Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-04-2013, 17:57   #422
malahaj
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Podczas gdy inni dysputowali i debatowali, Albert pogrążył się w lekturze notatek Mistrza Bergmana. Światło pochodni pełgało na pożółkłych nieco stronicach, zapisanych drobnym maczkiem, do tego często pokreślonych i „ozdobionych” dziwnymi rysunkami. Młody czarodziej czytał a w miarę jak docierał do niego sens słów Bermana, bladł na twarzy coraz bardziej. Przeczytanie całości zajęło mu może pół godziny, ale było to półgodziny, które uświadomiły mu jak mało jeszcze wiedział, jak niewielkie są jego umiejętności i jak bardzo przyjdzie mu zaryzykować. Kiedy drżącymi palcami zamykał notatnik, wiedział, że wszyscy mogą dzisiaj umrzeć, ale On... On zaryzykuje czymś więcej niż tylko życiem a żyłka hazardzisty podpowiadała mu, żeby nie stawiać na swój sukces zbyt dużej sumy.

Potrzebował dobrej chwili, aby zabrać się w sobie i kolejnej, aby przemyśleć, co ma powiedzieć reszcie grupy i ocalałym z klasztoru. Prawdę? W takich chwilach człowiek uświadamiał sobie, że prawda może być mocno przewartościowana, zwłaszcza, jeśli chce się posłać kogoś, do walki, której nie może wygrać. Kłamać? Tylko czy wiedząc, to co on, nie był im winien czegoś więcej w tych ostatnich chwilach?

Zasiedli wszyscy wokół sadzawki. Ludzie von Antary, dwaj rycerze, reszta ocalałych zbrojnych broniących jeszcze klasztoru, kapłanki bogini miłosierdzia i najstarsza z nich, Matka Przeorysza Ulrica Kohler. Stara kapłanka kamiennym wzrokiem wpatrywała się w niewielką kałuże wody, która została na samym środku sadzawki. Poza nią, wszyscy patrzyli na trzymającego notatnik Alberta.

- Nie będą was okłamywał. To będzie bardzo trudne, ale jest możliwe, że nam się uda. - Ostatecznie postanowił kłamać. Może tak będzie im łatwiej?
- Bergman zostawił wszelkie instrukcje, do tego jak odprawić magiczny rytuał, który ma odwróci działanie złej magii. Dzięki niemu zło zniknie. Potwory przestaną istnieć, zaraza takoż, święta woda znów popłynie ze źródła. O ile nam się uda... -
Trzeba dać ludziom nadzieję, żeby zechcieli za Ciebie umierać. Tak ponoć mówił jakiś sławny generał, którego nazwiska akurat nie umiał sobie przypomnieć.
- Nie mamy wszystkiego, co planował zgromadzić Bergman. Nafty jest zbyt mało, aby starczyło na cały rytuał, ale, to nic. Jesteś twardy Gislanie, może wytrzymasz... -

Albert spojrzał na krasnoluda, ale zaraz odwrócił wzrok. Może choć jemu powinien powiedzieć, że brat Róży nie był z nimi do końca szczery? Zresztą może sam nie wiedział... Tak, to możliwe. Z resztą, teraz to i tak nic nie zmieni.

- To musi się wydarzyć dzisiaj i tutaj. Jeszcze zanim wzejdzie słońce. Jeśli tego nie zrobimy, wszystko stracone. Wojska von Antary i innych możnych idą w pułapkę. Żołnierze będą zarażeni, jeszcze zanim zobaczą mury klasztoru. A po nich kolejni i kolejni... Tylko my możemy to powstrzymać i tylko dzisiaj. Berman zostawił dokładne instrukcje, co należy czynić. Dzięki nim Ja również będę widział, jak odprawić rytuał. -
Tylko czy starczy mi siły i umiejętności na coś, czego obawiał się nawet Mistrz Magii?
-O jednym jednak musicie widzieć. Jak już zacznę, to nikt i nic nie może przerwać tworzenia zaklęcia. Inaczej wszystko pójdzie na marne, a klasztor... No cóż, wtedy nawet te bestie przestaną być dla nas wszystkich problemem. Musze narysować w kielichu pentagram i kiedy to uczynnie, musicie za wszelka cena dopilnować, aby żaden zarażony ani inny potwór go nie przekroczył. Żaden! - Albert głośno przełknął ślinę. - Musicie bronić tego miejsca za wszelką cenę. -
- Puki co, nikt go nie atakuje. - doszła do głosu zimna logika Vogla.
- Tak, to prawda... Szczerze mówiąc nie wiem czemu... -

