Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-04-2013, 13:41   #41
 
Fenris's Avatar
 
Reputacja: 1 Fenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skałFenris jest jak klejnot wśród skał
Wyraz twarzy lorda Pijawki nie wyrażał zupełnie nic. Jak zwykle. Mimo to, Robar miał wrażenie, że zauważył błysk satysfakcji w mrożącym krew w żyłach spojrzeniu, którym Bolton go poczęstował. Cały obóz pogrążył się w nienaturalnej ciszy, kiedy tak stali, mierząc się spojrzeniami. Snow potoczył wzrokiem po najbliższej okolicy. Głośni zazwyczaj żołnierze teraz stali z jak wykuci z kamienia, otaczając ich szerokim kręgiem, z rękami na rękojeściach mieczy. Gotowi w uderzenie serca pozbawić życia znienawidzonego przez nich dzikusa. Gniew kipiał w żyłach Robara jak nigdy, jego usta zaciśnięte były tak mocno, że przez chwilę zastanawiał się, czy nie ukruszył kilku zębów. Jego ręka, drżąc, niemal odruchowo sięgnęła do wiszącej u pasa broni. Szum krwi w uszach nie pozwalał dojść do głosu racjonalnemu myśleniu. Był zdecydowany. Zginie tutaj. Trudno! Przynajmniej zabierze ze sobą największego skurwysyna w całych Siedmiu Królestwach! Szczęk stali zgłuszył na chwilę jego myśli, kiedy, w odpowiedzi na jego ruch, z dziesiątek pochew wysunęły się miecze. Jedynie jego ojciec pozostał w tej samej pozycji. Nawet jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy, choć stał w obliczu ryzyka utraty życia. Chwila przeciągała się w nieskończoność. Przez mgiełkę wkurwienia, tak kojąco otulającą jego umysł, dotarły do niego słowa Ferro: “Nie chcę umierać, ale jeżeli miałabym umrzeć, to z tobą.” Spojrzał na nią pełnym gniewu, niewidzącym spojrzeniem, a ona, w odpowiedzi, uśmiechnęła się słabo, wyrażając tym gestem całą swoją miłość, wierność i pogodzenie z losem. Dopiero ten uśmiech, w jednej chwili, stopił niemal cały gniew wojowniczego barda. Zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie, zamrugał kilka razy, jakby chciał odpędzić pozostałości koszmaru i wrócić do rzeczywistości. Ręka, która jeszcze uderzenie serca temu sięgała po broń, teraz sięgnęła do twarzy Qohorki, aby, czułym gestem, pogładzić ukochaną wojowniczkę po policzku. Jego wzrok złagodniał, a na twarzy zagościł uśmiech, podobny do tego, który chwilę temu widział u Ferro. Zdał sobie sprawę, że za nic w świecie nie chcę zabierać jej ze sobą do grobu. Zasłużyła na znacznie więcej...

Wziął głęboki wdech, teraz musiał zastanowić się co dalej...Był pewien jednego, nie puści tego płazem! Odwrócił się do starego Boltona i zaśmiał głośno, wywołując tym samym konsternację pośród otaczających go ludzi północy. Spojrzał na glejt, który trzymał w ręku, zgniótł go jakby było to serce samego Boltona, splunął pod nogi pijawce, po czym odwrócił się i skierował do północnego wyjścia z obozu.

- Chodźmy! Nic tu po nas... - Rzucił do Ferro i Kyr’weina, którzy w dalszym ciągu czujnie rozglądali się wokół siebie.

Kilku rycerzy wykonało nerwowe gesty, jakby mięli zamiar zatrzymać niewielką kompanię, jednak cicha komenda ze strony Boltona powstrzymała ich. Goście opuścili obóz Armii Północy w stanie z grubsza nienaruszonym. Jedynie duma Robara piekła i pulsowała, jak jątrząca się rana.

Robar nigdy nie uważał się za małostkowego, wręcz przeciwnie, starał się być pragmatyczny kiedy się dało. Jednak potwarz, której doświadczył ze strony własnego ojca obudziła w nim żądzę zemsty silną jak nigdy dotąd. Kiedy oddalili się poza zasięg wzroku od obozu pozwolił sobie na chwilę oddechu.

- Skurwysyn! Jak mogłem być tak głupi! - Robar wyrzucał z siebie słowa, które zbyt długo już, był uwięzione w jego krtani. - Na co ja, kurwa, liczyłem?!? Na sentyment? Ze strony tego zimnego chuja?!? - Krzyczał do wszystkich i nikogo w szczególności. - Żeby własnego syna... - Pokiwał głową z niedowierzaniem. Wziął jeszcze jeden głęboki oddech i popatrzył na wojowniczkę i maga.

- Dotyczy to nas wszystkich, więc chce żebyśmy decyzję podjęli wspólnie. - Powiedział zawziętym głosem, wodząc wzrokiem po twarzach swoich towarzyszy. - Zasłużyłem na to. Wiem. - Powiedział kiwając głową, jakby w końcu zobaczył to co oczywiste. - Ale i tak chcę, żeby skurwiel dostał nauczkę. Mam pewien plan, cholernie ryzykowny, a oprócz tego, taki na którym możemy nie zyskać nic oprócz kolejnych problemów. Chce jednak spróbować. - Mówił już spokojniej. - Sam jednak niczego nie zdziałam, potrzebuje waszej pomocy. - zrobił krótką pauzę. - Co wy na to?
 
Fenris jest offline  
Stary 11-04-2013, 09:02   #42
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Smocza Skała czekała na Donnchada prawie taka jak ją zastał. Zamek rządzony przez piratów, jakoś przetrwał niekończącą się zabawę. Co ładniejsze służki znalazły nowe powołanie i zdecydowanie lepszą pracę. Pozostali jeńcy zdawali się być nietknięci, może trochę zapomnieni, może trochę bardziej przerażeni.

Nie było się czemu dziwić, akustyka zamku pozwalała im przysluchiwać się dokładnie treningom Maegora, które okazały się cudowną rozrywką dla chwilowo pozbawionych zajęcia piratów. Wieprz zdawał się uczyć bardzo szybko i, choć minęło w sumie bardzo niewiele czasu od wyprawy Donnchada do stolicy, to zdawało się że urósł na diecie ze zwęglonego ludzkiego mięsa.

Gdy Donnchad przybył na Skałe, właśnie trwał trening i zbierano zakłady o jego przebieg. Jak szybko Maegor pożre delikwenta? Czy najpierw go spali, czy zagryzie? Czy pojmie komendę, wydawaną przez Jenny? Nawet najwymyślniesi bukmacherzy nie byli w stanie jednak przewidzieć, że wzmocniony na bogatej w żywą zdobycz smok, wykorzysta swoje dobre skrzydło by wznieść się przez ułamek sekundy na wietrze i spaść na spanikowaną zdobycz z góry, jak jastrząb. Drapieżnik przysiał swoim niemałym ciężarem na człowieku i dało się słyszeć pękające kości. Najedzony Maegor nie zabił jednak więźnia, a zaczął drapać się tylną nogą po pękatym brzuszysku, wywołując u mężczyzny jeszcze więcej bólu.

Śmiech zawładną obserwującymi tłumami. Donnchad widział kliku pirackich lordów, o których przybyciu poinformowano go zaraz po zejściu na ląd. Była tam Czerwona Mariella,


dawniej prostytutka z Pentos, dziś złowieszcze imię na morzach. Było Pięć Pucharów, słynących zarówno ze sprytu, jak i kłótliwości oraz sławny Salladhor Saan.

W końcu, przez jęki cierpiącego oraz śmiech tłumu, przebił się słodki, ale stanowczy głos Jenny.
- Zabij - Maegor natychmiast zamarł, jak zahipnotyzowany i zwrócił cały swój intensywny płomień na przygniecionego człowieka. Trwało to ułamek sekundy, a zakończyło się burzliwym aplauzem, jakiego te mury dawno nie zaznały.

~"~

Zanim zaczęli rozmowę całkiem niedaleko dało się słyszeć urywany krzyk i jęk. Wszyscy zamarli. Kyr’wein dał susa w krzaki, ponownie udowadniając że jest tchórzem jakich mało. Ferro chwyciła odruchowo za broń i przypadła do ziemi, nasłuchując. Kolejny urywany krzyk, nieco bardziej po prawej. Ferre uniosła się do kucek i ruszyła w tamtą stronę, skradając się, jak cieniokot.

Gdy Robar do niej dołączył, stała już nad trupem i wyciągała mu strzałę z serca.

- To nie ja - szepnęła.

Mężczyzna wyglądał na wojownika o ambiwalentnym podejściu do szerko pojętej moralności i podstawowych zasad higieny. Jego twarz zryta była bliznami, włosy śmierdziały i kleiły się do kopuły czaszki, jak cienka warstwa gówna, a na piersi nosił przybrudzony krwią, i to nie tylko jego własną, znak Boltonów.

Ferro przyglądała się przez chwilę strzale.

- Hn, to nie z łuku - przejechałą palcem po szczątkowej lotce - To z kuszy.

Tego typu broń była bardzo efektywna, ale niezbyt popularna na północy.

- Założę się, że tam dalej - pokazała kierunek, z którego dobył się pierwszy krzyk - Leży drugi taki - trąciła boltonowego obszczymura czubkiem buta z nieukrywaną odrazą.

Nagle, ktoś zawołał.

- Hej! Nie chcę z wami walczyć - mężczyzna miał akcent, który Robar rozpoznał od razu. Klanowiec z Północnych Gór. Chyba Flint - Więc mam taką pokojową propozycję ... odłóżcie nożyki i nie zarobicie bełta między oczy.

Ferro podniosła wzrok. Tuż nad nimi, na gałęzi siedział kusznik.


- Wiecie, zabiłem tych, którzy za wami poleźli - uśmiechnął się - Trochę zaufania, królisiu - tu zwrócił się do Robara - Nie zgrzałeś się aby tam na południu?
 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 11-04-2013 o 15:05.
F.leja jest offline  
Stary 16-04-2013, 08:54   #43
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie

Są historie o Caine. Nie opowiadają ich babki, ani mamki i nie słuchają ich mali chłopcy, ani małe dziewczynki.

Utswani, syn Tangita, mistrz trzech kart i złotopalcy kieszonkowiec, usłyszał pierwszą z nich w dniu Wielkiej Powodzi, gdy całe miasto rozpaczało nad stratą Dzielnicy Świątynnej. Kisemi, stary mistrz złodziei, dawny przywódca gildii zebrał wtedy resztki swoich uczniów na poddaszu opuszczonej kamienicy, rozdał nieco wilgotny chleb i nakazał otwarcie zdobycznej beczki przedniego wina, którą zabójczy przypływ wypłukał zapewne z domu jakiegoś bogacza lub składu kupieckiego. Gdy krew zagotowała się przyjemnie w młodych żyłach, a myśli spowiła mgła przyjemnego otępienia, stary mistrz odpalił wysuszone na słońcu cygaro, śmierdzące kocim moczem i kiwając głową rzekł.

- Pomnijcie moje słowa, to Dom Caine sprowadził na nas tę klęskę.

Odpowiedziała mu cisza, nikt bowiem nie wiedział, co mogą oznaczać te słowa. Kisemi potarł poszarzałym od tytoniu palcem, czubek garbatego nosa. Utswani wzdrygnął się, słysząc jak szorstka skóra szura na szorstkiej skórze. Chciał by Kisemi przestał pocierać i przestał gadać, i dał im wszystkim spać. Tego dnia, nie jeden z ich gildii stał się sierotą, stracił dach nad głową lub drogiego przyjaciela. Jedyne co można było teraz zrobić to zasnąć w oparach grzejącego ciało i duszę alkoholu. Bezlitosny Kisemi nie zważał jednak na pragnienia Utswaniego, ani żadnego z jego małych towarzyszy niedoli i dalej marnował słowa.

- Jest wielki Khal Dothraków, który swoją siłą potrafi sprawić, że wielkie Miasta drżą ze strachu. Jest Żelazny Bank i jego bankierzy, którzy przy pomocy złota potrafią sprawić, że padają dynastie. I jest Dom Caine i jego nieśmiertelni, którzy cierpliwością potrafią ścierać góry.

- Słyszałem tę historię - zakrzyknął jeden z bardziej podchmielonych młokosów i zaśmiał się głośno.

- Kapłan o ogolonej głowie kroczył przez Kraj na skraju świata i napotkał górę - chłopiec snuł swoją opowieść, gładząc się po napęczniałym brzuchu i bekając od czasu do czasu - A góra była wysoka, że nie można było jej przekroczyć, a jej podstawa szeroka, że nie można było jej obejść. Mnich zasiadł więc u stóp góry i zaczął się modlić. Po roku podszedł do niego pasterz owiec, który mieszkał nieopodal i zapytał “co robisz, święty mężu?”, na co tamten odparł “czekam, aż góra legnie u moich stóp.” Pasterz odszedł go natychmiast, bo wziął go za szaleńca. Minął kolejny rok i nikt nie podchodził do kapłana, jedynie kruk przeleciał nad nim i wydalił się na ziemię tuż przed nim. Minął kolejny rok, a on wciąż się modlił. Minął jeszcze jeden, a z ziemi gdzie spadły wydaliny ptaka zaczął wypełzać świeży pęd. Minął jeszcze jeden rok, a pęd stał się drzewem. Lata płynęła, a drzewo rosło i rosło, i nie przestawało, aż jego korzenie rozsadziły skałę i trysnął z niej potok. A mnich siedział u stóp góry i modlił się dalej. Pasterz owiec, który był już stary i niedołężny podszedł do jego miejsca jeszcze raz i rzekł “Odejdź, święty mężu, w porcie u ponóża góry pływają łodzie, wsiądziesz na jedną, a kapitan zabierze cię na drugą stronę góry”. Mnich odparł jednak “Nie widzisz, pasterzu owiec, że już niedługo góra legnie u mych stóp?”. Pasterz spojrzał na ogromną górę i nie zobaczył. Pokręcił więc głową i odszedł, a następnego roku umarł w swym łóżku. Jego stadem zajął się jego syn, a potem jego wnuk i prawnuk. A gdy minęło 10 pokoleń mnich wstał i przeszedł górę wzdłóż strumienia, który przebił się przez jej serce i zatarł jej wielkość.

Chłopcy i młodzieńcy, których zebrał Kisemi na poddaszu opuszczonego magazynu zaczęłi klaskać dłońmi o uda, uznając prawdę w tej opowieści.

- Więc to jest twój Caine? - zapytał młody bajarz ze śmiechem.

Kisme uśmiechnął się tylko i pokiwał głową z pobłażaniem.

- Tegolu, synu Witala, mistrzu plotki - rzekł starzec - Caine to ten, który poczęstował młodą dziewczynę jabłkiem na placu w mieście drugiego końca świata i patrzył jak kruk pożera wyplute przez nią pestki.


