Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-04-2013, 13:02   #46
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Jakie dziwne to Południe.

Gdyby Yrsa szła za mąż na Północy, gdyby na Północy jechała spotkać się z mężczyzną, z którym przysięgała spędzić resztę życia, już w połowie drogi czekaliby na nią jego krewni i druhowie. By towarzyszyć jej w dalszej drodze i wynosić zalety i przymioty wybranka pod niebiosa, że silny, że odważny, że mądry, że bezwzględny dla wrogów i czuły dla rodziny, że drugiego takiego ziemia dotąd nie nosiła, i że cud ten nad cudy na nią i tylko na nią czeka, przebierając nóżkami w oczekiwaniu na pokładziny. Ta, patrzyliby i na nią, czy będzie godna dołączyć do ich rodu i czailiby się po krzakach, gdy szłaby się kąpać, żeby ocenić, czy warta jest grzechu. Przyrzeczony cud nad cudy czekałby na efekty tych oględzin dzień, dwa drogi przed siedzibą, w której chciał, by zamieszkali razem. Byłoby dużo przechwałek, pozorowanych bitek, prężenia bicepsów i darcia ryja pod niebo. I dużo chlania, zawsze jest wtedy dużo chlania. Yrsa cztery razy jechała po panny młode dla swoich krewniaków – i dostrzegała wielką wagę tych podchodów i piętrowej hecy, z udziałem w porywach ćwierci klanu. Nawet jeśli przyszli małżonkowie nie widzieli się wcześniej nigdy w życiu, panna młoda zjeżdżała do siedziby klanu, do którego miała dołączyć głęboko przekonana, że niczego bardziej nie pragnie, jak właśnie dołączyć. Skoro jest oczekiwana, potrzebna, wyglądana z niecierpliwością... głupim trzeba by być, żeby to odrzucić.

Więc albo to Południe dziwne jakieś, i przerobiło syna Roose'a na południową modłę. Albo żona wcale nie jest oczekiwana, potrzebna i wyglądana z niecierpliwością.

Domeric Bolton w odpowiedzi na wymęczony, ale szczery list wyrąbał jej trzy zdania suchych dyspozycji. Domeric Bolton zamiast wysłać po nią swojego przyjaciela, posłał konnicę pod dowództwem Umbera. Nawet nie po nią... po Harrenhal. Bo Harrenhal jest ważne, bo strzeże brodów na Tridencie. Yrsa objechała wtedy Umbera jak łysą kobyłę właściwie tylko po to, by się tego dowiedzieć – że w osądzie jej pana męża kupa kamienia jest cenniejsza niż przyrzeczona żona, która tę kupę kamieni, chichot losu, sama obległa, zdobyła i obroniła. Nie, siedziba Harrena jest ważniejsza, bo ktoś ją może odbić... a żona jak przysięgła, to i tak przecież przyjedzie. Gdyby nie Roose, gdyby nie uparte, sączone szeptem zza ust wąskich jak ostrze noża słowa, gdyby nie to, czego zaczęła się domyślać w Harrenhal, gdyby nie klany... Yrsa byłaby już w połowie drogi powrotnej, tylko po to, żeby pokazać panu mężowi, że można mieć słowo i przegrać, jeśli nie ma się człowieka, który to słowo rzekł. A tak jechała, jechała, z coraz mocniejszym przekonaniem, że do samej stolicy nic się nie zmieni, aż w końcu dojechała, i faktycznie, nic a nic się nie zmieniło. Tylko z każdym kolebiącym się krokiem słabła jej nadzieja na to, że Domeric będzie kimś, kogo chciała w nim widzieć. Jedyną szansą na wyjście cało z planu jego ojca.