Kolejna zagadka. Nigdzie w notatniku czarodzieja nie było o tym ani słowa. Wręcz przeciwnie, Bergman spodziewał się, że bestie i stojący za nim czarnoksiężnik zrobią wszystko, co w ich mocy, aby go zgładzić i nie dopuścić do odprawienia rytuału. Co im się w sumie udało, ale przecież jeszcze był On. Czyżby jego szanse były tak nikłe, że nawet zło nie brało na poważnie możliwości, że mu się powiedzie?

- Jednak, jak tylko rozpocznę właściwą część rytuału, na pewno zaatakują. To, co sprowadziło na te krainę zło, czymkolwiek jest, bez trudu wyczuje, co robię i zrobi wszystko aby przerwać rytuał. Nie możemy do tego dopuścić, bo nie będzie już drugiej szansy, aby to powstrzymać. Nigdzie i nigdy. Wszystko rozstrzygnie się tu i teraz, dlatego musimy... -

- Hej! Chodźcie szybko! Tam na dole coś się dzieje! -

Jeden z chłopów obserwujących z góry dziedziniec i klasztor wzywał ich do siebie. Wszyscy obecni podeszli na samą krawędź kielicha, aby zobaczyć, co się stało.
Zza zewnętrznych murów, mniej więcej w miejscu gdzie na centralnym placu wioski była kamienna studnia, widać było pulsującą, zgniło żółtą poświatę. Powietrze wokół nich zaczęło śmierdzieć zgnilizną i siarką. Z klasztoru pod ich stopami słychać było wyraźny ruch.

Nagle z placu, ku niebu mu uniosła się kolumna światła. Jak złowroga iglica sięgnęła ku niebu, oświetlając wszytko wokół niemal jak słońce w jasny dzień. Tyle, że słońce nie niosło ze sobą tyle grozy i patrząc na nie, człowiek instynktownie nie czuł odrazy. Albert aż wzdrygnął się, czując moc jaka temu towarzyszyła. Medalion na jego piersi palił żywym ogniem. Młody czarodziej poczuł się jeszcze bardziej mały a jego moc zdała mu się nikła, w porównaniu do potęgi, z którą mieli tu do czynienia.

Chłopi jęczeli i padali w strachu na ziemie, kobiety zawodziły, kapłanki padły na kolana w modlitwie, tylko matka przeorysza spoglądała na to wszystko rozwartymi szeroko oczyma, nie mogąc wypowiedzieć słowa.

Nagle skała zatrząsnęła im się pod nogami. Cały klasztor jakby jęknął. Większość z nich straciła równowagę. Tylko refleksowy Moperiola Mierzwa zawdzięczał uniknięcie upadku w dół.

- Tam! Widzicie! To... niemożliwe! -

Jeden z rycerzy wskazywał boczną ścianę klasztoru. To samo miejsce, gdzie Moperiol pierwszy raz przekroczył mury tego przeklętego budynku. Po ziemi poruszało się... coś. Obok niego drugie, kawałek dalej następne. Widzieli je doskonale, bo stworzenia same promieniowały żółtawą poświatą. Po chwili przed wyłamaną klasztorną bramą zaroiło się od potworów. Wychodziły ze każdego miejsca, gdzie w klasztornych murach był jakiś otwór. Choć lepszym określeniem było „przemieszczały się”, w stronę wciąż zamkniętej bramy zewnętrznych murów. Niektóre z nich mogli nawet rozpoznać. Moperiol poznał swojego prześladowcę z łańcuchem a Gigant stworzenie, które próbował go wciągnąć do paszczy, jak już przebijali się przez dolne kondygnacje klasztoru. Były tam wszystkie. I wszystkie zmierzały pod zamkniętą bramę. Wkrótce zebrał się pod nią wielka góra poruszającego się, zaropiałego i przegniłego mięsa. Trudno było uwierzyć, że było ich aż tyle. Zwłaszcza jak popatrzyło się na garstkę obrońców, którzy jeszcze nie dawno stawiali im czoła.