Raport


Wiadomym jest, że wśród czarnych rynków Wolnych Miast i przestępców wszelkiego sortu znany jest mit o Domu Caine, którego wpływy sięgają wieków i obejmują kontynenty. W tak zwanym półwśiatku symbol sowy okryty jest tabu i niesie ze sobą podwójne znaczenie - może bowiem przynosić zarówno szczęście, jak i niewymownego pecha. Mawia się, że wszystko co wielkie w historii odbywa się za sprawą Caine.

Ten badacz nie odkrył jednak jednoznacznych dowodów na potwierdzenie istnienia instytucji zwanej Domem Caine, ani jej domniemanych wpływów na historyczne wydarzenia. Biorąc to pod uwagę, oto odnalezione przez nas świadectwa osób, które twierdzą, że miały styczność z Caine.

Starożytny tekst o niepewnym pochodzeniu. Język - valyriański.

Przybyła do miasta armia i zajęła rynek. Nie było walki, albowiem Książe Elekt zmarł poprzedniego ranka, uderzony przez los (podejrzewamy, że chodzi o słabość serca). Na czele armii stała kobieta o białych włosach i oczach koloru kwiatu wiśni (w regionie, wiśnia kwitnie fioletem, podejrzewamy, że chodzi o przodkinię rodu Targaryenów). Władza była jej. Złożyła ofiarę z co trzeciego męża i co piątej kobiety na chwałę tego, którego nazwała Pożeraczem. Rozkazała rzeźbić sowy nad bramami.

Nie wyrzeźbiono sów, następnego dnia przybyła armia Nieskalanych, bez dowódcy i zrównała miasto z ziemią. Nikt nie przeżył prócz jednego dziecka, którego słowa spisuje, ten oto nic nie wart skryba.

Analiza ksiąg kupca z Braavos, który twierdzi, że handlował z Domem Sowy - księgi liczą sobie w przybliżeniu trzysta lat.

Pożywienie dla 30 dorosłych ludzi.

Odzienie skromne i niewymyślne, kilka sukni.

Broń do użytku osobistego.

Zapłata zawsze złotem, zawsze z naddatkiem.

(podejrzewamy ukryte zakupy - dalsza analiza wykazała zaskakujące nabytki kupca - komponenty lecznicze, komponenty trucizn i inne, których przeznaczenia nie byliśmy w stanie dociec)

Tekst spisany w Lorath, datowany na lato sprzed lat 78 (Wolne Miasto, wyspa na północ od Essos)

Danice, córka Wulborga Rybaka została dziś poddana każe ognia za przepędzenie ryb, zabicie owiec Giza Owczarza złym okiem, składanie ofiar z kotów i otrucie swojej matki zielem babki (jedyne znane nam ziele babki nie jest toksycze). Złapana, Danice zaprzeczyła swoim zbrodniom. Broniła się dobrze i byłaby poszła wolno. Trybunał okrzyknął ją czarownicą, gdy matka dziewczyny wstała z grobu bez świadomości i z żądzą krwi, zabijając swego męża Wulborga.

Gdy wiedźma płonęła, do miasta przybył klecha i nakazał zgaszenie ognia. Zabrał truchło na łódź i odpłynął ku Braavos.

(w księgach znaleźliśmy informację, że przez kolejne trzy lata zmarli w Lorath wstawali i mieszkańcy zmuszeni byli palić zwłoki nim do tego doszło)

Analiza Maestra Flemmala, uznanego badacza historii (rozprawa nie figuruje w oficjalnych bibliografiach, jej proweniencja jest więc wątpliwa)

Istnienie Domu Caine jest moim zdaniem udowodnione przez konwergencję faktów. Faktem jest, że w wielu wydarzeniach, które analizowałem można dostrzec dotknięcie Caine. Wydaje się, że przedstawiciele tej tajemniczej instytucji starają się wpływać na przebieg wydarzeń na wszystkich kontynentach naszego świata. W wielu analizowanych przeze mnie tekstach i świadectwach powtarzają się imiona Danice, Locke, Gillamaya i Kyr’Wein, ten ostatni zdaje się być postacią legendarną, jednak trudno wątpić w słowa tak wielu nieznających się świadków, a nie sądzę by wśród skrybów istniała tradycja dodawnia notatek o Caine, jako formy żartu.

Znalazłem dwa, pokrywające się opisy wyglądu Kyr’Weina - niewysoki, łysiejący, ciemnowłosy, głos niski, podróżuje samotnie, pojawia się w sercu wydarzeń, najczęściej w Westeros.

Znalazłem trzy, pokrywające się opisy Danice - niewysoka, ciemnowłosa, przystojna, zielone odzienie, podróżuje w grupie, szuka przyjaźni w wysokich miejscach, niesie zniszczenie, najczęściej w Wolnych Miastach Essos.

Nie znalazłem pokrywających się opisów Locke i Gillamayi, nie wiem czy są to kobiety, czy mężczyźni.

Pogłoski o magii, którą niosą Caine wydają się przesadzone, jednak trudno jest w nie nie wierzyć, zważywszy, że postaci, o których piszę pojawiają się w słowie pisanym już za czasów Starej Valyrii.
Pozwolę sobie wnioskować, że Caine prowadzą wysublimowaną grę na planszy świata. Nie jestem w stanie wnioskować co do celów owej gry.


Starszy Inkwizytor Glockta

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 24-04-2013 o 10:05.
F.leja jest offline  
Stary 23-04-2013, 23:20   #44
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Północ

Conner Flint był uznanym bękartem Starego Flinta. Conner Flint był łowczym. Conner Flint wiedział co się dzieje ne Północy. Robar i jego towarzysze słuchali uważnie jego opowieści i podążali za nim wgłąb głuszy.
- Wszystko poszło się jebać - zaczął od pointy, gdy schylił się zbadać jakieś ledwo widoczne ślady w poszyciu. Robar nie był złym tropicielem, ale nie mógł się równać z Connerem.
- Ta sucha decha, Yrsa - widocznie nie znalazł nic niepokojącego, bo wstał, poprawił kuszę na plecach i ruszył dalej - Wzięła większość ludzi i poszła na południe. Potem przyszedł sam Pan Bolton, zabrał resztę zdolnych do walki i przypełzł sobie do Moat Cailin. Gorzej, jego ludzie są wszędzie na Północy, zadbał żeby żadne informacje nie docierały na południe.
Splunął.
- A jest o czym gadać - zamilkł na chwilę i nakazał gestem ciszę pozostałym. Dało to Robarowi okazję by zacząć się martwić.
- Po pierwsze, Kruki na Murze, zdziesiątkowane - sarknął, przeskakując nad wyjątkowo parszywie śmierdzącą kałużą - Misiek poszedł ze swoimi do Pięści i tam ich rozjechali w drobiazg. Kroczący, żywe trupy, Inni.
Zdawało się, że cały las z uwagą słucha słów młodego mężczyzny.
- Po drugie, Greyjoyowie ruszyli dupska i zaczęłi łupić wybrzeże - Conner pokręcił głową z politowaniem - Co się, kurwa, dziwić. Nie od dziś wiadomo, że to krótkowzroczne skurwysyny.
Nawet przyglądająca się podróżnym wiewiórka nieoprotestowała owej tezy.
- Po trzecie, Bolton zabrał całe wojsko na południe. Chce sobie zagrabić co się da, może nawet koronę - widziąc zmarszczone czoło Robara, mężczyzna zaśmiał się - No nie mów, że choć przez chwilę wątpiłeś o co idzie gra? Nikomu nie zależy na Północy, wszyscy tylko szczają po gaciach na myśl o Żelaznym Tronie.
Flint podrapał się za uchem.
- No może poza Starkiem, ale jego nikt nigdy o zdanie nie pyta ... - mruknął. Były to pierwsze słowa, w kórych można było doszukiwać się szacunku.
- W każdym razie. Jesteśmy w chujowej sytuacji. Coraz więcej martwego badziewia gromadzi się za Murem. Dogadaliśmy się z Dzikimi i tym co zostało z Czarnych, puścimy ich na tą stronę Muru jeżeli pomogą nam się bronić.
Zwątpienie na twarzy Robara było widoczne na milę.
- Pieprzyć Boltona i jego pomysły - dodał Conner, gwoli wyjaśnienia - On patrzy na Południe.
Zatrzymali się w pół kroku. Dopiero teraz Robar zauważył, że znaleźli się na ścieżce.
- Pójdziecie tędy, aż do drogi, potem na Północ. Nikt nie powinien was niepokoić - zaśmiał się - Gorzej gdybyście próbowali wracać. Teraz Fosa Cailin będzie strzeżona.
Mężczyzna sprawdził swój ekwipunek, pociągnął łyk wody ze skórzanego bukłaka i skłonił głowę.
- Dzikim przyda się Król - powiedział - Kiedy cię zobaczyłem, wiedziałem, że muszę ci uratować dupę. Potrzebujemy cię na Zimę.
Nieme pytanie, na twarzach rozmówców Connera nie pozostało bez dopowiedzi. Chyba wszyscy myśłeli, że poprowadzi ich dalej.
- Ej - wzruszył ramionami - Wysłali mnie po Yrsę. Mam jej zanieść wiadomości i sprowadzić sukę do domu, razem z ludźmi których podprowadziła. Ona podobno teraz lata tylko za Boltonowymi fiutkami, więc pomyślałem, że będziesz dobrą przynętą - zaśmiał się do Robara i zaraz spoważniał - Lepiej nie spierdol wszystkiego zanim nie wrócę.
Odwrócił się na pięcie i zniknął wśród umierającej zieleni jesiennego lasu.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline  
Stary 26-04-2013, 12:18   #45
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Grey zjawił się obozie dzikich incognito tzn. ubrany w na szaro W towarzystwie dwóch kolesi, jeden brzydki jak nieszczęście i pokryty bliznami. Drugi, nawet przystojny, oszczędny w ruchach. Wygadany, żartuje, ale po oczach widać, że to nie żaden fircyk. Żaden z trójki nie wyglądał na inkwizytora.

Lady Bolton siedziała przy ognisku, posypywała skwierczące boki sarny rozmarynem i wyglądała tylko trochę mniej barbarzyńsko niż otaczający ich wojownicy z Gór Księżycowych. Na lady nie wyglądała w ogóle.

- A - skwitowała krótko ich przybycie. - Czcigodny Grey. Z równie czcigodnej inkwizycji. Jestem Yrsa Bolton. To - wskazała patykiem na jasnowłosą kobietę po drugiej stronie ognia - jest Cathil, córka Mahra. Rozgość się, panie - zapraszającym gestem pokazała na przykrytą pledem kulbakę. Sama siedziała na ziemi. - Cieszę się, że przybyłeś. Oszczędziłeś mi czasu.

Grey skinął głową córce Mahry i usiadł.

- Czyżbyś też miała pani jakąś sprawę do mnie? Bo rozumiem, że przybyłaś na ślub Namiestnika.

- Och, nie - Yrsa sprawdziła miękkość mięsa sztyletem, oblizała ostrze, a potem wycelowała je w inkwizytorską pierś. - Przybyłam dopilnować, by Namiestnik dożył pokładzin.

- To czy dożyje to nie moja sprawa. Wiesz pani czym się zajmuję. Wiem wiele i dowiedziałem się czegoś co cie zainteresuje. Czy mogę mówić otwarcie? Czy obecni przy ognisku mogą usłyszeć to co powiem?


- Nie twoja?
- zdziwiła się Yrsa uprzejmie. - Mam mówić otwarcie? Czy obecni przy ognisku mogą to usłyszeć?

- Bawimy się w przedrzeźnianie? - uśmiechnął się Grey - Dobrze więc, nie moja to sprawa. Bo wbrew pozorom, nie konkuruje z Namiestnikiem. Po prostu mamy dwa spojrzenia do dobro królestwa. Ale wracajmy do ślubu Boltona. Trwają przygotowania do tej uroczystości.

- Przyniosłeś to wino, panie? Czuję, że muszę się napić
- przerwała mu kwaśno.

Wyciągnął z worka bukłak i podła go kobiecie.

- Mam się napić pierwszy?

- Och nie. Jestem przekonana, że nie dałam wam jeszcze powodu, by zabić mnie tak prostacko
- uśmiechnęła się miło.

- Bez obaw, nie jestem skrytobójcą. Cenie też swoją skórę, gdybym chciał wywinąć brzydki numer to wysłał bym swojego człowieka, a nie przychodził osobiście.

- Jakże odważnie
- zachwyciła się i pociągnęła solidny łyk. - Dążmy do sedna, możliwie prostą drogą, jeśli łaska. Chyba że to coś tak strasznego, że muszę się naprawdę urżnąć. Pozwól, że coś ci wybiorę... żeberko dla czcigodnego inkwizytora?

- Poproszę. Wracając do tematu przygotowań ślubnych. Moi ludzie znaleźli wśród proporców, które mają być rozwieszone dwa komplety. Jeden dla Ciebie pani, a drugi... w barwach Tyrellów. I coś mi się widzi, że nie będą one rozwieszane jednocześnie...

- Czyżby Namiestnikowi zbrakło drągów, by uwiesić na nich barwne szmatki? - rzuciła lekko Yrsa po chwili zdziwionego i zaciekawionego milczenia. - Przywiozłam mu parę... I jakiż to powód skłonił inkwizytora Greya, który ma tak odmienne zdanie co do spraw królestwa niż mój pan mąż, do zainteresowania się kolorem szmaty, który będzie powiewał nad głową panny młodej? Hm? Żeby nie powiedzieć, do wybierania tejże panny młodej za mojego męża?

- Inkwizytor Grey po prostu, uważa, że małżeństwo namiestnika z Tyrellami nie jest dobrym kierunkiem dla królestwa.

- Dlaczego?

- Ponieważ pewne informacje które posiadłem pozwalają wysnuć takie wnioski dosyć jednoznacznie.

- Jakie informacje? Jeszcze żeberko?


- Tajne - odparł wyczerpująco Grey - już mi wystarczy. Dziękuję.

- Rozumiem, że inkwizytor Grey oczekuje, że teraz, uniesiona zazdrością i zranioną dumą, znajdę małą różyczkę, wydrapię jej oczęta i przegryzę gardziołko?
- poinformowała się Yrsa i napiła się znowu. Zaczęła wyglądać na kogoś, kto poczuł wielką ulgę, pozbywając się jakiegoś brzemienia. Nawet uśmiechać się zaczęła jakby szerzej i szczerzej. - Tymże sposobem, nakieruję dobro królestwa na właściwą ścieżkę... wybraną przez inkwizytora Greya.

- Bynajmniej, gdyby to było takie proste - Grey także się uśmiechnął - Młoda Różyczka przyda się jako zapewnienie lojalności Tyrellów. Ale nie jako żona, przynajmniej nie Boltona. Mówię o tym bo liczę, że postarasz się zachować życie, a to powinno sprawić iż namiestnik będzie bardziej zajęty niż dotąd. Widząc twoje towarzystwo wiem że masz niezłą kartę przetargową. Wykorzystaj ją i miej się na baczności.

