Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-05-2013, 17:02   #27
Zapatashura
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Roberto Tavaniego, pisane wraz z abishaiem

Rufino sprawnie wydał kilka rozkazów i dwóch jego ludzi ruszyło, aby obejść budynek i znaleźć, tudzież zastawić tylne wyjście. Dowódca odczekał cierpliwie parę minut, dając czas swoim podwładnym na wykonanie polecenia, po czym skinął na pozostałego przy nim żołnierza i załomotał w drzwi burdeliku. Tyle tylko, że nie wywołał tym żadnej reakcji.
-Wyważyć- padła krótka komenda z ust Roberto.
Oficer nie protestował, zakasał jedynie przysłowiowe rękawy, skinął na podwładnego i po trzecim natarciu drzwi puściły, otwierając drogę do wnętrza. Rufino najwyraźniej nie był z tych, którzy korzystają z półśrodków, wyjął bowiem miecz i hardo wkroczył do środka ze swym żołnierzem krok za nim. Roberto był trochę bardziej ostrożny, pozwalając uzbrojonym mężczyznom wykonywać ich robotę.
Burdele kojarzą się jednoznacznie ze śmiechami, chichotami, piskami, a nawet okrzykami radości. Na pewno jednak nie kojarzą się z ciszą, którą Tavani zastał w środku. Klientów nie było, co nie zaskakiwało w obliczu zamkniętych do niedawna drzwi. Ale i panienek nie było wcale słychać. Czyżby wczorajsza uczta tak skutecznie opróżniła zamtuz z pracownic? Po paru minutach okazało się, że nie. Pierwsze okrzyki strachu dawały do zrozumienia, że Rufino i jego człowiek kogoś jednak znaleźli. Po kilkunastu kolejnych Rufino zszedł na dół do Roberto i oznajmił:
-Znaleźliśmy kilka dziwek, ale po właścicielu ani śladu.
-Zebrać je razem. Nie tykać żadnej, jeno przyprowadzić mi jedną- rzekł głośno Roberto ruszając w kierunku drzwi zapewne mieszczących prywatne komnaty właściciela budynku.
-Tak jest – odparł oficer, choć nie włożył w to należytej, żołnierskiej dyscypliny. Odmaszerował jednak w celu wykonania polecenia.
Roberto w międzyczasie próbował rozeznać się co gdzie się w pokojach znajdowało. W większości z nich umeblowanie składało się z niezbędnego łóżka, jakiegoś wieszaka na ubrania i lampy, na wypadek gdyby zapadł zmrok, a klient chciał towar nie tylko obmacać, ale też dokładnie obejrzeć. Pokoje, które był umeblowane lepiej siłą rzeczy służyły celom niej rozrywkowym. Szafy, skrzynie, jakiś stolik. Trudno jednak było wypatrzyć jakieś papiery, czy księgi rozrachunkowe. Czy burdele w ogóle prowadziły księgi rozrachunkowe?
-Zgodnie z rozkazem, to jedna z tutejszych – głos Rufio przerwał Tavaniemu poszukiwania. Popchnięta, choć niezbyt brutalnie, dziewczyna weszła do środka. Była całkiem ładna, szczególnie jak na dziwkę, ciemne włosy opadały jej kaskadami na ramiona, okryte jakby w pośpiechu koszuliną.