Wrota w końcu nie wytrzymały naporu takiej masy i z głośnym trzaskiem pękających desek i wyrywanych zawiasów rozwarły się na oścież. Po tym, co z nich zostało przetoczyła się ta koszmarna menażeria, poruszając się w stronę wioski, placu i studni. Tam stracili ją z oczu, bo blask bijący od tajemniczej iglicy, był zbyt silny, aby cokolwiek dostrzec.

- Nie rozumiem. Odchodzą? Dlaczego? - odezwał się jeden z rycerzy.
- Nie odchodzą. - odpowiedział mu stara kapłanka, zanim ktoś inny zdążył się odezwać. - Zbierają się. -
- Zbierają się? Do czego? -
Tym razem nikt mu nie odpowiedział...

******

Kiedy pierwsza groza minęła i mogli jako tako się poruszać, zdecydowali, że cokolwiek mogły oznaczać te dziwne zdarzenia, jest to dla niech szansa, której nie mogli przegapić. Z bronią w ręku zeszli na dolne kondygnacje. Brawurowe plany zdobycia zostawionej przed klasztorem nafty, okazały się niepotrzebne. Potworności, przez które jeszcze nie tak dawno musieli przebijać się w drodze na górę, teraz odeszły. Gdzieniegdzie zostały ślady po pokrywającej ściany i sufit narośli, ale ona sam też zniknęła. Nikt nie przeszkadzał im w penetrowaniu klasztoru.

Zeszli wszyscy, oprócz Alberta i Gislana, którzy przygotowali się do odprawienia rytuału na górze. Nawet matka przeorysza, mimo obiekcji niektórych, nie miała zamiaru czekać bezczynnie. Stara kałanka, jak sama twierdziła, miała w swych komnatach coś, co mogło im pomóc w obronie klasztoru. Trzeba było przygotować się do obrony, zebrać broń i pancerze, które jak się okazało w klasztorze były, jako pozostałość po jego dzielnych obrońcach, jeszcze z czasów pierwszej bitwy.

No i nafta. Rozbity wóz stał przed bramą do głównej świątyni. Jego ładunek, mimo, że częściowo stracony, wciąż stanowił cenną zdobycz. Ku niemu ruszyli Vogel i Elise, którzy dzięki swej sile, sprawnie przenosili beczki i baryłki, do których normalnie potrzeba by kilku dorosłych mężczyzn. Ochotniczka, po karkołomnym zabiegu czuła się dobrze, nie czując już ruchów stwora w swym wnętrzu. Co innego Vogel. Zimny zabójca stał się jeszcze bardziej małomówny niż zwykle. On w głębi ducha wiedział, jak mało kto, że albo to będzie noc jego życia, albo noc... Cóż, jeśli czarnoksięskie sztuczki się nie powiodą, to ostatni dzień swego żywota, już miał za sobą. Na te okoliczność ostatnią kulę miał przeznaczoną dla siebie...

Kiedy cały ładunek z rozbitego wozu został wniesiony do środka, ktoś wpadł na pomysł naprawy wrót. W istocie dało się to zrobić, choć tylko dzięki obecności blondwłosej wojowniczki i Vogla. Tylko oni mieli dość sił, aby unieść i umieścić na miejscu ciężkie wrota. Naprawę nadzorowała sam matka przeorysza, która po tym, jak wyszła ze swoich komnat, odzyskał wigor. Najemnicy von Antary szybko przekonali się, że zasłużyła na swoją sławę, sprawnie rozstawiać całe towarzystwo po kątach i zaganiając do roboty kogo trzeba. Tłumaczyła im też topografie klasztoru i wskazywała miejsca, gdzie można będzie się łatwiej bronić. Właśnie kończyli pod jej kierownictwem zakładać wrota, kiedy...

[i]- Hahahahahahahahahahahahahahahahaha... -[i]

Śmiech oschły i skrzeczący, jakby niemal dusił swego aura, ale jednocześnie mocny jak dzwon. Paraliżował. Nawet najodważniejsi, pod jego wpływem poczuli zimną strużkę spływającą im po plecach. Niektórzy nie mieli dość odwagi, aby odwrócić wzrok w kierunku źródła tego budzącego grozę dźwięku. Najemnicy von Antary, zwłaszcza ci pamiętający jeszcze starcie ze słynną Bestią, przeżyli już dość, aby stawić czoła i temu złu, dlatego tylko oni, dwaj rycerze i przeorysza odwrócili się i z orężem w dłoniach wyszli przed wrota.