Czy Domeric Bolton wyjechał ją przywitać? Gdy dała mu na to dość czasu, ślamazarząc się z rozkładaniem obozu pod stolicą? Po dotychczasowych Domerikowych osiągnięciach za bardzo już na to nie liczyła. Zamierzała wziąć go na przetrzymanie i tak długo siedzieć pod murami, aż pan mąż zechce ruszyć swoją namiestnikowską szlachetną dupę. I zamiast na pana męża lub kogoś mu bliskiego, z peanem na cześć młodego Boltona na ustach, doczekała się wizyty inkwizycji, w osobie Josefa Greya, Szczurzej Twarzy, i jego totumfackich. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że jej wtedy nie zmroziło do szpiku kości. Po drodze do stolicy wysunięty zwiad klanowców zaatakował mały sept. Zanim Yrsa, niemożebnie wściekła, na niemożebnie zgrzanym koniu dopadła do wioski, zdążyli obić septona i przysposabiali się do gwałcenia septy. Yrsa rozbiła parę łbów, odwiązała septę od sztachet w płocie i spłaciła septonowi nawiązkę, ale co z tego... Było już pozamiatane, a plotki szły szybciej niż wojsko. Dwa dni drogi pod stolicą Yrsa usłyszała na własne zdumione uszy, że sept został przez dzikusów spalony do gruntu, septon zabity, septa zgwałcona, że nie wiadomo, czy septona też nie zgwałcili, i że ponoć potem zjedli...
Ale Szczurza Twarz Grey sprawy wysłuchał i tylko trochę się nasrożył. Wysłuchał jej pogróżek bez gniewu. Zeżarł żebro sarny, którą Yrsa ubiła z nudy podczas bezpłodnych godzin spędzonych w oczekiwaniu na Domerica Boltona. A potem, nieoczekiwanie, wszedł gładko w rolę pocztu oczekującego na przybycie panny młodej, w miejsce, które było puste, bo Domeric Bolton pozwolił mu być pustym.
Dolał Yrsie wina. Zarzucił żarcikiem. I – wedle najlepszych północnych obyczajów – opowiedział jej co nieco o jej panu mężu, i o tym, jak ten niecierpliwie na nią oczekuje.
I tak, uwierzyła. Nie do końca, nie całą sobą, ale uwierzyła. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że w tej chwili poczuła wściekłość, choć powinna. Powinna wstać, rozrzucić kopniakiem ognisko, i pojechać wykastrować tego wieprza, co napluł na nią, na jej słowo, na jej rękę i na jej klan. Ale zamiast tego, w pierwszej chwili poczuła nieśmiałą ulgę, że może nie będzie musiała doczołgać się znowu pod drzewo serce i wysłuchać Domerikowych przysiąg. Niemal chciała Greya porwać w ramiona i ucałować. Dopiero po chwili zaczęła się bać. Była i druga strona tej monety. Jeśli miała rację, jeśli nie omyliło jej przeczucie, to właśnie została sama, przygnieciona wieloletnim, precyzyjnym i morderczym spiskiem.
- Co myślisz o tym? - zapytała Cathil, która siedziała przy ognisku z nimi i z kamienną twarzą wysłuchiwała wszystkich inkwizycyjnych rewelacji. Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Chyba zostałaś wypieprzona, Yssa.
- Jak i wy – Yrsa uśmiechnęła się, z początku wymuszenie, a potem szerzej i szczerzej. - Możemy sobie rękę podać. W towarzystwie zawsze raźniej.
- Wodzowie chcą broni.
- I będą ją mieli. Idź po nich, musimy pomówić.