- Zawsze mam się na baczności, panie Grey. Teraz moja sprawa. Być może dotarły cię już plotki, albo dotrą niebawem, że moi ludzie w pochodzie na stolicę spalili sept, zabili septona, a septę zgwałcili... Niniejszym dementuję. Septon dostał tylko po mordzie, septę zdążyli tylko przywiązać do płotu, a ogień dopiero krzesali. Ubolewam nad takimi zdarzeniami, wojna zawsze w nie obfituje, a ludzkie języki wyolbrzymiają niepotrzebnie. Bardzo szanuję Siedmiu, ale nie mogę obiecać, że zawsze i wszędzie będę w stanie zapobiec podobnym wydarzeniom. Choć będę się starała. Ale jeśli, jeśli - Yrsa nachyliła się bliżej do inkwizytora - jeśli Domeric Bolton przeżyje dlatego, że spalę Wielki Sept Baelora, to to zrobię. Będę ubolewać i sama podłożę ogień.

- Bez obaw, Inkwizycja trwa zawsze na posterunku. I choć może to nie ja sam zapobiegnę pożarowi, zrobi to ktoś kompetentny.

- Na to właśnie liczę, panie Grey
- uśmiechnęła się miękko. - Na to właśnie liczę. Mówiłam, że życie Namiestnika to jednak wasza sprawa. Możecie mi coś jeszcze powiedzieć, panie Grey?

- Nie wykluczam odpowiedzi.

- Jaki kierunek inkwizytor Grey, według swych tajnych i poufnych informacji, uważa za korzystny dla dobra królestwa, które ja mam szczerze mówiąc, daleko na liście priorytetów?


- Skoro dobro królestwa jest tak daleko na liście nie ma potrzeby o tym rozmawiać.

- Jakże dumnie - Yrsa uśmiechnęła się do inkwizytora przez płomienie i zaraz spoważniała. - Duma zabiła więcej ludzi niż wojna. Duma pięknie wygląda tylko w pieśniach. Ale nie sądzę, by to ona podyktowała ci odmowę, panie Grey. Pozostaje mi tylko ją przyjąć - jak i poprzednie twe słowa i troskliwe ostrzeżenia. I nie baczyć na pobudki, nieprawdaż? - uniosła kielich w górę. - Mimo wszystko, nie sądzę, abym zabawiła tu długo. Wiesz, panie, co mówią o nas z północy. Bałwany śniegowe. Jak przekraczamy Przesmyk, albo umieramy w skwarze, albo mózg nam się gotuje i zaczynamy szaleć.

- Wypijmy za pierwszą możliwość - krzywo uśmiechnął się Grey.

Narzeczona Namiestnika odchyliła się w tył, jej oczy znikły w cieniach. Wychyliła kielich duszkiem.
- Znakomite wino serwujecie, panie Grey - stwierdziła. - Proszę odwiedzać mnie częściej... skoro już zostaliśmy wspólnikami zbrodni - wskazała na walające się kości sarny. - Ubiłam bez pozwolenia królewskiego jelenia. A ty go zeżarłeś, panie Grey. Wezmę to za dobrą wróżbę naszej znajomości. Pomimo pobudek i motywacji.
 
Mike jest offline  
Stary 26-04-2013, 13:02   #46
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Jakie dziwne to Południe.

Gdyby Yrsa szła za mąż na Północy, gdyby na Północy jechała spotkać się z mężczyzną, z którym przysięgała spędzić resztę życia, już w połowie drogi czekaliby na nią jego krewni i druhowie. By towarzyszyć jej w dalszej drodze i wynosić zalety i przymioty wybranka pod niebiosa, że silny, że odważny, że mądry, że bezwzględny dla wrogów i czuły dla rodziny, że drugiego takiego ziemia dotąd nie nosiła, i że cud ten nad cudy na nią i tylko na nią czeka, przebierając nóżkami w oczekiwaniu na pokładziny. Ta, patrzyliby i na nią, czy będzie godna dołączyć do ich rodu i czailiby się po krzakach, gdy szłaby się kąpać, żeby ocenić, czy warta jest grzechu. Przyrzeczony cud nad cudy czekałby na efekty tych oględzin dzień, dwa drogi przed siedzibą, w której chciał, by zamieszkali razem. Byłoby dużo przechwałek, pozorowanych bitek, prężenia bicepsów i darcia ryja pod niebo. I dużo chlania, zawsze jest wtedy dużo chlania. Yrsa cztery razy jechała po panny młode dla swoich krewniaków – i dostrzegała wielką wagę tych podchodów i piętrowej hecy, z udziałem w porywach ćwierci klanu. Nawet jeśli przyszli małżonkowie nie widzieli się wcześniej nigdy w życiu, panna młoda zjeżdżała do siedziby klanu, do którego miała dołączyć głęboko przekonana, że niczego bardziej nie pragnie, jak właśnie dołączyć. Skoro jest oczekiwana, potrzebna, wyglądana z niecierpliwością... głupim trzeba by być, żeby to odrzucić.

Więc albo to Południe dziwne jakieś, i przerobiło syna Roose'a na południową modłę. Albo żona wcale nie jest oczekiwana, potrzebna i wyglądana z niecierpliwością.

Domeric Bolton w odpowiedzi na wymęczony, ale szczery list wyrąbał jej trzy zdania suchych dyspozycji. Domeric Bolton zamiast wysłać po nią swojego przyjaciela, posłał konnicę pod dowództwem Umbera. Nawet nie po nią... po Harrenhal. Bo Harrenhal jest ważne, bo strzeże brodów na Tridencie. Yrsa objechała wtedy Umbera jak łysą kobyłę właściwie tylko po to, by się tego dowiedzieć – że w osądzie jej pana męża kupa kamienia jest cenniejsza niż przyrzeczona żona, która tę kupę kamieni, chichot losu, sama obległa, zdobyła i obroniła. Nie, siedziba Harrena jest ważniejsza, bo ktoś ją może odbić... a żona jak przysięgła, to i tak przecież przyjedzie. Gdyby nie Roose, gdyby nie uparte, sączone szeptem zza ust wąskich jak ostrze noża słowa, gdyby nie to, czego zaczęła się domyślać w Harrenhal, gdyby nie klany... Yrsa byłaby już w połowie drogi powrotnej, tylko po to, żeby pokazać panu mężowi, że można mieć słowo i przegrać, jeśli nie ma się człowieka, który to słowo rzekł. A tak jechała, jechała, z coraz mocniejszym przekonaniem, że do samej stolicy nic się nie zmieni, aż w końcu dojechała, i faktycznie, nic a nic się nie zmieniło. Tylko z każdym kolebiącym się krokiem słabła jej nadzieja na to, że Domeric będzie kimś, kogo chciała w nim widzieć. Jedyną szansą na wyjście cało z planu jego ojca.

Czy Domeric Bolton wyjechał ją przywitać? Gdy dała mu na to dość czasu, ślamazarząc się z rozkładaniem obozu pod stolicą? Po dotychczasowych Domerikowych osiągnięciach za bardzo już na to nie liczyła. Zamierzała wziąć go na przetrzymanie i tak długo siedzieć pod murami, aż pan mąż zechce ruszyć swoją namiestnikowską szlachetną dupę. I zamiast na pana męża lub kogoś mu bliskiego, z peanem na cześć młodego Boltona na ustach, doczekała się wizyty inkwizycji, w osobie Josefa Greya, Szczurzej Twarzy, i jego totumfackich. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że jej wtedy nie zmroziło do szpiku kości. Po drodze do stolicy wysunięty zwiad klanowców zaatakował mały sept. Zanim Yrsa, niemożebnie wściekła, na niemożebnie zgrzanym koniu dopadła do wioski, zdążyli obić septona i przysposabiali się do gwałcenia septy. Yrsa rozbiła parę łbów, odwiązała septę od sztachet w płocie i spłaciła septonowi nawiązkę, ale co z tego... Było już pozamiatane, a plotki szły szybciej niż wojsko. Dwa dni drogi pod stolicą Yrsa usłyszała na własne zdumione uszy, że sept został przez dzikusów spalony do gruntu, septon zabity, septa zgwałcona, że nie wiadomo, czy septona też nie zgwałcili, i że ponoć potem zjedli...
Ale Szczurza Twarz Grey sprawy wysłuchał i tylko trochę się nasrożył. Wysłuchał jej pogróżek bez gniewu. Zeżarł żebro sarny, którą Yrsa ubiła z nudy podczas bezpłodnych godzin spędzonych w oczekiwaniu na Domerica Boltona. A potem, nieoczekiwanie, wszedł gładko w rolę pocztu oczekującego na przybycie panny młodej, w miejsce, które było puste, bo Domeric Bolton pozwolił mu być pustym.
Dolał Yrsie wina. Zarzucił żarcikiem. I – wedle najlepszych północnych obyczajów – opowiedział jej co nieco o jej panu mężu, i o tym, jak ten niecierpliwie na nią oczekuje.
I tak, uwierzyła. Nie do końca, nie całą sobą, ale uwierzyła. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że w tej chwili poczuła wściekłość, choć powinna. Powinna wstać, rozrzucić kopniakiem ognisko, i pojechać wykastrować tego wieprza, co napluł na nią, na jej słowo, na jej rękę i na jej klan. Ale zamiast tego, w pierwszej chwili poczuła nieśmiałą ulgę, że może nie będzie musiała doczołgać się znowu pod drzewo serce i wysłuchać Domerikowych przysiąg. Niemal chciała Greya porwać w ramiona i ucałować. Dopiero po chwili zaczęła się bać. Była i druga strona tej monety. Jeśli miała rację, jeśli nie omyliło jej przeczucie, to właśnie została sama, przygnieciona wieloletnim, precyzyjnym i morderczym spiskiem.
- Co myślisz o tym? - zapytała Cathil, która siedziała przy ognisku z nimi i z kamienną twarzą wysłuchiwała wszystkich inkwizycyjnych rewelacji. Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Chyba zostałaś wypieprzona, Yssa.
- Jak i wy – Yrsa uśmiechnęła się, z początku wymuszenie, a potem szerzej i szczerzej. - Możemy sobie rękę podać. W towarzystwie zawsze raźniej.
- Wodzowie chcą broni.
- I będą ją mieli. Idź po nich, musimy pomówić.

***
Oczywiście, musi być wedle obyczaju. Chwalbę na rzecz pana młodego odgwizdano, należało również zaliczyć kąpiel. Yrsa stała po uda w wodach Tridentu. Yezzar siedział na wypalonym pniaku i ślizgał się wzrokiem po mizernych wdziękach, szorowanych przez Yrsę z zaciekłością godną zaiste lepszej sprawy.
- Moi chcą, żebym wypaliła ci oczy.
- Zawsze tego chcą.
- Mam szykować żelazo?
- Nie?
- Nie. Wiesz, dlaczego tu jestem?
- Myjesz się, bo cuchniesz jak chory koń.
- Tutaj, pod stolicą.
- A. Przyjechałaś się nadstawić Boltonowi, dla którego się teraz myjesz. Tyle że jemu zajedno, czy cuchniesz, czy nie. Bo i tak cię nie chce.
- Skąd strzygłeś uchem?
- Zza twojego namiotu.
- Cudnie. Nie będę musiała marnować teraz śliny. Wiele wskazuje na to, że jest właśnie tak, jak podsłuchałeś. Wiesz, co to oznacza.
- Zadźga cię przy pierwszej okazji.
- Wtedy klany zostaną bez głosu. Bez kogoś, kto chce i może mówić w waszym imieniu.
- Erohet jest w stolicy. Tuatha jechała tu po niego...
- ... i nawet ona nie wiedziała, kogo zastanie. Człowieka, który opuścił wasze góry, czy... człowieka Domerica Boltona. Wszyscy jesteśmy w dupie. Kto wie, kto jutro będzie żywy, a kto nie. Gdzie i pod jakim znakiem będą stali ci, co żyją. Słuchałeś, co mówiłam wodzom?
- Zawsze słucham – Yezzar wzruszył ramionami.
- Dobrze. W moich ubraniach znajdziesz sakiewkę. Zaraz jedziemy do miasta, muszę pomówić z Boltonem. Ty i mój kuzyn Holger odłączycie się od grupy. Przejdziecie się po mieście. Popijecie z miejscowymi. Posłuchasz, co mówią o moim mężu. Potem wrócisz, by mi to opowiedzieć.
- Jeśli będzie komu...
Yrsa wyszła z wody i otrzepała się jak mokry pies. Spod ubrań wyciągnęła zwitek bandaży.
- Obwiąż mi ranę, ciasno, żeby się trzymało...
- To zagojone już, Yssa. Nie trzeba opatrunku.
- ... i grubo – dokończyła. - Żeby było widać spod ubrania.
Yezzar zamarł z bandażem w dłoni przed nagą Yrsą. Potem zachichotał.
- I pospiesz się, bo mi się zimno robi – sięgnęła w stertę przyodziewku. - Szara czy niebieska?
- Co?
- Koszula.
- Yssa, jak cycków pod spodem brak, to naprawdę wszystko jedno.
- Jestem porażona bystrością twych obserwacji. A. Nie masz racji.
- Żadne słowo nie sprawi, że pojawi się coś, czego nie ma.
- Ja nie o cyckach. Tylko o całej reszcie. Nie masz racji.
- Zaraz zostanę porażony bystrością twoich obserwacji?
- Jako żywo. Nie dolazłam tu dlatego, żeby się nadstawiać. A przynajmniej nie głównie dlatego. Obiecałam coś Tuacie.
- Wiem. Wiem wszystko.

***

Zdążyła zsiąść z konia, manewrując bez wdzięku obwiniętą opatrunkiem nogą. Zdążyła podnieść głowę i skonstatować, że jej się Czerwona Twierdza nie podoba. Nie zostanę tu. Za nic. Nawet jeśli myliłam się co do Domerika, nie zostanę tu. Zdążyła krzyknąć na Ghzeba, żeby zostawił ten pierdolony posąg.
- Ma oczy z kamuszków – zaznaczył klanowiec.
- Niech ma choćby i ze szczerego złota. Zostaw to.
- Yrsa?!