- Naprawdę myślicie, że ta... furtka, może was jeszcze ochronić? Proszę, nawet naiwność i ślepa wiara powinny mieć swoje granice. -

Przed drzwiami stał kobieta. Na jej widok Mierzwa zbladł, stara kapłanka zachwiała się na nogach a wszyscy, którzy mieli okazje uczestniczyć w obronie Wideł wybałuszyli szeroko oczy. Z wyjątkiem Vogla. On zacisnął zęby z nienawiści.
Przed nimi stała ta sama starucha, która przyszła prosić ich o pomoc w odbiciu porwanych dzieci. Ta sama, która obiecała w zamian błogosławieństwo Pani Miłosierdzia i ochronę prze zarazą. Ta sama, która niektórym z nich obiecała, coś zgoła innego...

- Witaj siostrzyczko. - starucha zwróciła się do wciąż osłupiałej kapłanki - Ponoć rodziny się nie wybiera, ale powiedz, tęskniłaś trochę za mną? -
- To Ty?! - Ulirca zdołała w końcu dobyć z siebie głosu - To... To niemożliwe! Przecież Ty... -
- Nie żyje? Cóż, jak to mówią, pogłoski o mojej śmierć okazały się mocno przesadzone. Choć nie dziwię się twemu zaskoczeniu. Wszak, jako niegodna twego, siostrzyczko miłosierdzia, twych kapłanek i Jej... - starucha z wyraźną odrazą wskazała na widoczny na ołtarzu wizerunek Shallyi. - Na szczęście znalazł się ktoś inny, kto okazał... miłosierdzie. Władca much potrafi w tym temacie zawstydzić, nawet te twoją płaczliwą patronkę. -

- Bluźnierstwo! -

Stara kapłanka, aż się skrzywiła, ale nie tylko dla niej to było zbyt wiele. Adolf, młodszy z braci von Gethe nie wytrzymał i uniesionym mieczem ruszył na staruchę. Zaraz za nim zaszarżował brat. Za broń chwycili też najemnicy von Antary, ale powstrzymał ich głos przeoryszy.

- Nie! Nie wiecie co ona... -

Na to było już jednak za późno. Adolf dopadał już swego celu. Starucha tylko uśmiechnęła się na ten widok, zupełnie jak uśmiechać mógłby się smok, widząc atakującego go kota. Von Gethe uderzył mieczem, ale kobieta okazała się szybsza niż dziki kot. W jednej chwili stała przed nim, w następnej była już boku. Miecz przeciął powietrze nie napotykając oporu a starucha złapała rycerza za rękę i szarpnęła. Na pozór był to niewielki ruch, ot taki jakim odgania się uciążliwego owada, albo daje klapsa niegrzecznemu dzieciakowi. Adolf w jednej chwili atakował swego wroga, w drugiej obserwował swoją własną rękę, wciąż trzymającą miecz w dłoni, wyrwaną w brutalny sposób z tułowia rycerza. Pełna płyta, która miała go chronić, ledwo co jęknęła, rozrywana rękami czarownicy jak papier. Z barku mężczyzny siknęła fontanna krwi, obryzgując wszystko dokoła. Upadł na ziemie bez słowa a starucha beztrosko odrzuciła jego kończynę, jak złamany patyk. Drugi z braci był zbyt przerażony, aby cokolwiek zrobić. Czarownica złapała go za kark jak kota i cisnęła zakutym w stal rycerzem o klasztorną ścianę, aż zahuczało. Więcej się nie poruszył.

Mierzwa wyciągnął czarną szable szykując się do ataku, Gignat zakręcił młotem a Moperiol już miał strzałę nałożoną na cięciwę łuku. Nie zdążył żaden. Czarownica wypowiedziała jakieś słowa i uniosła dłoń w ich kierunku. Fala uderzeniowa zbiła ich z nóg i odebrała oddech. Nie mieli żadnych szans w tym starciu.

- Suka! -

Dzięki swojej niezwykłej sile i zręczności, Vogel jako jedyny zdołał ustać na nogach. Teraz miał już uniesiony do strzału pistolet, celując w głowę staruchy. Ta tylko spojrzała na niego z pogardą a jej oczy zaświeciły się żółtawym blaskiem.