1
-Jak ci na imię panienko?- rzekł bezceremonialnie Roberto, bardziej zajęty opókiwaniem mebli w nadziei na odkrycie skrytki, niż samym dziewczęciem.
-Ilda, panie - odpowiedziała cicho.
-A ten tu wasz... opiekun? Jak go zwali?-rzekł Tavani siadając na brzegu stolika i spoglądając wprost na dziewczę.
-Vico, panie - na razie dziewczyna trzymała się działającego schematu.
-Vico jaki... mów więcej dziewczyno. Bo każę was obedrzeć z ubrań i gołe wygnać na ulicę.- rzekł z lekką irytacją Roberto.-Wasz opiekun naraził się ważnym osobom i ulotnił. Ktoś musi za to zapłacić.
-Po prostu Vico - przestraszona Ilda odpowiedziała tak cicho, że trudno ją było usłyszeć.
-Mów głośniej dziewczyno...- szlachcic wstał i obchodząc ją dookoła, nagle chwytając za pośladek i lekko ściskając.
-Vico, ma na imię Vico - powtórzyła już głośniej.
-Widzisz... Jak chcesz to potrafisz. Która z twoich koleżanek w fachu, była faworytą Vico?- spytał Roberto uśmiechając się i ... cóż... zerkając na jej wdzięki rysujące się pod ubraniem. Szlachcic nie wierzył, że mając całe stadko prostytutek na swe zawołanie Vico sypiał z kimś innym.
-Agata. Najbardziej lubi Agatę - odparła po krótkim zastanowieniu.
-Agata. Ona została zatrzymana przez moich ludzi, wraz z wami?-spytał Roberto siadając znów na stole. Dziewczyna jedynie pokręciła przecząco głową.
-A wiesz gdzie ją można znaleźć?-spytał Tavani nieco rozczarowany jej zaprzeczeniem.
-Nie. Nie wiem - odrzekła, ale mając świadomość, że taka odpowiedź nie będzie zadowalająca szybko dodała -razem z innymi, gdzieś wczoraj pojechała, po południu. Nie wróciły do dzisiaj.
Roberto uśmiechnął się do niej.-Ładniutka jesteś. Nie martw się. Nie pogryzę cię... Po prostu powiedz, co wiesz ślicznotko.- Oparł dłonie o swe uda.-Czy wśród tych, które zostały zatrzymane, któraś częściej szła do łóżka z Vico?
-Nie, proszę pana - najwyraźniej słowo ‘nie’ znajdowało się wśród ulubionych słów tej konkretnej dziwki. Dziwne, zważywszy na fach.
-Może to dziwne pytanie. Ale.. czy ty jesteś ladacznicą? Czy też zajmowałaś się tu innymi pracami? Jak choćby sprzątaniem- w zasadzie dziewuszka wyglądała dość niewinnie. I nawet w burdelu, ktoś musiał sprzątać czy prać.
-Nie, panie. Jestem...- urwała na chwilę - kurtyzaną.
-Udowodnij to... Pocałuj mnie- rzekł Tavani zachęcając ją gestem dłoni do zbliżenia się do siebie.
-Nie - znowu to ulubione słówko.
-Dobra panienko. Albo powiesz kim naprawdę jesteś, albo przełożę cię przez kolano, podwinę koszulinę i tak ci poobijam pośladki, że nie usiądziesz na tyłku przez następny rok- zaśmiał się Roberto już zupełnie nie wierząc w jej opowieści o byciu kurtyzaną. Jeśli miała tyle oporów przed pocałunkiem, to nie mogła być dziwką.
-Kurtyzaną, już mówiłam- odpowiedziała bez wahania.
Mężczyzna wstał podszedł do niej i pochwycił za rękę przyciągając gwałtownie do siebie, drugą ujął za pośladek i dociskając drapieżnie do swego ciała spojrzał w jej oczy.-Nie wierzę ci.
-To zapłać i się przekonaj - odparła pierwszy raz z jakimikolwiek śladami pewności siebie.
-Mogę też kazać ludziom, moim wziąć cię siłą na moich oczach. I nie zważać na twe piski-uśmiechnął się ironicznie Roberto.-I nie chcę cię do łóżka zaciągnąć, tylko sprawdzić czy całujesz tak jak powinnaś umieć. Za to płacić nie zamierzam.
Dziewczę westchnęło ciężko, widząc że nie ma żadnego wyboru. Wpiła się w usta Roberto, mocno i drapieżnie, przygryzając jego dolną wargę. Pocałunek trwał jednak jedynie chwilę. Żaden handlarz nie lubi rozdawać próbek za darmo.
-Zadowolony? - spytała.
-Zadowolony... Idź do dziewczyn i powiedz, by mi następną przysłali- rzekł w odpowiedzi Roberto, trochę.. zawiedziony sytuacją. Kolejne ladacznice mogły wiedzieć równie dużo co ona. Albo i mniej.