Zdążyła się odwrócić. Nie zdążyła rozewrzeć ramion. Jory Cassel wpadł na nią impetem, aż obydwoje polecieli bezwładnie w tył i oparli się o koński bok. Ścisnął ją tak, że zazgrzytały jej żebra. Dotykał raz po raz blizny na skroni i nie przestawał mówić. Rzeczy, które nie miały zupełnie znaczenia, i dlatego były cenne.
- Właśnie miałem do ciebie jechać.
- Namiestnik cię wysłał?
- E nie. Nie widziałem go od wczoraj. Ale wszyscy gadali, że jedziesz – skinął głową klanowcom – z wojownikami z Gór Księżycowych. To pomyślałem, że cię przywitam, zanim cię dwór wciągnie razem z głową.
Jak głupią muszę teraz mieć minę. Jak okrutnie głupią.
- Nie wyglądasz dobrze.
- Ale czuję się dobrze – skłamała Yrsa z przekonaniem. - Naprawdę, naprawdę dobrze. Cieszę się, że jesteś. Jory...
Odstąpił o krok i skrzyżował ramiona na piersi.
- Zaczynam mieć złe przeczucia. Ostatnim razem, gdy padło „Jory” takim tonem, znalazłem się nagle na Pyke, w środku bitwy, pod rozkazami Boltona, a nie Starka. Potem było już tylko zabawniej.
- Jory, naprawdę...
- Przedostatnim zaś razem, kiedy padło „Jory”, „Jory, naprawdę”, a ja, jak ten baran głupi... - machnął ręką. - Nie marszcz się tak. Też się cieszę. Mówili, że nie przeżyjesz. Chciałem jechać, ale Stark mnie nie puścił. Płaczesz?
- Nie. Wiatr.
- O co chodzi? Tym razem? Jory... Jory, chciałabym, żebyś pojechał dla mnie na koniec świata i wrócił przed wieczerzą? Jory, pojedź ze mną podrzynać gardła Żelaznym? Jory, co, Jory? - zakręcił dłonią.
Powiedziała. Bo tak naprawdę się nie skarżył. Nigdy się nie skarżył, chociaż dawała mu do tego rozliczne powody. Jory Cassel wysłuchał i nawet się nie zastanawiał. Nigdy się nie zastanawiał.
- Zrobię to. Ale Yrsa, dziewczyno... będziesz mi musiała potem wytłumaczyć, dlaczego.
Skinęła tylko głową. Coś ją dusiło za gardło. Puściło dopiero, gdy na dziedziniec zszedł zbrojny z czerwonym człowiekiem Boltonów na piersi.
- Namiestnik oczekuje, pani.

Niech sobie czeka. Ja też czekałam. Czekałam całą drogę z pieprzonego Harrenhal. I nie dostałam nic.

- Muszę rozmawiać z królem.
- Namiestnik...
- Namiestnik prowadzi wojnę i zrozumie.

***

Ned Stark się nie zmienił, chociaż został królem. Taki drobny szczegół jak korona Siedmiu Królestw nie mogła nawet tknąć charakteru, który był całkiem, dogłębnie zamarznięty w ustalonej formie. Ned Stark siedział na tronie z tysiąca mieczy nastroszony jak wściekły wilk i chmurny jak północne niebo.

Yrsa przemaszerowała w milczeniu przez długą salę, z klanowcami za plecami, i z każdym kolejnym krokiem widziała w tych oczach zapowiedź rychłego gradobicia. To była prawda, co rzekła Greyowi. Południe nie jest dla północnych śniegowych bałwanów. Ludzie z Północy przekraczają Przesmyk i albo umierają, albo zaczynają szaleć.

Uklękła, przyciskając zwiniętą w pięść dłoń do piersi. Klanowcy i Modrzew, rzecz jasna, nie uklękli. Popatrywali to tu, to tam, i udawali, że to wszystko ich nie dotyczy. Yrsa była z nich dumna, udawali całkiem nieźle. Lordowie szemrali i marszczyli swoje lordowskie gęby.

- Królu. Mój panie. Jestem Yrsa z klanu Wullów. Córka Theo. Żona Domerica Boltona.

Jakże cudownie zmieniało się oblicze majestatu, niczym obrazy tworzone przez gnane wichurą obłoki. Twarz Neda Starka ścisnęła się w wyrazie żalu, gdy wymieniła imię swego ojca. By zaraz skrzywić się, gdy padło imię męża. Ned Stark wyglądał, jakby dostał zgagi, sraczki i zatwardzenia naraz. Uczucie to musiało być niezwykle silne, bo ta mina trwała i trwała, rozgaszcząjąc się na ponurym obliczu Starka, nawet gdy przywitał ją oficjalnie w Królewskiej Przystani i gestem pozwolił na wstanie z przyklęku.
- To jest Cathill, córka Mahra. Wynderl Skowyt z Czarnych Uszu – wymieniała powoli imiona towarzyszy. - Klany z Gór Księżycowych uczyniły mnie swoim głosem. Jako lojalni i wierni Koronie, prosimy o glejty oraz chorągwie, pod którymi będziemy walczyć w jej obronie.

Ned Stark nachylił się lekko na tronie. Coś na kształt uśmiechu rozgoniło chmury.
- Jako lojalni i wierni Koronie... dostaniecie je.
- Jeszcze dziś, mój panie? Klany rwą się do walki. Szli długo. Nie chcą czekać. Czy dostaniemy glejty, chorągwie... i rozkazy już dziś, teraz?
- Pojedziecie na Złotą Drogę...

Dzięki ci, panie. Królu. Dzięki wam, bogowie.

To ożywiło lekko klanowców. Wynderl wykonał wobec króla coś na kształt pozdrowienia. Cathill wyszczerzyła zęby. A Yrsa uklęknęła powtórnie. Stark był mimo wszystko cierpliwy. Odczekał, aż Yrsa przemieści się z powrotem na ziemię i odczekał na słowa, które wyjaśnią, dlaczego.
- Wśród klanów nie ma zbrojnych ani rycerzy. Wojownicy są słabo uzbrojeni. Chciałam cię prosić, w ich imieniu, mój panie, królu, o broń.
- Sytuacja jest trudna – zaczął Stark i marudził jeszcze trochę. Ale Yrsa już wiedziała. Może nie da wiele, może nie da tyle, by starczyło dla wszystkich, ale skończy marudzić i da, co może. I tak się tez stało. Klanowcy ożywili się na dobre. Zaczęli pokrzykiwać i łupać pięściami w piersi i Yrsa musiała wstać, by ogarnąć rwetes, w którym nie słyszała ani tego, co mówił król, ani tego, co mówiła sama.
- Czy w drodze tutaj nie natrafiliście na coś... dziwnego?
- Dziwnego, mój panie? Południe... jest dziwne. Życie jest dziwne.
- Życie? Nie. To nie byłoby życie – mruknął Stark. - Jesteś podobna do ojca – rzucił jej jeszcze, gdy podziękowała za królewską łaskę, skłoniła się i miała już odejść.
- Nie – wyrwało się jej mimochodem. - Nie jestem.
- Słucham?
- Nie jestem podobna do mego ojca. Mój ojciec pojechał na południe i zginął. Ja wrócę.

***

- Co to zwierz? - Ghzeb z Wynderlem oglądali wilkora na chorągwi i dziwowali się wielce. Yrsa chodziła od ściany do ściany na korytarzu przed królewską kancelarią i czekała na glejty.
- Wilkor. Zaraz dostaniemy glejty. Wrócicie do obozu, zostaje Ghzeb, Cathill i Modrzew. Dacie glejty wodzom. Powiedzcie, żeby ich pilnowali jak oka w głowie. Chorągwie od razu powieście.
- Czemu zwierz wilkor na szmacie ważny, Yssa? Czemu papiery ważne?
- Są ważne.
- Nie dla nas.
- Nie. Dla innych. Zwierz powie wszystkim, że jesteśmy ludźmi króla. Nie Boltona. Jakbyśmy byli ludźmi Boltona, mielibyśmy małego czerwonego człowieka. Wodzowie nie chcą czerwonego człowieka. Więc mamy zwierza wilkora.
- Ma zęby. Co ma zęby, nie może być złe.
- Też tak myślę, Wynderl.

Godzinę później pod kancelarię, gdzie Yrsa czekała już tylko z Modrzewiem i dwójką klanowców, ściągnął Jory Cassel.
- Nic nie znalazłem, nic niepokojącego – mruknął, siadając obok Yrsy w wykuszu. - Ale pilnują tego, jakby to było ze złota. Nie wszędzie mogłem dotrzeć. Powiesz mi teraz, dlaczego? Dlaczego „Jory, jako mojego niedoszłego męża proszę cię, idź pogrzeb w ślubnej bieliźnie, na której będę sypiać z przyszłym mężem”? Hm? To musi być naprawdę dobre...
- Bo przyszły mąż może się okazać niedoszłym.
- Żartujesz?
- Chciałabym.
- Wiesz, że wojny wybuchały z głupszych powodów? I z mniejszych obraz?
- Wiem. Dlatego jeszcze nie poszłam do Boltona z nożem w garści. Poszukasz jeszcze?
- Poszukam, ale nie obiecuj sobie za wiele. Zobaczymy się potem?
- Pewnie – uścisnęła mocno prawicę Cassela. - Dzięki, Jory.
- Nie dziękuj. Przeżyj.

Siedziała w tym wykuszu jeszcze długie, przeciągające się w wieczność chwile. Ważyła w dłoniach list od Roose'a i zwitek pergaminu, na którym wyskrobała to wszystko, co chciałaby powiedzieć. Zaczęła mieć głupią nadzieję, że może to wszystko jeszcze wyjdzie na prostą. Skoro Jory nic nie znalazł, może to, o co posądzała swego pana męża to tylko to kalectwo, na jakie cierpiał cały jego ród, doprawione południową manierą. Może da się to wyprostować, ustalić, naprawić. Gdy szła do komnat namiestnika pociągając ranną nogą znowu liczyła na to, że zobaczy tam kogoś wartego tej całej drogi, tych wszystkich śmierci, tego całego strachu i obaw. Tej całej hecy i tego, co wydawało jej się, że ma się stać.

Domeric Bolton jakby trochę urósł. Nie miał już pryszczy. Miał za to brodę, i namiestnikowski łańcuch. Jakby się nawet trochę uśmiechnął. Uznała, że chyba nie będzie tak źle. Potem Domeric Bolton otworzył usta i czar prysł.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 26-04-2013 o 15:03.
Asenat jest offline  
Stary 26-04-2013, 13:18   #47
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Icarius & Asenat natrzaskali te wszystkie literki pospołu

-Witaj Yrso- powiedział Domeric nalewając wina do zdobionych kielichów osobiście. Tym razem pierwszy raz od dawna w komnacie nie było zupełnie nikogo, poza Boltonem i Yrsą. Straż i giermkowie zostali wyproszeni.

Yrsa milczała ciężko. Właściwie nie powiedziała ani słowa od żenującej chwili przywitania, kiedy to upewniła się, że to Namiestnik Królewski przed nią stoi, zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, a potem zebrała się do klękania na jedno kolano, przytrzymując się za obwinięte grubym opatrunkiem udo. Teraz za wino także podziękowała tylko skinięciem głowy. Siedziała za stołem poważna, spięta i sztywna jakby połknęła kij. Tylko nozdrza jej drgały i oczy robiły się coraz większe, coraz ciemniejsze i coraz bardziej puste. Co jakiś czas nerwowo dociskała palcami paskudnie pobliźnioną skórę na skroni. Gdyby nie ten defekt, byłaby nawet ładna. Urodą wygłodzonego cieniokota zaczajonego na skalnej półce.

-Droga ci się wydłużyła, choć czytałem i o sukcesach-uśmiechnął się i przeszedł do konkretu. Nie lubił gierek i owijania w bawełne. Odkąd został Namiestnikiem, stanowczo zbyt często musiał to robić.

- Harrenhal. Tak. Sukces - poświadczyła i odstawiła nietknięty puchar. Głos miała chrypliwy, ale przyjemny, tylko mówiła przeraźliwie cicho. Wszyscy, którzy przebywali blisko Roose’a Boltona zwykli szeptać. Jakby nie chcieli zwrócić na siebie uwagi. - Dzięki ludziom, których posłałeś, Albrecht powinien utrzymać zamek. Gdy twój dobry pan ojciec zechce opuścić Fosę Cailin i ruszyć na południe, nie będzie musiał topić mego klanu w Tridencie, ani wykrwawiać go, tłukąc nim w mury twierdzy Harrena. Dziękuję ci, panie mężu. Za ten sukces. Czy możesz mi teraz powiedzieć jedną rzecz? Gdy już przejechałam cały świat w tej dłużącej się podróży?

-O ile zechce opuścić-burknął Domeric pod nosem, po czym dodał już normalnie -Za sukces to ja dziękuje tobie Yrso z domu Wull .W Królewskiej przystani, odwykłem od słów sukces czy dobre wieści. Prawdę mówili ci którzy mówili, że Namiestnik jest od sprzątania gówna, eh zresztą nieważne. Długa droga za tobą a ja zaczynam od narzekań. Naturalnie pytaj o co chcesz pani.

- Czy zabiegałeś o to małżeństwo? Czy prosiłeś swojego ojca o mnie? - tylko głos jej drgnął, twarz została gładka i nieporuszona. - Prawdę, poproszę.

-Powinienem teraz skłamać, tak przynajmniej mi się wydaje.-powiedział Domeric patrząc Yrsie prosto w twarz. Zawahał się chwilę po czym rzekł -Jednak zasługujesz na prawdę. Nie zabiegałem, nie prosiłem. Zostało mi ono nakazne, choć jeśli dobrze znasz Boltonów wiesz, że i to do końca nie jest prawdą.

- Ciebie nie znam. Człowiek, który powie, że dobrze zna jego, jest kłamcą lub głupcem - warknęła Yrsa wściekle, wypadając na chwilę z roli cichej i spokojnej małżonki. Przycisnęła palce do skroni i znowu zamilkła, na długo, aż rumieniec gniewu spełzł jej z twarzy. Położyła dłonie na stole i patrzyła nieruchomo we własne paznokcie. - Ale dobrze. Prawda za prawdę. Miałby klany bez tej... tego małżeństwa. Może nie tak licznie, ale wystarczyłoby, gdyby mi kazał ich sprowadzić. Chciał mieć więcej, musiał się związać krwią. Chciałam, żeby to był Ramsay. Znasz Ramsaya, panie mężu? Bękart. Bez nazwiska. Bez ziemi. Mógłby żyć moim życiem. Teraz stalibyśmy razem obozem na Fosie Cailin i obstawiali, kiedy lord Dreadfort da nam skosztować krwi. Potem wrócilibyśmy w moje góry. Nim zima by się skończyła, Ramsay byłby już bardziej Wullem niż synem swego ojca. Klany byłyby szczęśliwe, my nie patrzymy na miana i herby, ważna jest krew. Ja bym została ze swoimi, tam, gdzie przynależę. Klan zyskałby też silnego męża. Dziedzic Dreadfort nie ugrzązłby w małżeństwie z dzikuską, której będzie się wstydził na południowym dworze. Powiedziałam to twemu ojcu. I jak myślisz, co mi odrzekł?

-Nie lubię zgadywać czy przypuszczać. Wiem co ja bym ci powiedział. Ramsay zabiłby ciebie albo co bardziej prawdopodobne ty jego, przed końcem zimy która miałaby nieść te wspaniałe zmiany. Mój bękarci brat ma w sobie złą krew jak mawia ojciec. Ma w sobie niski spryt, lecz stanowczo zbyt dużo złej krwi. Co rzekł on?

- Że odmawia. To musisz być ty. A ja mam szykować się do drogi - Yrsa wzruszyła ramionami. - Oto jestem. Bo żadne z nas nie miało tak naprawdę dość odwagi, by się mu postawić.

Domeric tylko cicho się zaśmiał.

