Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2013, 12:25   #99
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Post wspólny: abishai & MG & Tom atos

Arturo odciągnął na bok i B.E. Chance’a by z nim porozmawiać na osobności. Zaczął od razu wykładając kawę na ławę.
- Po kie licho ci arszenik ?
- Arszenik? - wyraźnie zdziwił się naukowiec. - Nie wożę z sobą arszeniku. Mam, jak wiesz, specjalną toksynę, na giganteusa. Ale nie ...
Zamilkł. Spojrzał z autentycznym zdziwieniem na Arturo.
- Max - wydyszał. - Ty chyba nie sądzisz, że to ja?!
Trudno było powiedzieć, czy w głosie B.E.Chance’a więcej jest gniewu czy urażonej emocji.
- Ile osób ci towarzyszących wiedziałoby jak użyć trucizny? Może ja. Ty. Ale reszta? Aktorka? Mechanik? Globtroter? - wyłuszczył swe wątpliwości Maximilian. Potarł brodę dodając. - Przyznasz, że to nawet logiczne. Bez psów nie pogonią za nami, jak już im capniesz tego niedźwie.. giganteusa. Tylko, że za szybko zaczęły chorować.
- Psy by nie uciągnęły takiej masy, po co więc miałbym je truć?! - zaprotestował logicznie naukowiec. - Nawet nie wiem, czy renifery dadzą radę. Max. Max - powtórzył kręcąc głową wzburzony. - Nie wiem kto otruł te nieszczęsne zwierzęta, ale przysięgam ci na naszą przyjaźń, że to nie byłem ja. Nie miałem z tym nic wspólnego. Nic!
Obaj mężczyźni mieli donośne głosy więc reszta mogła słyszeć ich nawet z odległości kilkudziesięciu kroków.
- Ale oni futrzaka nie muszą ciągnąć ze sobą, wystarczy że nas dogonią. I uwolnią... Słuchaj, zabieranie mzimu jest niebezpieczne. Nawet najbardziej łagodne plemiona mogą się wkurzyć. Ale nie w tym rzecz... Jeśli nie ty, a ja też tego nie zrobiłem. To zrobił to ktoś z naszej ekipy. Ktoś kto przemycił arszenik, aż tutaj... Do licha, co ty wiesz o tej sekcie obrońców futrzaków? - Arturo nadal mocno poruszony sytuacją. Wszak dziś trują psy, jutro mogą zacząć truć ludzi.
Chance spojrzał na drugiego naukowca z wyraźną obawą w oczach.
- A może to ... no ... wiesz - wahał się B.E.Chance. - Może to ... Henryk? Albo jego ludzie. Albo Taksa lub ten cały Han?
- Wiesz... Możliwe... Znaczy, jego ludzie...- podrapał się po brodzie Max wyraźnie markotniejąc. - Ale... wtedy ta oferta Iriny pachnie mi pułapką. Pszczoły łapie się na miód, wiesz ?
- Nie podoba mi się to. Nie podoba. Wcale ale to wcale - pokręcił głową B.E.Chance. - Musimy zachować szczególną ostrożność. I ufać sobie. Tylko sobie, rozumiesz Max?
- Mi się też to nie podoba.... - burknął Arturo, splatając dłonie razem. - Co teraz zrobisz?
- Pójdę zobaczyć drzewo ofiarowań. A potem spróbuję przekonać Kitula, aby nie cofnął danego słowa i pozwolił nam wziąć udział w ceremonii złożenia daniny. I wtedy upoluję giganteusa.
-Tak po prostu ? Na ich oczach? - powątpiewał Max. Potarł czoło dodając. - Słuchaj, może i ten ludek wydaje się łagodny, ale raczej nie pozwoli na taką napaść na futrzaka. No i... ktoś z tej wioski musi współpracować z ... trucicielami. Psy szczekają na obcych. Mamy jakiś plan awaryjny... Nie lepiej wytropić futrzaka po tej całej hecy z daniną?
- Chcesz zapuścić się w Angarę? - pokręcił głową Chance. - To pewna śmierć, Max. Te góry zimą są zdradliwe. Lód skuwa szczeliny i przepaście. Do tego lawiny i mróz, jak w sercu zimy. Wszyscy Jakuci boją się Angary. Wierzą, że zamieszkują ją demony lodu i wiatrów. I mają rację. Zimą niewielu jest tak odważnych, by zanurzyć się w ten labirynt skalnych rumowisk. Nie. Jeśli mam schwytać giganteusa, zrobię to przy drzewie.
- A ile takie zwierze może przemierzyć kilometrów od tego drzewa do gór w ciągu kilku godzin? - powątpiewał Arturo. - Nie mówię o ściganiu go w górach, tylko o polowaniu na niego z dala o tego drzewa. Niech się oddali na kilkanaście metrów od niego. Chance, nie należy drażnić miejscowych tak obcesowo traktując ich wierzenia. To się źle skończy.