Końcowy efekt kontroli burdelu nie był specjalnie zadowalający. Właściciel, co w sumie nie dziwne, nie miał w zwyczaju zwierzać się dziwkom ze swoich planów. Ot, Roberto otrzymał w miarę dokładny rysopis – mężczyzna dobiegający lat pięćdziesięciu, o wysokim czole, brązowych włosach przyprószonych na skroniach siwizną i błękitnych oczach, wydatnym nosie, który w młodości musiał mieć złamany, bowiem był był wygięty na lewo. Twarz miał nalaną, nie stronił bowiem od alkoholu, który nie najlepiej wpłynął na jego sylwetkę, której daleko było do szczupłości. Tyle, że to w żadne sposób nie mówiło, gdzie to Vico się teraz znajduje. Jako właściciel burdelu nie cieszył się w okolicy szacunkiem, a i rodzina się do niego raczej nie przyznawała. Jeśli utrzymywał z kimś kontakty, to w sprawach służbowych, albo z handlarzami tanim winem, albo z praczkami, czy też miejscowym komendantem straży. Raczej nie takich efektów spodziewał się Borgia.


do Marco Viscontiego, pisane wraz z Kelly'm

Nie licząc drobnego incydentu nad rzeką, miniony dzień Marco uznawał za bardzo udany. Nie wszystkie jednak dni można w swym życiu spędzić przyjemnie, obowiązki zwykły wkradać się każdą szczeliną. Tak i tego przed Viscontim czekało na uporządkowanie kilka spraw, w dodatku w miejscu, którego sam nie specjalnie chciał odwiedzać. Marco miał wrażenie, że tutaj nie pasuje. Gospoda „Pod drewnianym kuflem” była położona niedaleko murów miejskich i chociaż nie gromadziła najgorszej hołoty, to jednak mimo wszystko, jej klientami byli przeważnie biedniejsi wyrobnicy, rzemieślnicy, handlarze sprzedający rozmaite produkty na bazarach, czasem prości wojacy i podoficerowie, czy po prostu niezbyt majętni goście Rzymu. Tymczasem on, elegancko ubrany, nawet, można powiedzieć, wytwornie, zdecydowanie rzucał się w oczy strojem. Dziwnym było również to, że nikt spośród pozostałych gości go nie próbował zaczepiać, czy nakłaniać do gier hazardowych, jakie odbywały się na innych stolikach. Dziwnym, przynajmniej dla gościa, który pierwszy raz odwiedzałby „Drewnianego kufla”. Jednakże najemnikom raczej nie wchodzono w drogę. Ogólnie kondotierzy cieszyli się złą sławą. To był rzecz jasna pierwszy powód, drugim natomiast było kilku żołnierzy z jego oddziału, z którymi chciał się spotkać. Wszyscy byli zaniepokojeni niepewnymi decyzjami dotyczącymi wojska. Nie było to przywiązanie do sztandaru oraz nazwy, lecz raczej kwestia lekkiej, chociaż wojennej pracy. Tych kilku chłopaków rzeczywiście dobrze sprawiało się podczas walki i mieszkało właśnie wynajmując pokój „Pod drewnianym kuflem”. Stąd właśnie ten pobyt Marco, który odwiedził swoich podwładnych.


Przy stole siedziała ich trójka, obsługiwana przez dwie starsze osoby, pewnie gospodarzy. Grali ostro w karty, zajadali pieczywo oraz popijali cienkim winem z karafki. Stanowczo nie wyglądali na oberwańców, gdyż nie ma co mówić, wzbogacili się podczas poprzedniej kampanii. Jednakże oczywiste jest, że takim osobnikom niejednokrotnie szybko przychodziło, lecz równie szybko wychodziło. Pieniążki przepływały im pomiędzy palcami.
Silvio don Alma, brodaty, wąsaty Kastylijczyk był świetnym jeźdźcem oraz całkiem dobrym szermierzem. Roberto Consuelle, zwany „Macellaio”, przyodziany eleganckim, sino - niebiesko – fioletowym strojem miał najdłuższy staż wśród kompanii najemniczych. Johny Shippinio natomiast pochodził ze słodyczą jabłoni słynącego Kentu. Teoretycznie poddanym był króla Anglii, jednak musiał zbiec stamtąd po jakimś pojedynku. Ta trójka trzymała się razem od dawna oraz należała do najbardziej zaufanych żołnierzy Viscontiego.

Kiedy Marco wszedł wszyscy podnieśli się za stołu witając go.
-Benvenuto compagni– usiadł przy nich Pizańczyk. Cóż mówić na temat szczegółów. Jedli, pili nieco, grali, wspominali. Visconti obiecał, że kiedy się czegoś dowie na temat oddziału, czy nowych werbunków, przekaże im oraz weźmie ich na żołd, tamci zaś wyjaśnili, że póki co czekają mając nadzieję, że coś się uda wykoncypować.