-Nie używałbym tak wzniosłych słów, widzisz Rose Bolton to człowiek wywołujący strach. Ten kto nie czuje przed nim respektu i strachu właśnie jest skończonym głupcem. Ten sam człowiek jest jednak moim ojcem. Zna mnie, ja zaś jego. Rose na swój pokrętny sposób kocha swoich synów, może nie tak bardzo jak władzę co prawda. Jednak na tyle, że gdy może łączy jedno z drugim. Powiem ci jaki wybór dał mi w domyśle, odwaga nie ma tu nic do rzeczy. Dałem ci ją bo potrzebowałem klanów, Ramsay dać nie mogłem i wiesz dobrze czemu. Padło na ciebie, złóż przysięgi i dopełnij obietnicy. Potem, rób co chcesz. Uznasz za godną i potrzebną, dobrze. Zbędna i nie odpowiadający ci? Usuń jak i ja bym usunął każdą przeszkodę. Tylko nie rozkliwiaj się nad decyzją jak masz w zwyczaju. To rzekłby mi ojciec lub coś nad wyraz zbliżonego.

- Powiedziałby - potwierdziła, nagle zakryła usta dłonią i parsknęła krótkim śmiechem - coś właśnie takiego. Ale mylisz się. Nie znasz swego ojca. A on nie kocha swoich synów. Wszyscy jesteśmy dla niego tylko figurami, jak w tej południowej grze, której próbował mnie uczyć. Ty, Ramsay, ja, ta jego nowa gruba żona i nowy dzieciak, którego w niej zasadził. Ten bękart o złej krwi mógł dać mu klany. Mogłam go zabić albo on zabiłby mnie. Mała strata, w każdym przypadku. Teraz ten bękart siedzi w Dreadfort, bo twój pan ojciec osobiście go tam sprowadził, zanim wyruszył w drogę. Sytuacja na szachownicy uległa zmianie, Domericu.

-Powiedziałem, że kocha w swój pokręcony sposób. Rose nie zna uczucia miłości nie w klasycznym tego słowa znaczeniu. Jednak udowodnił mi parę razy, że synowie są dla niego ważni, być może jednak jesteśmy tylko najważniejszymi figurami- Bolton zaśmiał się- Zmiany na szachownicy zaszły, bękartem bym się nie marwił. Raz już próbował mnie zabić nie udało się, zemsta najlepiej smakuje na zimno. Owe zmiany zaszły jednak dużo dalej niż mój pan ojciec sądzi. Ojciec natomiast woli najwyraźniej stracić ciebie niż Ramsaya liczy pewnie po cichu, że jednak cie nie zabije. Wtedy nie straci żadnej figury.

Yrsa zamrugała. Przyjrzała się swojemu kielichowi. Obkręciła go kilka razy, zanim nie wysuszyła do dna i nie podsunęła do napełnienia.

- Czasem brzmisz całkiem, całkiem rozważnie. I odważnie. By za chwilę zacząć bredzić farmazony... zostawmy twego pana ojca tymczasem w spokoju. Zamierzasz usunąć przeszkodę, czy mam się sama usunąć? W kierunku taborów Tywina Lannistera, na przykład? Słyszałam,że spaliłeś kawał lasu i morze pełne statków - zaśmiała się nagle. - Też bym coś spaliła. Może nawet lwy mnie zabiją, i wszystkim wam Boltonom oszczędzą fatygi.

-Młodość Yrso, młodość zbyt często przeze mnie przemawia i nie tylko zresztą nieważne. Zadam ci pytania jak i ty mi zadałaś. Tak samo oczekuję szczerości. Czego pragniesz i co chciałabyś osiągnąć w tym całym zamieszaniu?

Chichotała jeszcze ubawiona własnym dowcipem - jak to pójdzie się nadziać gardłem na jakieś lwie zęby, i tym sposobem pokaże wała wszystkim możniejszym od niej Boltonom. Spoważniała w jednej chwili.

- Najbardziej? Mojego życia, z powrotem. Mojej wolności, w moich górach. Nocnych pochodów i pościgów za dzikimi. Wina. Walki. Mężczyzn, którym nie muszę być wierna, bo niczego im nie przysięgałam. Obawiam się, że nikt nie jest w stanie mi tego wrócić. Wszystkiego, czego się wyrzekłam, kiedy ci przysięgałam. Więc chyba... nie mam wyboru. Będę dobrą żoną. Tak, jak ja to rozumiem.

Domeric pobłażliwie się uśmiechnął.

-Nie pytałem cię o czym marzysz. Nie pytałem cię również czy masz wybór. Co chciałabyś osiągnąć w tym całym zamieszaniu, tak brzmiało pytanie. Czy jesteś pewna, że nic ponad to co rzekłaś nie jest dla ciebie teraz istotne?

- Oh. Mówiliśmy o konkretach? - ściągnęła usta w wąski ryjek i przewróciła oczami. - Przepraszam, panie mężu. Po pierwsze, mamy problem. Wspólny. Nazywa się Tywin Lannister i podobno jest w drodze. Podobno chce cię zabić. Rozumiesz... troszkę się zdenerwowałam. Twój ojciec był dość kategoryczny przy omawianiu pewnych opcji. Opcja, że nie dożywasz ślubu była wyjątkowo źle przyjęta. Dlatego dość nerwowo poszukiwałam sojuszników. Efekt masz pod miastem. W lesie, który kazałeś spalić. Klany. To też nasz wspólny problem. W tym zamieszaniu nie chciałabym, aby sojusznicy, których tu przywlokłam, aby cię chronili, nagle zmienili front, gdy moja głowa sfrunie nagle z barków.

-Czemu klany byłyby tak tym urażone, czym to zaskarbiłaś sobie ich miecze? Ciężko mi to sobie samemu dopowiedzieć. Ostatnio zdaje się sfruneły głowy moich posłańców. Po czym ta banda, przyszła pod moje miasto. Omineła mnie ciekawa historia.

- Bardzo ciekawa. Powinieneś pomówić z moim człowiekiem, któremu pokazałeś drzwi. On twierdzi, że tłum idzie za jednym człowiekiem z jednego albo obydwu powodów. Miłości i strachu. Więc chyba mnie kochają. Albo się boją. Albo nie wiem kurwa co! Ale wiem, że jeśli nagle umrę, albo zniknę, albo stanie się cokolwiek, co zrzuci mnie z wodzowskiego piedestału, to dzikie towarzystwo częściowo rozlezie się po okolicy i zacznie palić i grabić bezładnie, a częściowo pójdzie do tego, kto więcej zapłaci. To jest cholerny problem i musimy go rozwiązać szybko. Czytałeś mój list? Ten rzewny?

-Nikogo z twych ludzi nie odprawiłem. Być może ktoś z mej świty okazał niedbałość w pewnych kwestiach. Erohet poprzysiągł mi swój miecz, to człek którego szukają klany. To chyba on ma być ich wodzem. Stąd podejrzewam, że twoja strata nie obeszłaby ich tak bardzo. Minę fakt, że mogę ich jeszcze przekupić lub zabić. Tak się składa, że rozbili obóz na bardzo równym i wypalonym gruncie. Od innej strony miasta, czeka pięć tysięcy konnych. Ruszam z nimi na Stannisa, jak bogowie dadzą może nawet na Tywina. Wdeptać w ziemię w ostateczności mogę po drodze i klany. Jednak widzę zalety tej dzikiej karty. Czego chcą za swoje usługi, wodza i zapewne broni? Z tymi patykami daleko nie zajdą. Kto mi da gwarancję, że ta horda dochowa nam wierności?

- Głupiec. Albo kłamca - odparła Yrsa i zajrzała do swojego pucharu. - Ode mnie takich zapewnień nie dostaniesz. Tak, chcą broni. Chcą też złota, krwi i chwały, ale to zdobędą już sobie sami. Wodza, kolejnego, bo tam ich jest całe mrowie - może chcą, a może nie. To ja chcę Eroheta. Służył ci, przysiągł, dobrze. Może będzie lojalny. Zawsze to jakieś zabezpieczenie, na wypadek gdybym zginęła albo została ranna. Ale musi zacząć zdobywać ich już teraz. Nie pójdą za nim tylko dlatego, że pokaże im swoją mordę. Przyjechanie do nich z bronią, której pragną, byłoby dobrym początkiem. Potem musi z nimi iść. Walczyć i zwyciężać. Na razie tylko ja stoję pomiędzy tobą, a ich pragnieniem odwetu za krzywdy, prawdziwe czy domniemane. To zbyt mało, i dlatego potrzebuję Eroheta. Ja także... coś ci przysięgałam. I obiecałam coś twemu panu ojcu. Będę tego dotrzymywać, nawet gdy uznasz mnie za przeszkodę. Wolałabym być wierna człowiekowi, nie danemu słowu. To jest coś, czego pragnę. To jest to coś, co jest dla mnie istotne. Ale to już nie ode mnie zależy - poruszyła lekko ramionami. - Daj mi jeden dobry powód do takiej wierności. Jestem cierpliwa. Mogę poczekać. Mogę znosić miesiącami to, co teraz próbujesz ze mną robić. Zmuszasz mnie do tańczenia na sznurku jak malowanej kukiełce, abym udowadniała raz po raz swoją przydatność. On robił to latami, sprytniej i zręczniej niż ty. Próbujesz mnie straszyć. Odpuść sobie. To bezcelowe. Nie jesteś swoim ojcem. Nie skrzywdzisz mnie bardziej niż on to zrobił. Nie zabierzesz mi więcej niż on. *

-Straszyć? Nie Yrso daleki jestem od tego. Zadziwiająco wiele osób reaguje podobnie jak ty. Stwierdzam jedynie fakty, być może one i rzeczywistość są straszne. Jednak taki już jest ten świat, nie ja budowałem jego zasady.

- Świat nie jest straszny. Ludzie są. Albo nie.

- Nie zamierzam sobie z tobą pogrywać. Powiem zatem wprost. Istnieje możliwość zebrania pewnej, nazwijmy to koalicji.

Północ,Wysogród, Dolina, Dorzecze. Kupimy może jeszcze trochę neutralności Dorne dzięki twoim posunięciom. Od zbudowania tego sojuszu zależy nasze przetrwanie. Dosłownie moje a i szerzej rozumianej północy zaoszczędzi to morza krwi. W obecnej sytuacji politycznej przegramy. Stark padnie a po nim i północ. Nie ma jednak sukcesów bez poświęceń, jeśli mamy odmienić losy Westeros. Na początek moich i twoich. Pytanie brzmi czy jesteś gotowa na wszystko?

- Na początek. Nie ma czegoś takiego jak my. Ciągle jesteś ty i jestem ja. Ale służę twojemu rodowi. I słucham.

-Nie to ja słucham. Nakreśliłem ci cel, nakreśliłem alternatywę. Nie powiedziałem jak i powiem jedynie tyle ile będzie niezbędne. Nowe kawałki drogi będą się odsłaniały z czasem. To co mogę powiedzieć, osobiście zyskasz na tym w dłuższej perspektywie. Choć na początku wielu może na ciebie pluć. Nie obchodzi mnie twoja służba mojemu rodowi czy Rosowi. On też na tym zyska, gdy spojrzy na większy obraz jaki się z tego wyłoni. Plany ma pewnie inne, jest jednak elastyczny. W chwili śmierci Tywina nie będzie miał też wyboru. Pytam zatem ponownie czy dla tego celu jesteś w stanie poświęcieć siebie. Nie życie, naturalnie nie zginiesz. Poświęcisz jednak siebie. Dla północy, twoich ojczystych klanów, Boltonów czy dla czego sobie tam chcesz. Interesuje mnie jedynie decyzja.

- Historia mego życia - mruknęła cicho i zapatrzyła się w okno. - Tak, lordzie namiestniku. Już powiedziałam. Jestem cierpliwa.

-To się dopiero okaże. Pierwsza informacja, mój plan zakłada brak naszego ślubu. Wyruszam za parę godzin na Stannisa. Trochę mnie nie będzie. W tym czasie będzie uczta na twoją cześć, jeden z moich ludzi upije Harrego obecnego najwyższego lorda Doliny. Rano ma się obudzić w twojej łożnicy. Wpadnę w święte oburzenie po powrocie, jak tak mógł uwieść moją przyszłą żonę. Po jego i twoich błaganiach zgodzę się na ślub. W ten sposób zwiążemy Dolinę z nami na stałe. Ty staniesz się częścią wielkiego rodu i będziesz kierowała młodym mężem. Ja zwiążę się z Tyrelami przez ślub z Margery. Nie powiem by mnie ten plan zachwycał. Stworzy to jednak pewną koalicję, alternatywą są tysiące trupów naszych braci z północy. Twoich klanów jak i ludzi Boltonów. Nasze pragnienia, nasz honor albo życia bardzo wielu ludzi. Nie przyszło mi łatwo stawiać nas w takiej sytuacji. Wybór jednak dla mnie jest oczywisty.

Słuchała mniej więcej do połowy, z pustymi oczami i obojętną twarzą. Nie wyglądała na zaskoczoną. Wyciągnęła z rękawa zwitek pergaminu, obracała przez chwilę w palcach, by wreszcie wsadzić w płomień świecy.

- Dostrzegam pewien problem - odezwała się przez dym. - Twój błyskotliwy plan nie uwzględnia jednej okoliczności. Jestem człowiekiem twojego ojca. A twoje zamiary stoją w rażącej sprzeczności z rozkazami, które mi wydał.

Domeric się śmiał, rozlał wino a potem dalej się śmiał. Yrsa siedziała sztywna jak kij, z nieporuszoną twarzą, chociaż wszystko się w niej gotowało.

-Rose pozwolił mi cię zabić, jeśli nie będziesz mi odpowiadać. Ja mówię ci o sprawach ważnych dla całej północy a nawet Westeros. Zasłaniasz się rozkazami. Naprawdę chcesz to tak rozegrać?- powiedział Namiestnik. Jego ton z początku zabawny z każdą chwilą stawał się coraz bardziej lodowaty. Choć dobrze się przysłuchując nie było w tym złości raczej szczere zdziwienie.

Przez miękkie usta Yrsy przebiegł nieładny grymas niesmaku, i zniknął równie szybko, jak się pojawił.

