cztery metry kawalkadzie, niczym pochód wojska. Białe, półprzezroczyste robaki, przelewająca się fala larw. Wiły się ślepo, a jednak wszystkie razem parły w jednym kierunku. Ich obcierające się o siebie ciała wypełniały wieczór dziwnym szelestem.

- O jaaaaaa... - oznajmił zafascynowany Mort i sięgnął po leżący obok kijek. - O fuuuuuuj!
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 16-04-2013 o 14:51.
Asenat jest offline