W momencie, w którym Marco opuszczał „Drewniany Kufel” znienacka dopadł go kolejny obowiązek, pod postacią bardzo zadyszanego posłańca.
-Pan... pan Visconti? Marco Visconti? – upewnił się próbując złapać oddech. Wyglądał jakby szukał Marco po całym mieście. -Lord Baglioni chciałby się z panem widzieć.
Gian Paolo Baglioni należał do grupy kondotierów przynależnych do wojsk księcia Walencji. Młody, bowiem zaledwie trzydziestoletni mężczyzna znany był głównie dzięki swoim działaniom na umbryjskiej ziemi, gdzie dowodził oddziałem wojsk florenckich. Podobno porzucił tamtą służbę obrzucony stekiem plotek łączących go ze skrytobójstwem, którego albo on miał się dopuścić, albo na nim próbowano wspomnianej sztuczki. Tak właśnie bywa ze słodkim plotkarstwem, którym pasjonuje się Italia. Stamtąd przeszedł pod skrzydła Cesare oraz dowodził oddziałem podczas kampanii przeciwko miastom Romanii. Odważny niewątpliwie, jak każdy pewnie kondotier, ponoć miał dużo zdrowego rozsądku oraz umiejętności siedzenia na kilku stołkach jednocześnie.
- Lord Baglioni - zdziwił się jednak nieco, cóż możne od niego chcieć od niego kondotier. - Ależ rzecz jasna - odparł posłańcowi - gdzież to mogę zastać szanownego lorda - kapitana? - spojrzał gotowy na mężczyznę.
-Przy posterunku straży przy Koloseum, panie - posłaniec łapał już drugi oddech i mówił już niemal płynnie.
- Wiem gdzie jest Koloseum, nie musisz prowadzić, no chyba że takie polecenie otrzymałeś - rzekł Visconti. Rzeczywiście bowiem, Koloseum leżało obok Forum tuż przy Łuku Konstantyna. Raczej trudno było nie trafić, dlatego Pizańczyk ruszył energicznym krokiem.


Koloseum. Budowla prawie tak stara jak samo chrześcijaństwo, lecz w przeciwieństwie do religii kiepsko zniosła upływ nieubłaganego czasu. Była dzisiaj ledwie ruiną, cieniem swego dawnego ja.


Wciąż jednak sprawiała się rewelacyjnie w roli punktu orientacyjnego. Visconti dotarł na miejsce szybko, czując, że Baglioni nie wzywał go z pobudek osobistych. Niechybnie chodziło o zamach na papieża i poszukiwanie sprawcy, po co innego kazałby przybyć pod posterunek miejskiej straży? I faktycznie, Gian Paolo czekał na miejscu w towarzystwie dwóch swoich ludzi. Siedząc na koniu wywierał wrażenie godne prawdziwego wojownika – bujna, ciemna broda i długie włosy przywodziły na myśl skojarzenia z dawnymi, barbarzyńskimi wojownikami, pełnymi siły i bojowego zapomnienia. Skojarzenie to było jednak błędne. Baglioni był człowiekiem myślącym chłodna i działającym precyzyjnie. Na widok Viscontiego przeszedł od razu do konkretów, wymieniając wstępnie jedynie niezbędne grzeczności.
-Visconti, Jego Świątobliwość nakazał dostarczyć miejskim posterunkom wizerunek poszukiwanego – poinformował i rzucił Marco skórzaną tubę. -Szczur jeszcze nie zwiał z okrętu.

do Carminy di Betto, pisane wraz z Maurą

Mijający dzień był bardzo przyjemny i wprowadził w życie Carminy nie lada urozmaicenie, lecz niestety wszystko co dobre, musi się skończyć. Wizyty obiegły końca, a na pannę di Betto wciąż czekało zlecenie Cesare. Obraz... uczty, powiedzmy. Ah tak, jeszcze dwa zamówienia zdobyte na papieskim przyjęciu. Z jednej strony oznaczało to napływ świeżej gotówki, której Carmina nigdy nie miała w nadmiarze, ale z drugiej strony obowiązki te pochłaniały czas, szczególnie w połączeniu z prowadzeniem szkoły. No, ale gdyby malowanie nie sprawiało jej przyjemności, to wybrałaby sobie zupełnie inną drogę życia, nie miała zatem prawa narzekać.