- Tę groźbę już słyszałam - przypomniała łagodnym szeptem. - A ty już widziałeś moją reakcję, panie. Pomogę ci, bo zaczynasz kręcić się kółko. Nie zasłaniam się rozkazami. Jestem wierna. Człowiekowi. Twemu ojcu. W Harrenhal się upiłam i stwierdziłam, że ktoś, komu dałam słowo, komu przysięgałam pod drzewem sercem, zasługuje być może na szansę... Chwila słabości - zebrała popiół ze spalonego pergaminu w palce i dmuchnęła w niego lekko. - Była i minęła. Nie chciałeś lub nie potrafiłeś skorzystać z tego, że straciłam pewny grunt pod nogami. Teraz. Żądasz od obcej sobie kobiety, od kogoś, kto całe życie przelewał krew własną i cudzą pod rozkazami twego ojca, wyrzeczenia się tej służby. W zamian rzucasz garść pustych frazesów i równie pustych obietnic. Mglistych i niepewnych korzyści. Tytułów i ziemi, której nigdy nie pragnęłam, nawet gdy to Roose mi je dawał. Gębę masz pełną zapewnień o uczciwości i konieczności poświęcenia, ale w twoim planie to tylko ja mam się poświęcić. Do tego, co planujesz, potrzebujesz sojusznika. Kogoś wiernego i godnego zaufania. Ty zaś gnoisz mnie jak posługaczkę, plujesz na wszystko, co zrobiłam dla twego rodu, grozisz śmiercią... I żądasz, abym wzięła na siebie cały gniew twego ojca. Bo mnie zabijesz, bo on ci pozwolił. Posłuchaj sam siebie. Domericu Boltonie. Jeśli zawsze tak rozgrywasz zdobywanie przyjaciół, to uczestniczenie w czymkolwiek z tobą postrzegam jako bardzo udziwnioną, skomplikowaną i wyrafinowaną formę samobójstwa. Planowi w tym kształcie mówię nie. Oczekujesz ode mnie zdrady wobec swego ojca. Naprawdę sądziłeś, naprawdę, choć przez chwilę, że się zgodzę, po tym, co mi tutaj pokazałeś? Nie, Domericu. Wolę zginąć dla niego, teraz, niż zeszmacić się dla ciebie, i żyć ledwie trochę dłużej. Bo o to ci przecież chodzi? Chcesz się zasłonić mną jak tarczą, abyś ty wyszedł przed nim czysty jak łza. Ty zrobiłeś, co ci nakazano. Tylko brudna pizda z klanów nie umiała utrzymać nóg razem, ani utrzymać w tajemnicy tego, że nie potrafi... Z szacunku dla nazwiska, które oboje teraz nosimy, nie nazwę ci po imieniu i wprost, czym jest twój zamiar. Pokaż mi teraz list, pismo, cokolwiek, na którym widnieje podpis twego ojca, nakazujący mi udział w tej farsie. Albo będziesz musiał mnie zabić. Może na to, by zrobić to osobiście, już ci starczy odwagi.

Odsunęła się od stołu i wyjęła zza pazuchy kwadrat pergaminu z krwawą paćką laku ozdobioną pieczęcią Boltonów. Położyła go na stole i przysunęła palcem w jego stronę.

- List od twego ojca. Szkoda, żeby się przy tym okrwawił. Po mnie czeka cię jeszcze sporo zabijania. Z szacunku dla twego ojca mimo wszystko doradzam - nie atakuj klanów. Stoją spokojnie jak baranki pod królewską chorągwią, wodzowie mają królewskie glejty, a Ned Stark zdążył już szerokim gestem uzbroić nowych sojuszników. Atak na nich może mieć nieprzyjemne konsekwencje dla sojuszy, które będziesz chciał zawrzeć. Ja zrobiłam wszystko, co mogłam. Sądzę... że słodki Roose nadal wygrywa w każdym rozdaniu i ostatecznie wydyma wszystkich w Przystani po królewsku - uśmiechnęła się smutno. - Zrobisz, co zechcesz. Jestem człowiekiem twojego ojca. I jestem z tego dumna. Rozmawiaj ze mną o swoich planach z innej pozycji i innym tonem. Albo skończ pieprzyć o zabijaniu i wreszcie mnie zabij.

Odchyliła się na krześle i skrzyżowała ramiona na piersi.

- Nie musisz się spieszyć z decyzją. Jestem cierpliwa, jak już mówiłam, a do tego ja mam czas. Nie wiem, czy ty go masz, mój panie.

-Mój sukces to sukces rodu. Zatem i Lorda Boltona któremu tak wiernie służysz. Dałem ci powód by zwątpić. Pokazać ci, że jesteś zabawką w rękach większych od siebie. Ty jednak ciągle mówisz o zabijaniu przeplatając to oddaniem do mego ojca. Chciałem tylko lekko nacisnąć strunę, wywołałem jednak istny- tu chwilę się zawahał by w końcu zmilczeń. - Wytłumaczę oczywistości bo widzę, że to konieczne. Yrso jestem z własnym ojcem po tej samej stronie, nie wiem skąd ci się wzieły urojone zdrady. Jestem jego dziedzicem, jedynym prawowitem synem. To, że dałem ci prawdę na tacy i spróbowałem uderzyć w twoją lojalność ze już na początku jest świadomym ruchem. Wiem co chciałem wiedzieć. Sprzeczne rozkazy jak to ujełaś wynikały z jego niewiedzy, postarałem się jednak temu zaradzić. Zdrada, branie gniewu mego ojca na siebie to jakiś nonsens. Czytałem twe listy i widziałem w nich szasnę na manipulację tobą Yrso. Chwila słabości jak rzekłaś, nie zwykłem jednak udawać. Mam wychodzić przed nim na czystego jak łza?-zaśmiał się. Przed innymi może tak, to element polityki. Ojciec jednak wręcz oczekiwał ode mnie zawsze inicjatywy i brudu. To właśnie robię. Powtarzał, że mój miecz nie zawsze wystarczy. Co do naszego wzajemnego oceniania się, powiedziałem ci kilka prostych zdań, kilka prostych prawd. Przyjełaś je tak a nie inaczej, twoja odpowiedźi dają mi prosty i szybki obraz tego kim jesteś Yrso.

Tym razem słuchała uważnie. Na koniec pokręciła wolno głową, z piersi wydarło jej się krótkie, zrezygnowane westchnienie.

- Możesz zaiste zatem święcić triumf. Nakładem czasu, sił, być może i środków, udało ci się ustalić coś, co odkryłbyś gdybyś sięgnął głębiej we własną pamięć i wyciągnął wnioski. I gdybyś naprawdę znał się na prawach, żądzach i pragnieniach, które targają ludźmi aż do trzewi, gdybyś... gdybyś był jak on. Dowiedziałeś się, że gdyby twój ojciec kazał mi przestać oddychać, umarłabym próbując. I że mimo wszystko nie jestem z kamienia, bo ludzi z kamienia nie ma. W rzeczy samej, możesz odtrąbić zwycięstwo. Co odkryjesz w następnym ruchu? Wyspy Letnie? Wynajdziesz koło? Wypatroszysz mnie, by odkryć ze zdziwieniem, że moja krew jest czerwona? Świat drży w oczekiwaniu na twoje posunięcia, mój panie - machnęła ręką. - Ach, skończmy to. Twój ojciec połączył nas w imię celu. Zdobycie klanów, jak sądzę - podkreśliła starannie - było ledwie dodatkiem i ładnie wyglądającą przykrywką. To mogę ci powiedzieć na obecnym etapie, poruszając się w granicach, których zabronił mi przekraczać. W sumie... mogę też powiedzieć jeszcze jedno. To przypuszczenia, nie pewność, bo w odróżnieniu od ciebie nie uzurpuję sobie wiedzy o poczynaniach, myślach i dążeniach twego ojca. Wiem, jak bardzo taka mrzonka może się zemścić. Jesteś jego dziedzicem, jedynym synem z prawego łoża. .. Jesteś figurą. Ważną, być może najważniejszą, być może taką, której obecnie najbardziej nie chciałby stracić. Jednak nie ważniejszą od celu, i zastępowalną. Od kiedy Freyównie zaczął rosnąć brzuch, twoja pozycja nie jest już tak niekwestionowana. Pewnie, to może być dziewczynka. Pewnie, dziecko może być chore lub słabe. Ale grubaska jest młoda i płodna, a Roose jest krzepki i w sile wieku. Zdążą natrzaskać małych Boltonów. A Roose pożyje wystarczająco długo, by doprowadzić je do dorosłości, jeśli... będzie musiał poświęcić figurę obecnie najważniejszą. Pamiętaj o tym, gdy będziesz snuł swoje plany, nawet ważkie i cenne, nie wtajemniczając w nie swego ojca. On, jak sądzę, jak dajesz mi odczuć, nie wtajemnicza cię do końca w swoje. Skutkiem tej wzajemnej niewiedzy może być ich zderzenie. Wolałabym nie dopuścić do podobnie kuriozalnej sytuacji. Czy chcesz się jeszcze trochę pokłócić, mój panie, czy otworzymy list?

-Zabawne bo ja wiem, że Freyówna nie ma znaczenia. Mój ojciec jest w wieku, że nie dożyje wprowadzenia swego syna w dorosłość. Prawdziwą dorosłość. Sam zaś powtarza, że “młody lord to dla każdego rodu tragedia”. Jak widzę i tu mamy odmienne zdania. Liczę się ja i bękart, nim Rose umrze jeden z nas zdąży zginąć.

Uśmiechnęła się leciutko i ledwie przez chwilę, a potem skinęła poważnie głową.

- Ty mówisz o tym, co wiesz. Ja o tym, co czuję. To nie są odmienne zdania, mój panie. To coś głębszego. Odmienny sposób patrzenia na świat. Masz jednak rację, trudno nam będzie rozmawiać. Wydaje mi się jednak, że zarówno wiedza, jak i przeczucie mogą wyprowadzić człowieka na manowce.


Bolton przejrzał list po czym rzekł:

-Ojciec i jego poczucie humoru. Opowiedz mi Yrso historię wieży radości.

Sądząc z wyrazu twarzy, Yrsa nie podzielała wysmakowanego poczucia humoru przynależnego rodowi. Dłonie zaczęły się jej trząść, zacisnęła palce na krawędzi stołu, aż pobielały jej kłykcie. Z twarzy odpłynęła cała krew, posiniały trupio usta. Przestała mrugać i chyba przestała też oddychać.

- Czy mogę... zobaczyć list. Proszę - z jej głosem działo się coś równie niedobrego jak z twarzą. Nie wyciągnęła ręki, wisiała tylko na pergaminie nieruchomym spojrzeniem żebraka.

-Naturalnie.-powiedział wstając, podszedł do bocznych drzwi. Za nimi stał Oprawca wyszeptał mu coś na ucho.-Naturalnie pokażę ci go, skoro oto prosisz. Mimo, że jest to list ojca do syna. Najpierw jednak opowiedz mi historię, całą prawdę naturalnie poproszę.

Kiedy się odwrócił, Yrsy przy stole już nie było. Stała przy otwartym oknie, obejmując się ramionami, wymuszała na samej sobie spokojny, równy oddech, aż powietrze przestało z niej uchodzić chrypliwym świstem i uspokoiła się naprawdę. Dopiero wtedy zamknęła okno i wróciła do stołu.

- Całą prawdę – zaczęła ostrożnie, ważąc każde słowo. - Nie sądzę, że to możliwe. Po pierwsze, to co wiem, to raczej drobny fragment tego, co ma się stać. To też zresztą nie twarda wiedza – tylko przeczucie, że przez moment dotknęłam czegoś nieuchwytnego. Po drugie, dlatego, że to nie jest historia o prawdzie. Wydaje mi się, że w tej historii nikogo nie obchodzi prawda, choć mogą twierdzić inaczej. Czy tu jest bezpiecznie? Nikt nie słucha? Zupełnie nikt? Bo nikt nie powinien.

Domeric obserwując Yrsę siedział, ciekawiła go jej reakcja choć nie dawał po sobie tego przesadnie poznać

-W przystani nigdy nie wiadomo, choć zbadałem każdy centymetr tuneli przy mojej wieży.
Ostrożności ponoć nigdy za wiele.
 
Asenat jest offline  
Stary 26-04-2013, 13:58   #48
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Na twarzy Yrsy, pod lewym okiem, rosła i podbiegała krwią niewąska opuchlizna. Domeric Bolton, oprócz wielu innych wad, miał też ciężką rękę. Ale przynajmniej nie trafił w oko. Po takim ciosie mogłoby wypłynąć. Zabrał jej też miecz, i u boku Yrsy kolebała się smętnie pusta pochwa. Zbrojnych Boltona zignorowała. Przemaszerowała obok dumnie jak królowa, z uniesioną wysoko głową. Nikt nie powie, że Yrsa uroniła choć jedną łzę.

Modrzew, Ghzeb i Cathill stali z boku. Dziki syknął na widok jej twarzy. Ghzeb rzucił pytającym spojrzeniem na wyłażącego z chaszczy Namiestnika.
- Wszystko jest pod kontrolą – warknęła Yrsa cicho. - Teraz... wrócicie do obozu...

***

Jej przyszły niedoszły pan mąż za bardzo się nie certolił. W sumie, nie certolił się w ogóle. Przewiózł ją przez miasto jak worek obroku i zrzucił z siodła przed siedzibą inkwizycji. Potem zaczął wrzeszczeć. Wrzeszczeli w sumie na siebie pół drogi, ale dopiero w mieście Domeric Bolton pokazał, na co go tak naprawdę stać. Najpierw, nie pozwolił jej już wrzeszczeć. Udała mu się ta sztuka tylko dlatego, że sam wrzeszczał w zasadzie bez przerw choćby na oddech.

Najpierw powyzywał ją od dzikusów, co jeszcze w sumie nie było czymś, co by Yrsa nie była w stanie przełknąć. Potem przeszedł płynnie do idiotek i kretynek, z czym w sumie mogła się i zgodzić, bo w tej całej sprawie z septem i inkwizycją nie popisała się dalekowzrocznością. Potem zwyzywał gęstniejący tłum gapiów, by wrócić do Yrsy i dołożyć tym razem jej rodzinie, w której to według jego osądu mieszało się wszystko, co najgorsze. Wtedy Yrsa nie zdzierżyła i wyciągnęła zza cholewy nóż.

W rezultacie pan mąż, do którego jechała z nadzieją na zrozumienie, jeśli już nie na miłość, odwinął się i poprawił jej w drugi policzek. Przystawił jej jej własny nóż do gardła i kazał sprzątnąć gówno, jakie mu przyniosła do stolicy na butach. Powinna mu w sumie wtedy napluć w gębę, ku uciesze gawiedzi, ale trzymający ją zbrojni szarpnęli nią do tyłu i nie zdążyła.

Chwilę potem Yrsa Bolton przeleciała przez główne drzwi siedziby inkwizytorium i legła na posadzce z mozaiki. Leżała jeszcze chwilę. Chłód kamienia dobrze robił na opuchliznę. Potem zebrała się do kupy i wywarczała do małego, zgromadzonego nad nią tłumu, z kim chce się widzieć.

