Na twarzy Yrsy, pod lewym okiem, rosła i podbiegała krwią niewąska opuchlizna. Domeric Bolton, oprócz wielu innych wad, miał też ciężką rękę. Ale przynajmniej nie trafił w oko. Po takim ciosie mogłoby wypłynąć. Zabrał jej też miecz, i u boku Yrsy kolebała się smętnie pusta pochwa. Zbrojnych Boltona zignorowała. Przemaszerowała obok dumnie jak królowa, z uniesioną wysoko głową. Nikt nie powie, że Yrsa uroniła choć jedną łzę.
Modrzew, Ghzeb i Cathill stali z boku. Dziki syknął na widok jej twarzy. Ghzeb rzucił pytającym spojrzeniem na wyłażącego z chaszczy Namiestnika.
- Wszystko jest pod kontrolą – warknęła Yrsa cicho. - Teraz... wrócicie do obozu...
***
Jej przyszły niedoszły pan mąż za bardzo się nie certolił. W sumie, nie certolił się w ogóle. Przewiózł ją przez miasto jak worek obroku i zrzucił z siodła przed siedzibą inkwizycji. Potem zaczął wrzeszczeć. Wrzeszczeli w sumie na siebie pół drogi, ale dopiero w mieście Domeric Bolton pokazał, na co go tak naprawdę stać. Najpierw, nie pozwolił jej już wrzeszczeć. Udała mu się ta sztuka tylko dlatego, że sam wrzeszczał w zasadzie bez przerw choćby na oddech.
Najpierw powyzywał ją od dzikusów, co jeszcze w sumie nie było czymś, co by Yrsa nie była w stanie przełknąć. Potem przeszedł płynnie do idiotek i kretynek, z czym w sumie mogła się i zgodzić, bo w tej całej sprawie z septem i inkwizycją nie popisała się dalekowzrocznością. Potem zwyzywał gęstniejący tłum gapiów, by wrócić do Yrsy i dołożyć tym razem jej rodzinie, w której to według jego osądu mieszało się wszystko, co najgorsze. Wtedy Yrsa nie zdzierżyła i wyciągnęła zza cholewy nóż.
W rezultacie pan mąż, do którego jechała z nadzieją na zrozumienie, jeśli już nie na miłość, odwinął się i poprawił jej w drugi policzek. Przystawił jej jej własny nóż do gardła i kazał sprzątnąć gówno, jakie mu przyniosła do stolicy na butach. Powinna mu w sumie wtedy napluć w gębę, ku uciesze gawiedzi, ale trzymający ją zbrojni szarpnęli nią do tyłu i nie zdążyła.
Chwilę potem Yrsa Bolton przeleciała przez główne drzwi siedziby inkwizytorium i legła na posadzce z mozaiki. Leżała jeszcze chwilę. Chłód kamienia dobrze robił na opuchliznę. Potem zebrała się do kupy i wywarczała do małego, zgromadzonego nad nią tłumu, z kim chce się widzieć.
Wparowała do gabinetu Greya z rumorem i spiorunowała wzrokiem siedzącego przy biurku Greya niepozornego człowieczka.
- Pan właśnie wychodził – poinformowała lodowato. Sapnęła wściekle na Greya. Odczekała, aż drzwi się zamkną. I wtedy zrobiła coś dziwnego. Rozplątała sznurki spodni, sięgnęła po leżący na stole nóż do papieru i wsadziła go w nogawkę. Szarpała się chwilę z opatrunkiem, by pozrywać wreszcie bandaże, na których nie było nawet śladu krwi. Cisnęła je na stół razem z nożem, poprawiła przyodziewę. Nadal stała, i chyba nie zamierzała usiąść.
- Psu na budę moje figliki – burknęła. - Będzie Margeary. Sama dałam mu powód. Ten niespalony sept, niezabity septon i niezgwałcona septa. I moje plany spalenia Baelora. Wiecie co, panie Grey? Przyjrzałam się Baelorowi. To ładny budynek. I tyle lat stał. – zaczęła mówić spokojniej. - Szkoda by było. Spalę coś innego, jak mnie najdzie ochota i potrzeba. Chciałabym mówić z twoim przełożonym, panie Grey. Asherem Stone'm.
Ostatnio edytowane przez Asenat : 26-04-2013 o 15:31.
|