Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-04-2013, 21:55   #2
Romulus
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację


Huk i uderzenie zlały się w jedno, wstrząsnęły oślizgłym i śmierdzącym wnętrzem “Jaskółki” z miażdżącą kości siłą. Czyste szczęście i iście koci - albo może należałoby powiedzieć “iście pseudosmoczy”? - refleks sprawiły że wyrzucony z koi Nethadil nie połamał sobie gnatów. A może to błogosławieństwo magicznego ludu, z którego się wywodził, uratowało go?

Nieważne. Oszołomiony Długowłosy zerwał się na równe nogi i zataczając się ruszył ku schodni. Za chwilę runął na deski raz jeszcze, gdy “Jaskółka” przesunęła się w bok i znowu uderzyła w coś z trzaskiem zgniatanych wręg i jękiem desek poszycia. Hukowi z dołu odpowiedziały wrzaski przerażonych marynarzy.
- Rozbiliśmy się o skały, toniemy! - spanikowany głos rozległ się z zejścia, powiększając grozę.

Wydostać się, wydostać się za wszelką cenę z ciasnej, mrocznej pułapki w jaką zamienił się kadłub tonącego brygu! Ogłuszony hałasem i przestraszony Nethadil parł ku schodni, przepychając się z innymi. Jeden z marynarzy odepchnął go ze swej drogi i syn nimfy wylądował pod burtą.
- Elfie, pomóż mi, błagam!!! - w głosie starego Tobiasza brzmiało czyste przerażenie i, paradoksalnie, Nethadilowi pozwoliło to się otrząsnąć z własnego strachu. Nawet zdołał się wykrzywić złośliwie.

Marynarze nie dawali mu żyć w czasie podróży, nazywając niedołęgą i zniewieściałym elfikiem. O ile to drugie miało uzasadnienie jedynie o tyle że urodę odziedziczył po matce a i nigdy nie prostował kwestii swego pochodzenia (skoro niemal nie dało się go odróżnić od Tel’Quessir), to marynarska brać miała trochę racji z pierwszym. Od zawsze lękał się wysokości i perspektywa spadnięcia z rei czy masztu prosto w toń czy rozbicia się o pokład przerażała go. W czasie rejsu parę razy odmówił wyzwaniu do zawodów w pokonywaniu olinowania brygu i popisów sprawności na wantach, czym zarobił sobie “odpowiednią” sławę tchórza. Na szczęście miał to gdzieś, bo nie po to płynął by komitować się z załogą “Jaskółki”, lecz by dotrzeć do Królestwa Pięciu Miast.

W poszukiwaniu ojca...

Gdyby nie usłyszał od Doriana że Aesdil Laure zmierza do Scornubel, zapewne w życiu nie wybrałby się do Miasta Kupców. Bo i po co? Elf nie wiedział że ma syna a i zapewne niewiele go to obchodziło, sądząc po ciągnącej się za nim famie. A sam Nethadil miał wystarczająco dużo do roboty i w kniei, i w Loreth'Aran, gdzie wśród elfów mieszkał gdy puszcza go nie wołała albo baśniowy lud nie wzywał.

Ale Drzewo Wiadomości po starej znajomości przysłało mu przez kruka wieść o Złocistym...

Prawda, nie spodziewał się że poszukiwania zabiorą mu więcej niż dwa-trzy dekadni. Sądził że odnajdzie ojca w Scornubel, przedstawi się, pogapi na “tatuśka” i wróci. Niestety, stało się inaczej. Poniewczasie dowiedział się nawet że w Scornubel ujrzał Aesdila … ale nie szukał rodziny w postaci dwojga elfów idącej z dziewczynką na targ, a w takiej właśnie sytuacji miało to miejsce, lecz barwnego niczym papuga barda - bo taki właśnie obraz Laure miał przed oczami.

Minęli się. Nim się dopytał co i jak, ojciec - choć Nethadil zżymał się na ten termin, bowiem Aesdil żadnego nie miał wpływu na jego dzieciństwo - spakował swoje graty i jakąś tam pocztę na kuca i ruszył przed siebie. Niebogaty syn zaś za nim, na piechotę i nie przygotowany na daleką wędrówkę. Niby powinien zawrócić i machnąć ręką, poczekać w Loreth’Aran - jeśli w ogóle … ale z jakiegoś powodu zawziął się i nie odpuszczał, choć parę razy omal życia nie postradał...

Tak jak teraz się to wydawało całkiem prawdopodobne. Nethadil mimo smukłości ciała do ułomków się nie zaliczał i teraz dźwignął kawał belki (nawet nie usiłował odgadnąć czego stanowiła element, w chaosie i ciemności panującej pod pokładem było to zresztą niemożliwe), czując jak niebezpiecznie wibruje mu w rękach w takt poruszeń kadłuba. W każdej chwili wstrząs mógł zbić go z nóg, a belkę zrzucić na Tobiasza, miażdżąc go dokumentnie.
- Rusz się, ty dupku! - wrzasnął z satysfakcją. Stary marynarz był jednym z tych którym “gorzej pasował”, by to delikatnie określić.

Staruch, jęcząc i płacząc do któregoś z morskich bóstw, z boleścią podniósł się i umknął z miejsca które omal nie stało się jego grobowcem. Nethadil pospieszył za nim, choć przy koi pozostawił niemal całą broń i plecak. Jedynie kukri miał za pasem, jak zwykle, no i zestaw uzdrowiciela, który na początku sztormu gnającego “Jaskółkę” na północ wsunął do kieszeni. Ale teraz nie o łuku czy mieczu myślał, tylko o tym by jak najprędzej opuścić klaustrofobiczne wnętrze skazanego na zagładę brygu. Skazanego na zagładę, bowiem kolejnemu uderzeniu odpowiedział trzask jakiejś naprawdę grubej belki a część burty odpadła, wpuszczając wicher i ryk morza. A może to kil rozpękł się na dwoje? “Jaskółka” nie miała prawa tego przetrwać. Wrzaski z pokładu tylko to potwierdziły.