Następnego poranka Carminę obudziła kłótnia. Przez uchylone okno dochodziło narzekanie Giuliany na wszystko; kota, wspinającego się po kapryfolium, ceny bułek, świeżość mleka, niskie czynsze i hałaśliwych mężczyzn w trattorii. Pietro odpowiadał jej coś wesoło, wstała nieprzytomnie i słuchając tej porannej symfonii, ruszyła umyć się i ubrać. Nakarmiła kotkę, potem sprzątnęła kuchnię, wywietrzyła pościel. Zjadła, myśli mając ciągle zajęte wczorajszym dniem. Miała dzisiaj na sobie błękitnej barwy suknię, wygodną i prostą, z marszczonymi rękawami, rozcinanymi na ramionach, spod rozcięć wyglądało białe giezło, a przy dekolcie była riusza. Włosy spięła nad karkiem, poważnie; dzisiaj będą lekcje i do pracowni przyjdą dziewczęta. Może i zjawi się nowa, córka wielmoży, poznanego na balu papieskim? Mimo woli spojrzała na niewykończony obraz w pracowni, zawinięty w płótno. Lepiej go nie wyciągać, sceny tam uwiecznione nie nadają się do oczu dziewczynek...


2

Uczennice zjawiły się punktualnie, o dziesiątej. Agnese, Cristina, Nicole, Fabiola i Pina Anguissola, jej ulubienica. Napełniły atelier wrzawą, jak młode wróble, wyciągały swoje pędzle, farby, sztalugi, by zabrać się do malowania; dzisiaj martwa natura z cytrynami. Cały kosz pachnących cytryn Carmina kupiła na tę okoliczność. Zajęcia zaczęły się, malarka krążyła między ciemnowłosymi dziewuszkami, odzianymi w fartuszki, a czas mijał... I byłby to zapewne kolejny, zwykły dzień, tak jak to być miało, gdyby nie nieoczekiwane pukanie do drzwi. Żadne tam nachalne łomoty, ale nie wypadało udawać, że nikogo nie ma w domu. W końcu to mogła być wielmożna córka.
Tyle, że za drzwiami nie stała jedna osoba, a dwie. Kobiety, choć jedna z nich skrywała twarz pod kapturem swego płaszcza i trzymała się trochę z tyłu. Druga, nie mogąca mieć więcej niż siedemnastu wiosen za sobą, uśmiechnęła się skromnie i zapytała:
-Czy to szkoła malarska panny di Betto?
- Tak, we własnej osobie - Carmina, przytrzymując drzwi łydką i starając się nikogo nie ubrudzić trzymanymi pędzlami, ze zdziwieniem przypatrywała się przybyłym. Korzystając z otwartych drzwi, z podwórza smyrgnęła między nogami stojących biało ruda kotka, co wywołało śmiech młódki. Szybko jednak opanowała się i kontynuowała rozmowę.
-Moja pani poszukuje zdolnego artysty, malarza. I chciałaby z panną porozmawiać - wytłumaczyła zwięźle cel przybycia.
Carmina bystro popatrzyła na osłaniającą się kapturem damę. Aha, ktoś ważny, skoro się kryje.
- Zapraszam na górę, na loggię, jedyne miejsce, by spokojnie porozmawiać, bo w domu pełno dziewczynek, a ja nie mam salonu... - wskazała schody, prowadzące na pięterko. Tam, oprócz maleńkiej sypialni było wyjście na balkon, z którego rozciągała się panorama Wiecznego Miasta.
-Moja pani słyszała, że na przyjęciu otrzymała panna kilka zamówień - odezwała się służąca, gdy był już na piętrze. Druga kobieta na razie zachowywała milczenie, a Carminie udało się jedynie dostrzec pod kapturem kosmyk jasnych włosów. -Czy w takim wypadku, znajdzie panna czas na jeszcze jedno zlecenie?
- Owe zamówienia są rozciągnięte w czasie, więc nie kolidują jedne z drugimi, tak więc moge podjąć się pracy bez problemu, tyle, ze wieczorami - lekcje mam codziennie do popołudnia, z wyjątkiem dwóch dni w tygodniu... jeśli pasuje, to z chęcią służę swoimi dłońmi i oczyma- uśmiechnęła się, wskazując damie jedyny na loggi fotel, na którym można by usiąść.
-Wieczory to dobra pora. Jest trochę chłodniej i... ciszej - głos zakapturzonej kobiety wydał się od razu znajomy, a gdy zestawić z nim blond włosy, Carmina w mig odgadła kim jest niespodziewany gość. Wczoraj Lukrecja Medycejska, a dziś Lukrecja Borgia. Papieska córka usiadła na wskazanym miejscu zaraz po tym, jak zdjęła z siebie płaszcz.
- A czego ma dotyczyć zlecenie, signora?- Carmina skłoniła lekko głowę, patrząc ciekawie na swego gościa, ani trochę nie onieśmielona. Loggię otaczały od dołu pędy dzikiego wina, były niewidoczne i otulone przyjemną zielonością, a przed nimi w blasku popołudniowego już słońca, rozciągały się dachy Rzymu.