***
Oczywiście, musi być wedle obyczaju. Chwalbę na rzecz pana młodego odgwizdano, należało również zaliczyć kąpiel. Yrsa stała po uda w wodach Tridentu. Yezzar siedział na wypalonym pniaku i ślizgał się wzrokiem po mizernych wdziękach, szorowanych przez Yrsę z zaciekłością godną zaiste lepszej sprawy.
- Moi chcą, żebym wypaliła ci oczy.
- Zawsze tego chcą.
- Mam szykować żelazo?
- Nie?
- Nie. Wiesz, dlaczego tu jestem?
- Myjesz się, bo cuchniesz jak chory koń.
- Tutaj, pod stolicą.
- A. Przyjechałaś się nadstawić Boltonowi, dla którego się teraz myjesz. Tyle że jemu zajedno, czy cuchniesz, czy nie. Bo i tak cię nie chce.
- Skąd strzygłeś uchem?
- Zza twojego namiotu.
- Cudnie. Nie będę musiała marnować teraz śliny. Wiele wskazuje na to, że jest właśnie tak, jak podsłuchałeś. Wiesz, co to oznacza.
- Zadźga cię przy pierwszej okazji.
- Wtedy klany zostaną bez głosu. Bez kogoś, kto chce i może mówić w waszym imieniu.
- Erohet jest w stolicy. Tuatha jechała tu po niego...
- ... i nawet ona nie wiedziała, kogo zastanie. Człowieka, który opuścił wasze góry, czy... człowieka Domerica Boltona. Wszyscy jesteśmy w dupie. Kto wie, kto jutro będzie żywy, a kto nie. Gdzie i pod jakim znakiem będą stali ci, co żyją. Słuchałeś, co mówiłam wodzom?
- Zawsze słucham – Yezzar wzruszył ramionami.
- Dobrze. W moich ubraniach znajdziesz sakiewkę. Zaraz jedziemy do miasta, muszę pomówić z Boltonem. Ty i mój kuzyn Holger odłączycie się od grupy. Przejdziecie się po mieście. Popijecie z miejscowymi. Posłuchasz, co mówią o moim mężu. Potem wrócisz, by mi to opowiedzieć.
- Jeśli będzie komu...
Yrsa wyszła z wody i otrzepała się jak mokry pies. Spod ubrań wyciągnęła zwitek bandaży.
- Obwiąż mi ranę, ciasno, żeby się trzymało...
- To zagojone już, Yssa. Nie trzeba opatrunku.
- ... i grubo – dokończyła. - Żeby było widać spod ubrania.
Yezzar zamarł z bandażem w dłoni przed nagą Yrsą. Potem zachichotał.
- I pospiesz się, bo mi się zimno robi – sięgnęła w stertę przyodziewku. - Szara czy niebieska?
- Co?
- Koszula.
- Yssa, jak cycków pod spodem brak, to naprawdę wszystko jedno.
- Jestem porażona bystrością twych obserwacji. A. Nie masz racji.
- Żadne słowo nie sprawi, że pojawi się coś, czego nie ma.
- Ja nie o cyckach. Tylko o całej reszcie. Nie masz racji.
- Zaraz zostanę porażony bystrością twoich obserwacji?
- Jako żywo. Nie dolazłam tu dlatego, żeby się nadstawiać. A przynajmniej nie głównie dlatego. Obiecałam coś Tuacie.
- Wiem. Wiem wszystko.

***

Zdążyła zsiąść z konia, manewrując bez wdzięku obwiniętą opatrunkiem nogą. Zdążyła podnieść głowę i skonstatować, że jej się Czerwona Twierdza nie podoba. Nie zostanę tu. Za nic. Nawet jeśli myliłam się co do Domerika, nie zostanę tu. Zdążyła krzyknąć na Ghzeba, żeby zostawił ten pierdolony posąg.
- Ma oczy z kamuszków – zaznaczył klanowiec.
- Niech ma choćby i ze szczerego złota. Zostaw to.
- Yrsa?!

Zdążyła się odwrócić. Nie zdążyła rozewrzeć ramion. Jory Cassel wpadł na nią impetem, aż obydwoje polecieli bezwładnie w tył i oparli się o koński bok. Ścisnął ją tak, że zazgrzytały jej żebra. Dotykał raz po raz blizny na skroni i nie przestawał mówić. Rzeczy, które nie miały zupełnie znaczenia, i dlatego były cenne.
- Właśnie miałem do ciebie jechać.
- Namiestnik cię wysłał?
- E nie. Nie widziałem go od wczoraj. Ale wszyscy gadali, że jedziesz – skinął głową klanowcom – z wojownikami z Gór Księżycowych. To pomyślałem, że cię przywitam, zanim cię dwór wciągnie razem z głową.
Jak głupią muszę teraz mieć minę. Jak okrutnie głupią.
- Nie wyglądasz dobrze.
- Ale czuję się dobrze – skłamała Yrsa z przekonaniem. - Naprawdę, naprawdę dobrze. Cieszę się, że jesteś. Jory...
Odstąpił o krok i skrzyżował ramiona na piersi.
- Zaczynam mieć złe przeczucia. Ostatnim razem, gdy padło „Jory” takim tonem, znalazłem się nagle na Pyke, w środku bitwy, pod rozkazami Boltona, a nie Starka. Potem było już tylko zabawniej.
- Jory, naprawdę...
- Przedostatnim zaś razem, kiedy padło „Jory”, „Jory, naprawdę”, a ja, jak ten baran głupi... - machnął ręką. - Nie marszcz się tak. Też się cieszę. Mówili, że nie przeżyjesz. Chciałem jechać, ale Stark mnie nie puścił. Płaczesz?
- Nie. Wiatr.
- O co chodzi? Tym razem? Jory... Jory, chciałabym, żebyś pojechał dla mnie na koniec świata i wrócił przed wieczerzą? Jory, pojedź ze mną podrzynać gardła Żelaznym? Jory, co, Jory? - zakręcił dłonią.
Powiedziała. Bo tak naprawdę się nie skarżył. Nigdy się nie skarżył, chociaż dawała mu do tego rozliczne powody. Jory Cassel wysłuchał i nawet się nie zastanawiał. Nigdy się nie zastanawiał.
- Zrobię to. Ale Yrsa, dziewczyno... będziesz mi musiała potem wytłumaczyć, dlaczego.
Skinęła tylko głową. Coś ją dusiło za gardło. Puściło dopiero, gdy na dziedziniec zszedł zbrojny z czerwonym człowiekiem Boltonów na piersi.
- Namiestnik oczekuje, pani.