Wparowała do gabinetu Greya z rumorem i spiorunowała wzrokiem siedzącego przy biurku Greya niepozornego człowieczka.
- Pan właśnie wychodził – poinformowała lodowato. Sapnęła wściekle na Greya. Odczekała, aż drzwi się zamkną. I wtedy zrobiła coś dziwnego. Rozplątała sznurki spodni, sięgnęła po leżący na stole nóż do papieru i wsadziła go w nogawkę. Szarpała się chwilę z opatrunkiem, by pozrywać wreszcie bandaże, na których nie było nawet śladu krwi. Cisnęła je na stół razem z nożem, poprawiła przyodziewę. Nadal stała, i chyba nie zamierzała usiąść.
- Psu na budę moje figliki – burknęła. - Będzie Margeary. Sama dałam mu powód. Ten niespalony sept, niezabity septon i niezgwałcona septa. I moje plany spalenia Baelora. Wiecie co, panie Grey? Przyjrzałam się Baelorowi. To ładny budynek. I tyle lat stał. – zaczęła mówić spokojniej. - Szkoda by było. Spalę coś innego, jak mnie najdzie ochota i potrzeba. Chciałabym mówić z twoim przełożonym, panie Grey. Asherem Stone'm.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 26-04-2013 o 15:31.
Asenat jest offline  
Stary 07-05-2013, 13:42   #49
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Mike i Asenat

Grey popatrzył w spokoju na dziejące się jasełka, po czym zapytał:
- W jakiej sprawie? Wydaje mi się, iż moje kompetencje wystarczą.
- Gdyby wystarczyły, to bym nie prosiła o... audiencję. To jest to słowo? Odbyłam już dzisiaj kilka audiencji, panie Grey. Jestem nimi zmęczona. Jak i przedstawieniami, które na nich odgrywam. Postanowiłam, że czas, dla odmiany, na trochę prawdy. Wybrałam na jej adresata twojego przełożonego.
- Mój przełożony odeślę panią do mnie. Oszczędźmy czas. Proszę siadać i mówić.
- Dobrze. Pan pozwoli, że sobię siądę przy oknie. Duszno - Yrsa poszarpała się chwilę z jedynym wolnym krzesłem, które okazało się przybite do podłogi. - Przezabawne - skwitowała, i uśmiechnęła się nostalgicznie. Stanęła przy oknie. - Więc, jest mi niewymownie przykro, z powodu tej sprawy z septem. Jest mi niewymownie przykro, że ośmieliłam się choćby pomyśleć o podpalaniu Baelora. Jestem taką dzikuską i kretynką. I idiotką. Błagam cię, panie, abyś nie przenosił mych niesłusznych i złych postępków na mego męża. On o niczym nie wiedział i nie był niczego świadom. Lord Namiestnik wielce szanuje Wiarę......
- Och, wiem jak szanuje wiarę - wszedł jej w słowo Grey - mieliśmy jakiś czas temu pogawędkę na ten temat. Dziwne, ale wtedy upierał się iż jest z północy i południowa Wiara nie jest dla niego przesadnie ważna.
- Och. Nie wątpię, że tak powiedział - Yrsa wzruszyła ramionami, po czym wyjrzała sobie przez okno. - Nie odczuwam zdziwienia.
Za oknem Yrsa ujrzała niedaleki mur sąsiedniego budynku inkwizytorum. Szary, z zaciekami, a pod okapem przyklejonych było kilka gniazd jaskółek, które obsrywały ścianę, czym z pewnością nie poprawiały jej wyglądu.
- Dobrze wiec, przejdźmy do konkretów. Oboje wiemy, że szopka na dziedzińcu jak i teraz to mydlenie oczu.
Yrsa wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Chyba zaczynam pana szanować, panie Grey. Nie polubię raczej na pewno, ale zaczynam szanować. Usiądę sobie na pana przezabawnym krześle. Dostanę wina? Opowie mi pan, w krótkich słowach, o żywych trupach?
- Niestety podczas służby by nie ulegać pokusom pijam tylko cienkusza - postawił kubek przed Yrsą i nalał z dzbana.
- A o jakich żywych trupach mowa? - gdyby nie kamienna twarz Greya można by pomyśleć że naprawdę się zdziwił.
- Takich, co powinny leżeć trupem, ale, rzecz niezwykła, wstają i chodzą. I nie kochają żywych - uściśliła Yrsa.
- Widzę, że wie pani więcej ode mnie. Proszę więc kontynuować.
- ... ich miejsce jest za Murem, ale podobno macie je i tutaj. Aże król się martwi. Aż mnie wypytuje, w swoim mniemaniu zapewne przebiegle, czy nie spotkałam się z niczym dziwnym. Aż nie chce mi się ciągnąć pana za język, panie Grey. Nie mam na to czasu. Pan mi powie. Dla mojego, jakże cennego, szacunku.
- Nie ma o czym mówić. A jeśli by nawet było to dlaczego miałbym powiedzieć? Jest jakiś szczególny powód?
- A więc to prawda. Eh. A myślałam, że wszystkich was tu porąbało.
- Cóż takiego jest prawdą?
- Inni - Yrsa poruszyła niespokojnie ramionami.
- Proszę się nie obawiać, wg legend Inni są za Murem.
- Urodziłam się pod Murem, panie Grey. I znam wszystkie te legendy lepiej niż pan. Co to jest konklawe?
- Chodzi o wybory najwyższego z septonów? Bez obaw, może i są zachłanni i zgorzkniali, przynajmniej niektórzy, ale z Innymi nie mają nic wspólnego.
- Czy wśród zachłannych i zgorzkniałych znajduje się twój przełożony, panie Grey?
- Nie, on jest jednym z dwóch wyjątków.
- W jakim sensie jest wyjątkowy?
- Nie kandyduje dla władzy i pieniędzy, bo te ma już w tej chwili. On martwi się losami kraju. I jego mieszkańcami. Wbrew pozorom ten urząd, to nic zaszczytnego, to miejsce ciężkiej pracy.
- Powiem panu coś zabawnego... mój mąż mówił to samo o sobie.
- Nic dziwnego, jest Boltonem. A z nimi miała pani już wiele wspólnego, czy z ręką na sercu może pani powiedzieć, że mu wierzy?
- Boltonem? On? - pokręciła głową. - Może z nazwiska. Może z krwi. I tyle. Zobaczyłam dzisiaj bardzo mierny cień czegoś, na co liczyłam.
- Życie jest pełne rozczarowań. - użalił się nad jej losem Grey.
- Niech pan się tylko nie popłacze. To niszczy cerę - skrzywiła się. - Nie, nie wierzę mu. Wiara to bardzo ważna rzecz. Nawet gdy jest się nikim. Zwłaszcza, gdy jest się nikim. Proszę powiedzieć swojemu przełożonemu, troszczącemu się o losy królestwa, że przyszłam i chciałam w niego uwierzyć. I chciałam, żeby jutro chodził w nimbie kogoś, kto uśmierzył zamieszki, wywołane przez mojego pana męża. Ale pan mnie do niego nie dopuścił. Idę zatem urwać łeb zamieszkom, sama, panie Grey. Ach. I jeszcze jedno. To naprawdę duży problem, z tym małżeństwem w dwóch wiarach, dwoma małżeństwami. Znajduję to nawet zabawnym. Śmiałabym się głośniej, gdyby pan pozwolił mi uwierzyć w to, w co chcę wierzyć. Bo wtedy bym odeszła. A zabawny, duży problem robiłby się coraz zabawniejszy, i coraz większy z każdą milą dzielącą mnie od Boltona.
Grey przez chwilę patrzył w milczeniu na Yrse, w końcu rzekł:
- Nie chciałbym żeby przepadła pani kolacja, bo śniadanie będzie dopiero o wschodzie słońca. Chester.
Do komnaty wszedł widzany w obozie przystojny osobnik.
- Bolton wystawił cię pani na strzał. Jeśli oskarżenia o spalenie sety i zabicie spetona są prawdziwe, kara jest tylko jedna... A wtedy nie będzie potrzebował unieważniać ślubu.
- Ojej - przejęła się posłusznie lady Bolton. - Faktycznie. Pierwszorzędna świnia z mego małżonka.
- Zaprowadzicie panią do komnaty. - Powiedział do Chestera i stojącego w drzwiach nieznanego jej inkwizytora.
- Panie Grey... - zaczęła Yrsa, podnosząc się z krzesła. Wyciągnęła rękę i przez chwilę wyglądało, że sięgnie po nóż do papieru. Przeciągała tę chwilę i delektowała się wahaniem Chestera, który zamarł w oczekiwaniu na możliwy rozwój wypadków. Zamiast noża ujęła kubek z cienkuszem i osuszyła go do dna. Odstawiła naczynie ze stukiem na blat i przez cały stół wyciągnęła do inkwizytora rękę. - Panie Grey. Nie polubię pana, tak jak mówiłam, ale zasłużył pan sobie na mój szacunek. To przyjemność robić z panem interesy. Serdecznie dziękuję panu za poświęcony mi czas, posłuchanie, wino i gościnę. Jest pan właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, jednym z nielicznych tutaj. Idziemy? - rzuciła do powabnego Chestera. - Inkwizytor Grey ma mnóstwo pracy, a ja naprawdę nie chcę przegapić wieczerzy. W końcu nie wiem, jak długo zechcecie mnie karmić, trzeba korzystać.
Grey nie ujął wyciągniętej dłoni.
- Chester, sprawdź czy pani nie ma jakiś pierścieni z trucizną. Szkoda by sobie lub komuś zrobiła krzywdę.
- Zaiste - zgodziła się. - Należy się zabezpieczyć przed taką niepowetowaną stratą. Życzy pan sobie sprawdzać tutaj, czy w miejscu ustronnym, gdzie ewentualne widoki nie będą obrazą dla oczu czcigodnego Greya, oczu przeznaczonych dla spraw wyższych i ważniejszych? - zapytała poważnie pięknisia.
- Mnie tam wszytko jedno - odparł Chester z uśmiechem, lecz uśmiech ten nie sięgał oczu.
- Zatem, jeśli czcigodny Grey nie ma w tym względzie własnej woli, chodźmy - wzruszyła ramionami. - Zabawimy się w miejscu, które uznasz za stosowne. Panie Grey – skinęła głową inkwizytorowi za biurkiem, po czym wymaszerowała raźno na korytarz. Skręciła w prawo i zwolniła, by eskorta mogła ją dogonić.
- To w przeciwną stronę – poinformował ją kwaśno Chester. Yrsa stała w milczeniu i czekała, aż wreszcie się doczekała. Nad miastem przetoczył się pierwszy, delikatny jeszcze dźwięk dzwonu.
- Przepraszam. Tracę orientację w zamkniętych przestrzeniach – ujęła ramię mężczyzny, ale zamiast dać się prowadzić, stanęła na jednej nodze i sięgnęła za cholewę pod szew. - To dam panu już teraz. Łatwo przeoczyć podczas zabawy, gdy zabawa jest naprawdę dobra – odgięła wyprawioną na sztywno skórę i wyciągnęła z buta długi, ostry szpikulec. - Proszę.

Przez bicie dzwonów przedarł się narastający gwar tysięcy gardeł i miarowy łomot. Yrsie wydawało się, że słyszy przez ten jednostajny ryk coś jeszcze. Brzęk wielkiej ilości złota, która będzie musiała musiała przejść z rąk do rąk, łomot wielkiej ilości dobrego żelaza usypywanego w stosy przed klanami, i Shlan pokrzykujący „więcej, za mało, więcej”, bo ani król, ani królewski namiestnik nie będą w stanie dać klanom tego, czego w tej chwili żądają, więc będzie żądał tak długo, aż ich ogoli do suchej nitki. Trochę żałowała, że tego wszystkiego nie zobaczy, ale nie można mieć wszystkiego.

Trochę jednak nauczyła się od Roose'a. W ciemnym korytarzu Yrsa Bolton wybuchnęła niepowstrzymanym śmiechem.
- To był piękny dzień – poinformowała Chestera.
 
Asenat jest offline  
Stary 09-05-2013, 21:14   #50
 
Sir_Michal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodze
Nie minęło wiele czasu od kiedy pirackie okręty odbiły od brzegów Królewskiej Przystani. Duch stwierdził, że już najwyższa pora zająć się nowym jeńcem. Davosa wprowadzono na pokład związanego, ale nie wyglądał na złamanego.
- Witaj w domu, ser Davosie. Jesteś wolny - Duch bezceremonialnie przeciął więzy na dłoniach rycerza.
Cebulowy Lord spojrzał na swoje, pozbawione więzów nadgarstki i potarł je by się upewnić, że jest wolny, albo po prostu by przywrócić krążenie krwi.
- Czemu zawdzięczam takie traktowanie?
- Raczej komu. Donnchad Beendrod - Duch zastanawiał się przez chwilę czy rycerzowi dane było o nim słyszeć, raczej nie. - Przyjaciel Salladhora Saana po fachu. Nie jestem wrogiem Stannisa, nie wiem więc dlaczego miałbym cię więzić.
- Nie jesteś wrogem - zmarszczył brwi - W takim razie, dlaczego odebrałeś mnie Namiestnikowi?
- Zdobyłem Smoczą Skałę od jego ludzi. Namiestnik miał najwidoczniej wystaczająco wrogów, stąd zaprosił mnie na rokowania. Nie sądzę jednak, by królewski pokój na Smoczej Skale trwał dłużej niż wojna ze Stannisem. Dużo o tobie słyszałem, Davosie, służysz swemu panu lojalnie. Jak więc oceniasz jego szanse w tej wojnie?
Davos nabrał powietrza by odpowiedzieć, jednak zmilczał z ponurą miną.
- Pewnie za dużo w lochach słyszeć nie mogłeś. Sam też dużą wiedzą pochwalić się nie mogę, jednak Stannis jak pewnie mogłeś się domyśleć nie atakował stolicy. Wraz z całą armią ruszył na spotkanie Tyrellom. Tu obyło się tylko na spaleniu Królewskiego Lasu i floty - Donnchad chyba wystarczająca dobrze przedstawił aktualną sytuację polityczną.
Davos nie mógł powstrzymać ponurej miny.
- Wciąż nie wiem czego ode mnie oczekujesz - powiedział wreszcie cicho.
- Oczekiwałem, że wskażesz swego faworyta w tej wojnie - odparł sucho Beendrod, nieco zniecierpliwiony postawą Davosa.
Żeglarz przełknął ślinę i skrzywił się.
- Nie sądzę by Stannis miał realną szansę w starciu z wojskami Północy, ani nawet w walce z Lannisterami - zawiesił wzrok - Jednak widziałem ostatnio wiele dziwnych rzeczy i chyba nic mnie już nie zdziwi.
- Słyszałem o śmierci Renlyego, nie zajmuję się jednak plotkami. Moja flota jest spora... Wystarczająco spora, by odmienić losy tej wojny. Co o tym sądzisz, ser Davosie?
- Jeżeli chcesz zaproponować Królowi Stannisowi swoje usługi, muszę cię zapytać - Davos zawiesił na chwilę głos i przyjrzał się dokładnie piratowi, a następnie podniósł okaleczoną dłoń - Czy wiesz co stało się z moimi palcami?
- Raczej każdy pirat po tej stronie morza słyszał opowieść o niezwykłym przemytniku, ratującym Koniec Burzy przed nieuchronnym końcem oraz o nagrodzie, która go spotkała. I nie podoba mi się słowo usługi. Moi ludzie nie pływają po morzach pod piracką banderą, tylko po to by na koniec służyć zdesperowanemu królowi. Jestem gotów wesprzeć Stannisa w walce, jednak nie będę walczyć za niego. To twój król, ser Davosie.
Cebulowy lord wykonał gest umywania rąk.
- Nie mogę z czystym sumieniem ci doradzać, piracie - powiedział zrezygnowany - Od kiedy Stannisowi doradza Melisandre nie próbuję już przewidywać posunięć mojego Króla.
Duch zamyślił się, wpatrzony w horyzont.
- Cóż, to zmienia nieco sytuację. Chciałem odstawić cię na brzegu byś mógł ruszyć do swego króla z moją propozycją. Skoro nawet ty nie jesteś pewien, jak zareaguje twój król... Darowałem ci wolność i zabrać jej nie zamierzam. Teraz sam decydujesz o swoim losie, ja mogę ci co najwyżej pomóc.
- Jeżeli chcesz, zabiorę mu twoją propozycję. W końcu to mój Król - gorycz brzmiała w glosie byłego przemytnika bardzo wyraźnie.
- Chcę byś zrobił to co uważasz za słuszne. Jeżeli zdecydujesz się na podróż do Stannisa, cóż, wysadzimy cię na zachodnich krańcach Królewskiego Lasu. Mamy na pokładzie trochę broni i żarcia. Weźmiesz tyle, ile uznasz za stosowne... Wierzchowca zdobędziesz raczej we własnym zakresie. Jeśli jednak masz dość króla i jego nowej przyjaciółki, z chęcią bym cię ugościł.
Davos zmierzył pirata wzrokiem, spojrzał w zadumie przez bulaj i zwiesił głowę.
- Popłynę z tobą na Smoczą Skałę - zadeklarował.
- Niektórzy powiedzą, że własnoręcznie podpisałeś wyrok na Stannisa - decyzja dawnego przemytnika była nie w smak piratowi. Nie miał jednak zamiaru dać po sobie tego poznać. - W końcu ile można służyć błaznowatemu królowi, teraz w dodatku niepoczytalnemu.
- Moja rodzina - szepnął pod nosem Davos, który wciąż wyglądał na skonfliktowanego - Była na Smoczej Skale, chcę sprawdzić ... chcę ich zobaczyć.
- Są cali i zdrowi, niewielu ludzi ucierpiało - Duch zawahał się na ułamek sekundy. - Oprócz królowej, ona i jej córka postanowiły oddać się waszemu nowemu bogu.
Davos zbladł i przeklął pod nosem.
- To przez królową Mellisandre zdobyła swoją pozycję - przemytnik powiedział z żalem - Ale dziewczynka nikomu nie zawiniła.
Ponura chmura zawisła nad Davosem Seaworthem i nie nadawał się już do rozmowy.