-Jeszcze parę lat temu biegałaś z pędzlem za tatą i pomagałaś mu malować watykańskie komnaty, a dzisiaj prowadzisz własną szkołę - Lukrecja uśmiechnęła się, jakby z nostalgią. I najwyraźniej wcale nie miała zamiaru przechodzić od razu do sedna. -Jakże wszystko się zmienia z latami, prawda?
- O tak... trochę na dobre, trochę na złe. Ale każde płótno musi mieć blaski i cienie, by obraz był...właściwy...- mruknęła, myśląc o tym, ze kilka lat temu Cesare zabrał jej niewinność, ojciec i matka wyklęli i zostawili samej sobie, a ona jednak żyje i radzi sobie, jak umie.- Padre Domenico z naszej wioski powiadał, że Franciszek z Asyżu rzekł kiedyś, że Bóg jest radością, dlatego przed swój dom wystawił słońce. Ja zawsze staram się więcej jasnych barw widzieć, signora...
-Ale czy Bóg chce, aby to nam właśnie słońce świeciło? Bo nie wszystkim przecież świeci równo.
- No to trzeba iść za słońcem i twarz mu nadstawiać- z prostą logiką wyjaśniła jasnowłosa dziewczyna. I uniosła twarz ku słońcu, które właśnie zza gałęzi starego platana wychynęło, smugą blasku hojnie loggię obdzielając.- Co pani namalować, signora?
Lukrecja uśmiechnęła się szczerze na usłyszane słowa. -Carmino, znasz oczywiście Narodziny Wenus? Och, przepraszam, mogę ci mówić po imieniu? - dodała, na pokaz zakłopotana.
- Pewnie, wszyscy mówią. Znam Narodziny Wenus. Lorenzo de Medici zamówił to dzieło u Botticellego, bardzo piękne. Malowane według reguł Leone Battisty, ruch, piękno i światło rozproszone. Uwielbiam je. Przepraszam, dziewczynki krzyczą...
Faktycznie, na dole słychać było głośną wymianę zdań. Carmina przeprosiła obie kobiety i zeszła na dół, by odprawić uczennice i zamknąć pracownię. Trochę trwało, nim zdyszana, zarumieniona, znalazła się znów na balkonie.
-Nie musiałaś się tak dla mnie spieszyć - zaśmiała się Lukrecja, na powrót swego gospodarza. -Mam dzisiaj mnóstwo czasu i z chęcią spędzę go poza pałacem.
-Ale, czy Jego Świątobliwość nie będzie się martwił? - wtrąciła nieśmiało służąca.
-Martwił? Bo grozi nam niebezpieczeństwo? Pałacowe mury nie uchroniły wczoraj mego ojca przed próbą zamachu. Myślę, że jestem tutaj bezpieczniejsza niż w Watykanie- zaś zwracając się ponownie do Carminy rzekła. -Dużo słyszałam o tym obrazie, o jego kompozycji. Chciałabym, żebyś namalowała mnie jako Wenus.
Carmina z zaciekawieniem i odrobiną zdumienia wpatrzyła się w Lukrecję.
- Mogę spróbować, choć daleko mi do Botticellego... Ale na to kilku dni potrzeba. I wskazówek, jak duże płótno, co ma na obrazie być; sama postać modelki, czy postaci w tle, krajobraz jaki, muszlę chciałabyś takową, jako u Wenus, signora? I mam malować w Watykanie, czy u siebie, w pracowni? Mogę przyjeżdżać z farbami wieczorem, jeśli powóz wyślecie...
Carmina nie była pruderyjna, miała w sobie dużo naturalnej prostoty, skoro malowała już kurtyzany na balu, mogła i nagą Wenus...
-Nie przesadzaj z tą signorą. Mów mi po imieniu, przecież mieszkałyśmy pod jednym dachem - poprosiła. -Muszla być taka sama - zamyśliła się -postaci, tak... koniecznie chciałabym, aby na obrazie był mój mąż. Ile postaci namalował Boticelli? - spytała, najwyraźniej nie mając tak dużej wiedzy o oryginale, jak można by się spodziewać po kimś, kto chciałby otrzymać kopię.
- Oprócz Wenus Horę i dwa Zefiry - uśmiechnęła się Carmina - Chcesz by twój mąż był Zefirem?
-To świetny pomysł - podłapała od razu. -Mój Zefir - powtórzyła sobie cicho.
Nagle do drzwi na dole dało się słyszeć stukanie, a z podwórza dobiegło skrzeczenie starej Giuliany.
- Carminaaa... posłaniec!
- Przepraszam! - malarka rzuciła zakłopotane spojrzenie Lukrecji, po raz kolejny zostawiając ją samą. Co za licho? Co za dzień? Zbiegając na dół, zadyszana, omal nie potknęła się o kotkę.
- Damo, co ty wypra... słucham?
- List do panienki - młody, oberwany chłopak wyciągnął jedną rękę z listem, a drugą po napiwek. Carmina wydobywszy skądś drobniaki, wcisnęła mu w umorusaną dłoń i zabrawszy list, wolno ruszyła po schodach na górę, od razu otwierając kopertę. Pismo ojca...