Gdy w końcu siłą wydźwignął się na powierzchnię - zamarł. Z jednej strony stroma jak zamkowa wieża ściana klifu wisiała groźnie nad torturowanym żaglowcem, z drugiej - wielkie góry wody raz po raz uderzały w kadłub od tylnej ćwiartki. Z wody dochodziły cichnące wrzaski tych których fale zabrały z pokładu. Dla nich nic już nie można było uczynić.

- Musimy się wydostać na ląd! - kapitan wskazał skały a Długowłosy mimo całej grozy sytuacji przełknął ślinę. Na te strome, gdzieniegdzie ostre jak brzytwy, oślizgłe od wody skały??!! Za chwilę jednak gorączkowo musiał łapać się lin, gdy kolejna fala rąbnęła zmaltretowanym kadłubem o kamienne ostrogi i wszelkie myśli o lęku wywietrzały elfowi z głowy.

- Wezmę linę i spróbuję się wspiąć jak najwyżej! - wrzasnął do kapitana i załogi która ostała się jeszcze na pokładzie. Wszyscy z rozpaczą wpatrywali się w topiel pomiędzy burtą “Jaskółki” a urwiskiem, gdzie we wrzącej wodzie kawały desek i rupiecie z pokładu kotłowały się na podobieństwo jakiejś piekielnej zupy. Może i byli żeglarzami, ale próbować przebyć tę otchłań, grożącą w każdej chwili pochłonięciem, a potem wspinać się na oślizgłe, zdradliwe urwisko...

Kapitan kopniakami i wrzaskiem zmusił ludzi do działania. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy z Nethadila, a i on sam za dużo miał na głowie by z tego czerpać przewrotną radość. Za bardzo był zajęty szacowaniem odległości i tego czy jego plan ma szanse na powodzenie. Dodatkowej motywacji dostał gdy pokład pękł z wizgiem wyginanych i rozciąganych desek i rozległ się kolejny wrzask załogi.

Obwiązany liną Nethadil sięgnął za pazuchę i pochwycił bryłę bursztynu na końcu łańcuszka.
- Fe'ch gwahoddaf, yr anifail! - zadeklamował i naraz olbrzymi kształt chlupnął w wodę pomiędzy skałami a “Jaskółką”.



Bestia z sykiem przebierała odnóżami i darła kamień, zanurzona niemal cała, tylko łeb, kleszcze i ogon wystawały z wody. Pomagała sobie szczypcami, ale chyba nie do końca wiedziała co czynić.
- Naprzód, na skały, wydźwignij się na skały! - wrzasnął Nethadil, rozpędził się i skoczył. Wylądował na grzbiecie skorpiona, o mały włos samemu nie kończąc w wodzie czy nabity na jadowy kolec. Monstrum syknęło wściekle i wygięło się, szukając tego co je zaatakowało. Elf czym prędzej przeskoczył na skały i przywarł do nich, dysząc ze strachu i adrenaliny.
- Rzućcie mi jeszcze jedną linę, przymocuję ją tu! - postanowił na początek ułatwić ludziom przejście na skalną półkę.
- Dalej, w górę! - krzyknął do skorpiona, woląc nie rozważać szaleństwa tego co czynił. Potwór wreszcie uspokoił się, złapał pewny chwyt i wydźwignął się z wody, choć jedno odnóże krwawiło z rozdarcia w pancerzu. Po czym zaczął gramolić się w górę zbocza, a Nethadil uchwycił się go i korzystając z pomocy wytrawnego wspinacza sam wspinał się obok niego, choć w głowie kręciło mu się ze strachu i wyczerpania.

Szybko, dużo za szybko monstrualny skorpion zniknął, rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając jedynie ślady po swych pazurach na skałach i krew barwiącą kamienie. Ale Nethadil był już w połowie wysokości urwiska, choć to że został sam sprawiało że dygotał uczepiony mokrej skały zgrabiałymi palcami. Nie było jednak innego wyjścia jak wspinać się, bo “Jaskółka” z każdą sekundą ulegała dezintegracji.

W końcu wygramolił się poza krawędź i legł tam na chwilę, tyle by drżenie rąk ustąpiło choć trochę. Po czym zaczął szukać dobrego miejsca do przywiązania liny. Marynarze na dole przełazili z “Jaskółki” na kamienną półkę, a czekać ich będzie jeszcze jedna wspinaczka. Nethadil miał na razie dość pomagania komukolwiek. Zamiast tego usiadł i wgapił się na południe.

Sztorm zagnał ich daleko na północ, chyba dużo dalej niż Królestwo Pięciu Miast. Najpewniej wylądowali w kompletnej dziczy, kto wie czy nie blisko koła podbiegunowego. Zerknął w dół na żeglarzy, mrużąc oczy przed lodowatym wichrem.

Teraz okaże się kto tu jest zniewieściałą niedołęgą, kiedy przyjdzie drałować kilkadziesiąt czy kilkaset mil do jakiegoś bastionu cywilizacji … na własnych stópkach...



Nethadil ruszył sam - po opadnięciu pierwszej euforii i wdzięczności ze strony ocalałej załogi “Jaskółki” pojawiły się oskarżenia że żre dużo więcej niż inni (nie jego wina, że musi!), nawet mimo tego że to on dostarczał znaczną część żywności. W rezultacie odłączył się od żeglarzy.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise

Ostatnio edytowane przez Romulus : 28-04-2013 o 13:46.
Romulus jest offline