Niech sobie czeka. Ja też czekałam. Czekałam całą drogę z pieprzonego Harrenhal. I nie dostałam nic.

- Muszę rozmawiać z królem.
- Namiestnik...
- Namiestnik prowadzi wojnę i zrozumie.

***

Ned Stark się nie zmienił, chociaż został królem. Taki drobny szczegół jak korona Siedmiu Królestw nie mogła nawet tknąć charakteru, który był całkiem, dogłębnie zamarznięty w ustalonej formie. Ned Stark siedział na tronie z tysiąca mieczy nastroszony jak wściekły wilk i chmurny jak północne niebo.

Yrsa przemaszerowała w milczeniu przez długą salę, z klanowcami za plecami, i z każdym kolejnym krokiem widziała w tych oczach zapowiedź rychłego gradobicia. To była prawda, co rzekła Greyowi. Południe nie jest dla północnych śniegowych bałwanów. Ludzie z Północy przekraczają Przesmyk i albo umierają, albo zaczynają szaleć.

Uklękła, przyciskając zwiniętą w pięść dłoń do piersi. Klanowcy i Modrzew, rzecz jasna, nie uklękli. Popatrywali to tu, to tam, i udawali, że to wszystko ich nie dotyczy. Yrsa była z nich dumna, udawali całkiem nieźle. Lordowie szemrali i marszczyli swoje lordowskie gęby.

- Królu. Mój panie. Jestem Yrsa z klanu Wullów. Córka Theo. Żona Domerica Boltona.

Jakże cudownie zmieniało się oblicze majestatu, niczym obrazy tworzone przez gnane wichurą obłoki. Twarz Neda Starka ścisnęła się w wyrazie żalu, gdy wymieniła imię swego ojca. By zaraz skrzywić się, gdy padło imię męża. Ned Stark wyglądał, jakby dostał zgagi, sraczki i zatwardzenia naraz. Uczucie to musiało być niezwykle silne, bo ta mina trwała i trwała, rozgaszcząjąc się na ponurym obliczu Starka, nawet gdy przywitał ją oficjalnie w Królewskiej Przystani i gestem pozwolił na wstanie z przyklęku.
- To jest Cathill, córka Mahra. Wynderl Skowyt z Czarnych Uszu – wymieniała powoli imiona towarzyszy. - Klany z Gór Księżycowych uczyniły mnie swoim głosem. Jako lojalni i wierni Koronie, prosimy o glejty oraz chorągwie, pod którymi będziemy walczyć w jej obronie.

Ned Stark nachylił się lekko na tronie. Coś na kształt uśmiechu rozgoniło chmury.
- Jako lojalni i wierni Koronie... dostaniecie je.
- Jeszcze dziś, mój panie? Klany rwą się do walki. Szli długo. Nie chcą czekać. Czy dostaniemy glejty, chorągwie... i rozkazy już dziś, teraz?
- Pojedziecie na Złotą Drogę...

Dzięki ci, panie. Królu. Dzięki wam, bogowie.