“Nasza wyrodna córko.

Prawdopodobnie Twój zły wpływ sięgnął głębiej, niż sądziliśmy, bo oto druga nasza córka, a twoja siostra Ana chce pójść w Twoje ślady i wybrać się do Rzymu. Matka jest chora i sił jej brakuje, ale to nie jest przeszkoda, by Ana opuściła przynależne poczciwej dziewczynie obowiązki pobożnej córki, Jak widać, nie uchroniłem was przed zepsuciem. Przyjmij swoją siostrę, podałem jej adres, zjawi się w końcu kwietnia zapewne, tuszę, że zostało w Tobie tyle serca i rozumu, by uchronić ją od zejścia na złą drogę. Może pomoże Ci ową “szkołę” prowadzić. Tak czy inaczej, zostawiam Was obie Bogu, bo nic innego już zrobić nie mogę. Twój zgnębiony ojciec.”
Kiedy weszła na górę, z listem w ręku i zmienionym wyrazem twarzy, było widać, że wiadomość zrobiła na niej wrażenie. Papieskiej córce zmiana ta nie umknęła.
-Czy coś się stało? - zapytała.
- Siostra do mnie przyjeżdża... ma tylko szesnaście lat. Ojciec napisał, że mam się nią zająć... - odetchnęła, potrząsając głową. -To nic, po prostu niespodzianka... rodzina nie utrzymywała ze mną kontaktu.
-Spotkanie z siostrą powinno chyba być powodem do radości w takim wypadku, prawda? W rodzinie może i nie zawsze się układa, ale na kim innym można polegać w tym świecie?
- Nie przyjechałaby, gdyby nie miała absolutnej potrzeby. Coś się stało, Lukrecjo, o czym ojciec mi nie pisze. Pozbywają się jej z domu. To mała wieś. A ja mogę się tylko domyślić, co może być tym problemem... - Spojrzała Lukrecji w oczy z zakłopotaniem. Słowo “ciąża” było najbardziej prawdopodobną alternatywą.
-Widzę zatem, że niestety przybyłam w nieodpowiednim czasie – zmartwiła się księżna d'Aragorn. -Na ile to dla ciebie warte, mam szczerą nadzieję, że sprawy z twą rodziną ułożą się dobrze. Krwi nie da się oszukać, tęsknota zawsze w końcu wygra z głupią pruderią i męską dumą. A jeśli znajdziesz czas, zapraszam do pałacu. Zatrzymam się w Rzymie na pewien czas, także zlecenie podtrzymuję – powiedziała, zbierając się do wyjścia. Na schodach przypomniała sobie jeszcze jedno -ach, no przecież! Cesare kazał uszyć dla ciebie suknię. Ją też musisz koniecznie odebrać – widać informacje wśród tego rodzeństwa rozchodziły się szybko. -Do zobaczenia – pożegnała się, a jej służąca złożyła pokłon.

_______________________________
1 - Marta Syrko
2 - Affresco - God's Year 1495 by Fernando Russo
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 15-05-2013 o 16:24.
Zapatashura jest offline