- Nie mam pojęcia. Pewnie jest zdecydowanie silniejszy i szybszy niż my. Możemy stracić szansę, Max. Ale masz rację. Może zrobimy to inaczej. Po twojemu. Kilkadziesiąt metrów dalej, kilkaset, jak się da. Ale jak się nie da, wprowadzę w życie mój plan. Zgoda?
- Zgoda, zgoda. - odparł Max zerkając w kierunku Iriny i mówiąc w języku chińskim. - A ja przypilnuję ślicznotki. Coś za szybko się zgodziła, na zdradzenie swojego plemienia i złamanie jego zasad. Nie ufam jej.
- Ja sądzę, że to Henryk. Te całe jego uciekania przed nami. Ci dwaj nowi znajomi o których nic praktycznie nie wiem. Śmierdzi mi to zdradą. Nie powiem tego przy Natalii, bo dziewczyna sądzi, że to ja wystawiłem jej ojca, ale Henryk... ten Henryk którego znałem, któremu ufałem i którego, tak jak was, dopuściłem do tajemnicy Tabby i tej wsi, jakoś dziwnie unika kontaktu. Od samego początku, kiedy tylko opuściłem z wami Stany. To daje do myślenia. Wiesz. Zgodzisz się?
- Albo już nie żyje... - odparł smętnie Arturo i bardzo cicho odpowiadając w chińskim. - Możliwe, że ci jego wspólnicy pozbyli się go. To się zdarza, gdy się wchodzi w interesy z typkami spod ciemnej gwiazdy.
- Możliwe - odpowiedział głucho B.E. Chance. - To dobry człowiek i mam nadzieję, że jednak się mylisz. Nawet zdradę zniósłbym bardziej niż jego śmierć.
Do rozmawiających podszedł Mac. Nawet jeśli słyszał ich sprzeczkę nie dął tego po sobie poznać.
- Słuchajcie znaleźliśmy ślady od psów do lasu. Rakiety śnieżne. Nie znam się na tym za bardzo, ale rakiety produkuje się ręcznie, to nie jest masowa produkcja, nie sądzę by stosowali zasady standaryzacji ... - przerwał widząc, że słuchacze tracą wątek - chodzi mi o to, że przy wyrobach ręcznych nie da się zrobić dwóch identycznych rakiet. Mając ślady możemy spróbować odnaleźć pasujące rakiety, po kształcie i po wykonanym splocie.
-To jest coś...ale rakiety można podkraść i odstawić na miejsce po użyciu.- zamyślił się Max. Wzruszył ramionami dodając.- Za mało na solidny dowód, ale jest to już jakiś punkt zaczepienia. Może porównajmy ze śladami nasze rakiety śnieżne, a potem... poprosimy o to tubylców?
- Doskonały pomysł - zgodził się Chance z ożywieniem. - I niech pokażą nam je również nasi przewodnicy. Szczególnie Taksa i Han. Ten pierwszy został znaleziony i zatrudniony przez Michalczewskiego.
-Kto im to powie, tak żeby ich... nie urazić. Tak jakoś... dyplomatycznie?- spytał niepewnie Max.
- Ja. W końcu szefuję tej wyprawie. Chyba - uśmiechnął się, po raz pierwszy tego felernego poranka naturalnie. - Ale miejcie na mnie oko. Jeśli to ktoś z naszych przewoźników, może różnie zareagować chcąc uniknąć zdemaskowania.
Maximilian tylko skinął w odpowiedzi głową, zerkając na Mac ciekaw jego reakcji.
James poklepał tylko zawieszony na plecach sztucer.
- Ta broń powinna skutecznie odstraszyć napastnika, a z resztą w razie czego mam i colta.
Uspokojony B.E. Chance podążył do woźniców, by wyjaśnić im, w czym tkwi problem. Po chwili, mniej lub bardziej niechętnie Buriaci oraz Taksa i Han pokazywali swoje rakiety śnieżne lub narty. Na ile potrafili to określić dokonując prostych porównań, śladów nie pozostawił nikt z obozu. Chociaż rakiety Taksy i Kirgina znaczyły śnieg w podobny sposób. Także rakiety trzech mieszkańców wsi pozostawiało zbliżone ślady. Zbliżone, ale jednak nie takie same. Co na dziewięćdziesiąt procent potwierdzało hipotezę ingerencji z zewnątrz.

Arturo co prawda nie był do końca przekonany takiemu wytłumaczeniu sytuacji, ale ostatecznie dał temu spokoju. Atmosfera podejrzliwości tylko by pogorszyła sytuację. Max zamierzał iść wraz Chance'm na miejsce składania ofiar... głównie po to, by dopilnować by ślepy entuzjazm Chance'a nie narobił kłopotów całej ekipie. Albo entuzjazm innych jej członków. Miał bowiem złe przeczucia, po części związane z dręczącymi go snami.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 19-04-2013 o 12:30.
abishai jest offline