Donnchad wrócił do rycerza tuż przed Smoczą Skałą.
- Już prawie jesteśmy. Nie miej złudzeń, Davosie. Zdobyliśmy zamek, nadal pozostajemy jednak piratami. Z pewnością ludzie cię poznają, być może poproszą o pomoc - Duch spojrzał przemytnikowi prosto w oczy. - Daj mi słowo, że nie będziesz sprawiać kłopotów.
Cebulowy Lord zamarł na chwilę i walczył z własnymi myślami. W końcu skinął głową.
- Tak, daję słowo.

~.~

Donnchad przybył na Smoczą Skałę krótko przed zachodem słońca. Na dziedzińcu oczekiwali swego kapitana najbardziej ciekawscy piraci - zaintrygowani postacią Davosa Seawortha i podejrzaną hałastrą, ociągającą się tuż za nim. Duch bez trudu rozpoznał także kilka nowych twarzy i to do nich postanowił się zwrócić na początku.
- To zaszczyt móc gościć tak słynnych awanturników - zaczął. - Wierzę, że zdążyliście się już rozgościć i zapewniam, że niczego wam nie zabraknie - Duch błysnął białymi zębami w pełnym entuzjazmu uśmiechu.
Czerwona Mariella odpowiedziała własnym, pełnym potencjału uśmiechem. Salladhor Saan także zaprezentował swoje złote zęby, ale z pewną rezerwą. Z Pięciu Pucharów na nogach trzymał się obecnie jedynie Volker, chyba najsprytniejszy z całej piątki. On, obserwował Ducha w ciszy i bez zbędnych oznak uczucia.
Duch chciał już odpowiedzieć, przerwał mu jednak któryś z dawnych Stannisowych chłopców, teraz pomagających w kuchni. Pociągnął za niewielki dzwon, oznajmiając czas posiłku.
- Porozmawiamy przy wieczerzy - oznajmił kapitan, ruszając w stronę lordowskiej izby.

Miejsca wokół stołu były zajmowane w niesamowitym tempie. Można by przysiąc, że w sali nie znajdzie się już żadne dodatkowe miejsce, piraci jednak się tym nie przejmowali. Dopiero pojawienie się ser Davosa uciszyło biesiadujących. Przemytnik otrzymał honorowe miejsce wśród dowódców pirackiej floty, co zdecydowanie zainteresowało obecnych.
- Ser Davos nie jest naszym więźniem - sprostował Duch. - Dałem mu wybór, Stannis albo my. Widać tęsknił za dawnym życiem.
Słowa kapitana przyjęto aplauzem i ogólnym uznaniem. Ktoś klepnął rycerza po plecach na znak aprobaty.
Davos jedynie uśmiechnął się pod nosem, raczej nieszczerze, ale chyba nikt by mu tego nie poczytał za hańbę. Nie w tej kompanii.
- Taka wymiana z pewnością wiele kosztowała - zauważył Saheym, od początku negatywnie nastawiony na podróż do stolicy.
- Owszem - odparł Jakub, wyręczając w odpowiedzi swego kapitana. - Wróciliśmy bez naszych jeńców, w zamian otrzymaliśmy też paru obwiesiów z Zadka. Przydadzą się przy wykonywaniu podstawowych zadań, choć nic poza tym.
- Same rozmowy jałowe, jednak obfitujące w ważne decyzje - zreasumował Donnchad, uśmiechając się znad nadgryzionego kurczaka. - Namiestnik oczekuje, że oddamy mu Smoczą Skałę. Jak on to powiedział?
- Smocza Skała wciąż należy do królestwa, ale za fatygę otrzymać możecie Deszczowy Dwór - zacytował Jakub.
- Ha, słyszeliście - ryknął Hjernwon - gości nas sam namiestnik. Wypada mu podziękować. Może mamy mu jeszcze zwrócić nasze błyskotki - dodał, wyciągając zza pasa świeżo zdobyty łańcuszek z klejnotem. Opinię Krakena podzielało wielu, jeśli nie wszyscy piraci.
- Jakub ostrzegł Boltona, że taka oferta nie każdemu się spodoba - odparł Donnchad, wracając do posiłku. Dopiero gdy skończył, kontynuował cicho - trzeba im dać nauczkę. Uderzymy na Gulltown - oznajmił, a biesiadujący po chwili podchwycili pomysł. Atak na jeden z najsłynniejszych portów Westeros nie mógł oczekiwać innej reakcji.

~.~

Wieczorna narada przyniosła ze sobą kilka trudnych pytań, z którymi przyszło się im zmierzyć. Najważniejszą kwestią pozostawał jednak królewski odwet. Echel Nyiss wpadł na genialny pomysł, który miał teraz wprowadzić w życie. Odnalazł świeżo przybyłych biedaków ze stolicy tuż po zachodzie. Zgodnie z wizją Jakuba, tymczasowo zatrzymani zostali koło stajni, skąd wkrótce każdy dostanie odpowiednie na swoje gabaryty zadanie.
- Mam nadzieję, że długo nie kazano wam czekać - zaczął pierwszy oficer, rozglądając się po drewnianej, rozpadającej się chatce. Na stole leżały dokładnie obgryzione kości, a część z mężczyzn cieszyła się tanim trunkiem. - Nie zostaliście oszukani, co? Tu nie ma wyżej czy niżej urodzonych, jedynym wyznacznikiem jest wasza przydatność. Do czego się nadajecie?
Biedacy spojrzeli po sobie, zaczęli wzruszać ramionami i drapać się po głowach. Duch, w znakomitej większości miał do czynienia z nie stroniącymi od trunków dekarzami, cieślami i murarzami. Był jednak wśród nich jeden ponury jegomość w zakrwawionym, rzeźnickim fartuchu, który miał w sobie drzemiący potencjał. Był to najprawdopodobniej potencjał zniszczenia, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
- Jones - ponaglony, przedstawił się, niskim, tubalnym głosem - Zabiłem gościa, musiałem spieprzać z miasta.
W jego cieniu kryła się trochę żałosna postać, o dość inteligentnym, choć przerażonym wyrazie twarzy. Mężczyzna wyglądał jakby zupełnie nie pasował do otoczenia. Uśmiechał się nerwowo, jakby nie wierzył w realność sytuacji.
- To mój Kuzyn - warknął Jones widząc zainteresowanie swoim podobiecznym i skłamał w żywe oczy - Możesz mu mówić, Smith.
- Dobrze - skwitował Echel, nawet nie próbując udawać zainteresowania. - Rozejrzyjcie się za czymś do roboty - odparł oficer, a widząc rodzące się zakłopotanie od razu sprostował - jutro naturalnie. Sugeruję jednak, by każdy z was spróbował sił w walce. To najuczciwsze zajęcie. Brakuje nam także murarzy, cieśli, kamieniarzy, kowali. Który z was potrafi pływać - rzucił Echel, bacznie przyglądając się nowo przybyłym.
Jones prychnął i łypnął okiem na swojego towarzysza. Uśmiechnął się krzywo i skrzyżował ręce na piersi.
- A co w tym trudnego - trącił Smitha ramieniem, tak że tamten trochę się zatoczył - Się unosi na wodzie, nie?
- Właściwie to - Smith chciał zaprotestować, ale westchnął tylko i przytaknął, chyba nauczony doświadczeniem nie miał zamiaru dyskutować ze swoim Kuzynem - Tak, właściwie, to tak.
- Bylibyście w stanie dopłynąć do brzegu, nawet gdyby kazano wam przepłynąć pół zatokI?
Jones skinął głową.
- To dobrze - mruknął - ale to nie wszystko. Macie może jakichś wpływowych przyjaciół w stolicy? Potrzebuję kogoś, kto zna tamtejsze rejony, kogoś za kim poszliby inni. Finalnie kogoś, kto jest gotowy nieco zarobić - Echel uśmiechnął się szelmowsko, mając nadzieję że wzbudził wystarczająco wiele zainteresowania.
- Zawsze można się spróbować dogadać z Watersem - Jones wzruszył ramionami.
- Zawsze można mu przekazać ofertę - poprawił Smith i wzruszył ramionami - A czy posłucha?
- Z jakim Watersem - spytał zaciekawiony Echel.
Mężczyźni spojrzeli po sobie z powątpiewaniem, jakby nie mieściło im się w głowie, że Echel nie zna tego tajemniczego Watersa.
- Aliszera - podpowiedział wreszcie Smith - Aliszera Watersa.
Dołączone go popularnego nazwiska imię otworzyło w pamięci kapitana odpowiednią szufladę. Aliszer Waters do niedawna był jednym z wielu szmuglerów z Królewskiej Przystani. Obecnie był jedynym naprawdę liczącym się. Pirat nie miał okazji jeszcze robić z nim interesów, zresztą, zazwyczaj korzystał po prostu z pośredników. Jednak, próbując prowadzić jakiekolwiek interesy w Królewskiej Przystani musiał się liczyć z faktem, że wszystko co robi, robi dzięki łasce Aliszera Watersa.

Podobno był to człowiek zdeterminowany, ambitny i bezwzględny. Ktoś kto osiągnął swoją pozycję dzięki ciężkiej pracy, głowie do interesów i ostrożności. Jego przeciwnicy nie często ginęli śmiercią tragiczną, zazwyczaj po prostu tracili na znaczeniu, opuszczali ich sojusznicy i przestawali się opłacać - Aliszer zamiatał ich pod dywan historii. Jeżeli jednak próbowali odbić się od dna, albo nie daj bogów kąsać rękę, która do tego dna ich przycisnęła byli bez skrupułów miażdżeni.
- Dobrze więc - zgodził się Nyiss. - Daję wam wolną rękę, od was zależeć będzie przyszłość wasza i waszych bliskich. To powinno wam pomóc - Echel wyciągnął zza pasa ciężki mieszek i wręczył go Jonesowi. - Wiem, co możecie sobie myśleć. Głupiec stara się kupić naszą lojalność, za taką sumkę moglibyśmy chlać całymi tygodniami, z dala od tego parszywego miasta. Nic bardziej mylnego, za te złoto możecie skłonić strażnika do zmiany stron, wartownika do przymknięcia oczu, a czeladnika by zapomniał zamknąć składziku swego mistrza. Oczekuję od was - przeszedł do konkretów pierwszy oficer - byście zorganizowali waszych przyjaciół, bliskich, rodziny. W porcie stoi niewielka flota z Białego Portu i parę kupieckich łajb. Nie spodziewają się ataku. Zdobędzie statki i wrócicie na wyspę, gdzie wraz z przyjaciółmi będziecie mogli pić i jeść resztę życia, jako bohaterowie - plan został gorąco przyjęty wśród piratów. W tak prosty sposób mogli zdusić kontrofensywę królestwa w zarodku, zabezpieczając tym samym granice Smoczej Skały.
Jak gdyby na potwierdzenie słów pirata, do izby weszła kobieta z nieotworzoną jeszcze beczułką piwa. Krótka Mairlyn - pomyślał Echel, w lot rozpoznając przybyłą. Pierwszy oficer byłby w stanie rozpoznać niemal każdą dawną Stannisową służbę - przede wszystkim dzięki wybujałej fantazji pirackiej. Kobieta zawdzięczała swe miano jednej z pierwszych nocy po zdobyciu twierdzy. Rozlewała wino, gdy któryś z piratów uznał, że ciekawiej wyglądać będzie po przycięciu sukni. Teraz chodziła z sukienką nie sięgającą nawet górnej połowy uda i za każdym razem gdy pochylała się by wypełnić zawartość czyjegoś naczynia, radowała wszystkich na około. Goście z Zapchlonego Tyłka szybko ten fakt zauważyli.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, by wykorzystać przy tym Aliszera - kontynuował Echel, nie zważając na rozlewającą piwo kobietę. - Co o tym myślicie?
Jones podrapał się po wielkim łbie, nie wyglądał na zbyt pewnego siebie. Chyba misterne plany były ponad jego zdolności umysłowe. Natomiast Smith zmartwił się niebezpieczeństwem jakie niosła ze sobą zgoda, a jednocześnie wiedział, że jakikolwiek wybór jest złudny.
- Jasne - odpowiedział za przyjaciela i chwycił mieszek - Zrobimy co się da.
- Powodzenia - mruknął Echel, po czym opróżnił jeden z kielichów i wyszedł.
 

Ostatnio edytowane przez Sir_Michal : 09-05-2013 o 21:55.
Sir_Michal jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172