To ożywiło lekko klanowców. Wynderl wykonał wobec króla coś na kształt pozdrowienia. Cathill wyszczerzyła zęby. A Yrsa uklęknęła powtórnie. Stark był mimo wszystko cierpliwy. Odczekał, aż Yrsa przemieści się z powrotem na ziemię i odczekał na słowa, które wyjaśnią, dlaczego.
- Wśród klanów nie ma zbrojnych ani rycerzy. Wojownicy są słabo uzbrojeni. Chciałam cię prosić, w ich imieniu, mój panie, królu, o broń.
- Sytuacja jest trudna – zaczął Stark i marudził jeszcze trochę. Ale Yrsa już wiedziała. Może nie da wiele, może nie da tyle, by starczyło dla wszystkich, ale skończy marudzić i da, co może. I tak się tez stało. Klanowcy ożywili się na dobre. Zaczęli pokrzykiwać i łupać pięściami w piersi i Yrsa musiała wstać, by ogarnąć rwetes, w którym nie słyszała ani tego, co mówił król, ani tego, co mówiła sama.
- Czy w drodze tutaj nie natrafiliście na coś... dziwnego?
- Dziwnego, mój panie? Południe... jest dziwne. Życie jest dziwne.
- Życie? Nie. To nie byłoby życie – mruknął Stark. - Jesteś podobna do ojca – rzucił jej jeszcze, gdy podziękowała za królewską łaskę, skłoniła się i miała już odejść.
- Nie – wyrwało się jej mimochodem. - Nie jestem.
- Słucham?
- Nie jestem podobna do mego ojca. Mój ojciec pojechał na południe i zginął. Ja wrócę.

***

- Co to zwierz? - Ghzeb z Wynderlem oglądali wilkora na chorągwi i dziwowali się wielce. Yrsa chodziła od ściany do ściany na korytarzu przed królewską kancelarią i czekała na glejty.
- Wilkor. Zaraz dostaniemy glejty. Wrócicie do obozu, zostaje Ghzeb, Cathill i Modrzew. Dacie glejty wodzom. Powiedzcie, żeby ich pilnowali jak oka w głowie. Chorągwie od razu powieście.
- Czemu zwierz wilkor na szmacie ważny, Yssa? Czemu papiery ważne?
- Są ważne.
- Nie dla nas.
- Nie. Dla innych. Zwierz powie wszystkim, że jesteśmy ludźmi króla. Nie Boltona. Jakbyśmy byli ludźmi Boltona, mielibyśmy małego czerwonego człowieka. Wodzowie nie chcą czerwonego człowieka. Więc mamy zwierza wilkora.
- Ma zęby. Co ma zęby, nie może być złe.
- Też tak myślę, Wynderl.

Godzinę później pod kancelarię, gdzie Yrsa czekała już tylko z Modrzewiem i dwójką klanowców, ściągnął Jory Cassel.
- Nic nie znalazłem, nic niepokojącego – mruknął, siadając obok Yrsy w wykuszu. - Ale pilnują tego, jakby to było ze złota. Nie wszędzie mogłem dotrzeć. Powiesz mi teraz, dlaczego? Dlaczego „Jory, jako mojego niedoszłego męża proszę cię, idź pogrzeb w ślubnej bieliźnie, na której będę sypiać z przyszłym mężem”? Hm? To musi być naprawdę dobre...
- Bo przyszły mąż może się okazać niedoszłym.
- Żartujesz?
- Chciałabym.
- Wiesz, że wojny wybuchały z głupszych powodów? I z mniejszych obraz?
- Wiem. Dlatego jeszcze nie poszłam do Boltona z nożem w garści. Poszukasz jeszcze?
- Poszukam, ale nie obiecuj sobie za wiele. Zobaczymy się potem?
- Pewnie – uścisnęła mocno prawicę Cassela. - Dzięki, Jory.
- Nie dziękuj. Przeżyj.

Siedziała w tym wykuszu jeszcze długie, przeciągające się w wieczność chwile. Ważyła w dłoniach list od Roose'a i zwitek pergaminu, na którym wyskrobała to wszystko, co chciałaby powiedzieć. Zaczęła mieć głupią nadzieję, że może to wszystko jeszcze wyjdzie na prostą. Skoro Jory nic nie znalazł, może to, o co posądzała swego pana męża to tylko to kalectwo, na jakie cierpiał cały jego ród, doprawione południową manierą. Może da się to wyprostować, ustalić, naprawić. Gdy szła do komnat namiestnika pociągając ranną nogą znowu liczyła na to, że zobaczy tam kogoś wartego tej całej drogi, tych wszystkich śmierci, tego całego strachu i obaw. Tej całej hecy i tego, co wydawało jej się, że ma się stać.

Domeric Bolton jakby trochę urósł. Nie miał już pryszczy. Miał za to brodę, i namiestnikowski łańcuch. Jakby się nawet trochę uśmiechnął. Uznała, że chyba nie będzie tak źle. Potem Domeric Bolton otworzył usta i czar prysł.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 26-04-2013 o 15:03.
Asenat jest offline