Wycie najemnika poniosło się po całym klasztorze. Ból jaki rozsadzał mu trzewia był nie do ogarnięcia. Coś w jego wnętrzu poruszało się, zadając mu cierpnie od środka, zupełnie jakby owinęło się wokół kręgosłupa i zaciskało wokół nerwów. Kto wie, może akurat tak było. Cierpnie był tak ogromne, że jedyne, co mógł zrobić to wić się na ziemi w konwulsjach i wyć z bólu...

- DOSYĆ !!! -

Matka Ulrica Kohler przeorysza klasztoru „Oczyszczająca Łza Miłosierdzia” uniosła przed siebie dłoń z małym, kryształowym flakonem a ten do razu roznosiła jasnym, ciepłym światłem. Starucha krzyknęła z bólu i cofnęła się kilka kroków, poza zasięg świtała. Światło zresztą zaraz znikło, choć Ulrica wciąż trzymała w dłoni flakon.



Żyli. Czarownica cofnęła się, choć nie daleko. Vogel odzyskał zmysły, choć umysł nadal nie funkcjonał jak powinien. Żyli jednak. Przynajmniej na razie.

- Tak... - starucha przypatrywała się im z uśmiechem - Zastanawiałam się czy to tylko mit, czy one faktycznie istnieją. Cóż... Twoja desperacje sięgnęła szczytu siostrzyczko, jeśli używasz Ich, aby ocalić swe nędzne życie. Nawet mi się to podoba. Naprawdę tak bardzo chcesz przedłużać to, co i tak nieuniknione. One też nie wystarcza Ci na długo, wiesz o tym. -
- Precz! -

Ulrica mówiła z mocą, ale starucha tylko się na to roześmiała. Dla odmiany zwróciła się do podnoszących się z ziemi najemników.

- Przybyłam tu po nią! - wskazała na kapłankę - Przybyła tu odzyskać jej serce. Najlepiej świeżo wyrwane z piersi. I zrobię to! Nie powstrzyma mnie ani to świecidełko, ani Wy ani cokolwiek innego! Wasz czarownik nie żyje, osobiście wyrwałam mu serce i na jego oczach złożyłam w ofierze memu Panu. Wiem, że nie macie drugiego, który mógłby spróbować się ze mną mierzyć, lub odprawić te tanie sztuczki, w których ten głupiec Bergman widział ratunek. Zginiecie. Wszyscy. A zanim to się stanie, waszym udziałem stanie się niewyobrażalne cierpienie!

- Chyba, że okażecie trochę rozumu i wydacie mi moją drogą, długo nie widzianą siostrę Wtedy będziecie mogli odejść precz. Nikt was nie zatrzyma, oszczędzę wam nawet darów mego Pana. Ten jeden raz. Macie na to moje słowo a jak niektórzy się przekonali, potrafię go dotrzymać... -


Starucha spojrzała wymownie na Mierzwe i Vogla.

- Chce to zobaczyć. Chce, żebyś sama doświadczyła owego „miłosierdzia”, które mnie okazałaś. Dlatego daje wam czas, do wschodu słońca. Potem przyjdę po nią sama. A Wy... Cóż, Wy będziecie na przystawkę, do ciepłego, bijącego dania głównego. Zimną przystawkę, ale zawsze.-

*****

Czarownica odeszła, Matka przeorysza milczała, odmawiając jakikolwiek informacji.

- Gdy przyjdzie czas, powstrzyma ją, na jak długo będzie się dało. Wy musicie zrobić resztę. -

Tyle im rzekła.

Przygotowali się jak umieli. Kiedy do wchodu słońca została godzina, Gislan wkroczył w pentagram, wyrysowany na sadzawce, z której została już tylko odrobina wilgoci na kamieniu i mocnym szarpnięciem, zerwał krępujące go kajdany. Albert rozpaczął inkantację...

Odpowiedz przyszła prawie od razu. Studnia, będąca podstawą złowrogiej kolumny światła, eksplodowała z hukiem a z wielkiego leja, który po niej pozostał zaczęły wylewać się okropności, pędząc w stronę klasztoru...

-----------------------------------------------------------------------------------------------

Zaczynamy ostateczną rozgrywkę. Więcej info w komentarzach.
 

Ostatnio edytowane przez malahaj : 28-04-2013 o 21:51. Powód: to co zwykle
malahaj jest offline