Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-04-2013, 08:26   #21
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Narada zakończyła się względnym sukcesem. To znaczy ustalono plan działań, jednak do tej pory ani jedna nierządnica nie powiedziała nic specjalnego. Przynajmniej właśnie tak twierdził Cesare, jednak Pizańczyk miał do niego stanowczo ograniczone zaufanie. Valentino lisem był oraz lwem jednocześnie, jak na prawdziwego księcia przystało. Dlatego postanowił, że będzie miał oczy oraz uszy otwarte. Podczas takich niepewnych czasów, każdy człek, byle bitny i ambitny, poprzez szereg walk, intryg, kombinacji mógł się wynieść wysoko. Oczywiście ryzykował również upadkiem. Visconti miał to do siebie, ze widział wiele takich upadków, który przecież kiedyś dotknął także jego rodzinę.

Signor Tavani miał się zająć wyśledzeniem prostytutki.

- Gratulacje – powiedział wewnątrz myśli tyleż szczerze, co pełnia ulgi. Tego bowiem podjąć się nie chciał. – Ciekawe jak to będzie robił, pewnie odpowiednimi łapówkami – domyślał się, bowiem niewątpliwie poseł państwa określającego się, jako Serenissima Repubblica di Venezia, biedakiem być nie mógł. Zresztą niewątpliwie Wenecja na swoich przedstawicieli dyplomatycznych nie wyznaczała nie półgłówków, ani biedaków, toteż był przekonany, że poseł zrobi, co się da. Jednakże dzięki temu właśnie, Marco był wolny, niczym morski delfin. Mógł spędzić tak czas, jak miał na to ochotę oraz jak chciał, zaś chciał w znacznie lepszym towarzystwie, niżeli to tutaj. Niewątpliwie miał nadzieje, że piękna panna di Betto po prostu zechce się z nim spotkać. Tak miło wspominał wspólny taniec, spacer oraz rozmowę podczas wieczornej uczty. Miał nadzieję, że zechce przyjąć jego zaproszenie do powozu, który czekał na Viscontiego przed pałacem papieskim. Wprawdzie nie należał do niego, ale do kuzyna, hrabiego di Modrone, który gościł Marco we wnętrzach bogatych swojego pałacu rzymskiego, ale to akurat nie miało znaczenia. Była zgrabna kareta, oddana całkowicie do jego dyspozycji wraz, rzecz jasna ze stangretem jako nieodłącznym wyposażeniem. Solidna, bogata, herbowa, właśnie taka, żeby wzbudzać szacunek wśród pospolitaków. Właściwie raczej niespecjalnie był to styl Viscontiego, ale chętnie przyjął swego czasu propozycje kuzyna, by używał karety, kiedy chce. Wprawdzie sam wolał jeździć konno, ale na takie okazje, kolaska się przydawała.

Carmina szykowała się do wyjścia, kiedy podszedł do niej.

- Świetna robota, signorina – uśmiechnął się ciepło do niej. Wprawdzie mieli do siebie mówić po imieniu, ale przy innych niespecjalnie uchodziło, a już na pewno nie przy obcych. – Jeśli nie masz innych planów oraz środka transportu, zapraszam do powozu – zaproponował po prostu. Przecież znali się oraz wydawało mu się, że panna di Betto, ma wewnątrz swej duszy pełną słodkiej melancholii melodię, ale umysłem woli prostsze słowa, niźli bizantyjskie kombinacje.

- Nie mam nic, wczoraj szłam tu pieszo, a dzisiaj rano przywiózł mnie jakiś sztywny żołnierz - wyznała, niezmiernie rada, że tym razem towarzystwo trafi się jej przyjemniejsze - Może pojedzie z nami siniora Lukrecja, chciałam pokazać jej pracownię? Chcesz pooglądać moją szkołę, Marco? Dwie komnaty na krzyż, ale mam śliczny taras i kilka drzewek cytrynowych, są cudne. I ziołowy ogródek, jak w domu. Dzisiaj uczennic nie ma, dałam im wolne, ale jest moja kotka, Dama i sąsiadka, Giuliana.

Żeby nie myślał, że nie znała się na konwenansach, jakie wizyty wypada przyjmować damie.
Uśmiechnął się radośnie.
- Cieszę się, pewnie, że zechcę. Zaś co do pani di Medici, to bardzo chętnie. Przyznam ci się, że sam także chciałem ją zaprosić. Wiesz, pochodzi z Toskanii, tak jak ja. Może akurat ma jakies ciekawe informacje stamtąd? Medyceusze, chociaż wygnani, niewątpliwie mają tam swoich zwolenników. Ale ale, dośc na temat polityki. Niech żyje sztuka. Bardzo chętnie odwiedzę twoje atelier, poznam Damę oraz Julianę. Potem może, może zechcesz pójść gdzieś na spacer, jeśli będziemy mieli czas? - rzucił swobodną myśl, później poprosił jeszcze, by Carmina moment poczekała, on zas udał się do Lukrecji.

Drugą osobą, której chciał zaproponować podwózkę, była pani de'Medici. Chociaż właściwie, powinna się chyba nazywać inaczej, po mężu, panu di Lorenzo. Niewątpliwie nawet się nazywała oficjalnie. Ale nazwisko rodowe było tak znaczące, że widocznie wolała jego używać zamiast mężowskiego, albo przynajmniej inni używali go wobec niej. Lukrecja di Lorenzo de'Medici, imienniczka papieskiej córki. Także kompletnie jej nie znał, ale znała Carmina. Przecież wspólnie panie tworzyły portret owego łajdaka. Wprawdzie obecnie akcje córki Lorenzo stały bardzo nisko, ale jeśli Medyceuszom udałoby się powrócić na florencką stolicę, ich znajomość mogłaby być niezwykle pożyteczna. Ponadto zdecydowanie Visconti nie był typem, który oceniał innych na zimno. Może akurat pani Lukrecja okaże się miłą kobietą, której zgorzknienie pechowym losem rodziny nie przesłoniło wielu pozytywów? Tak czy siak, akurat także mieli wspólny temat, gdyż obecnie Medyceusze utracili Florencję, zaś kilkadziesiąt lat temu Visconti Mediolan. Skoro zaś także Carmina chciała pokazać jej swoje atelier, to tym bardziej doskonale się składało. Liczył niewątpliwie na wspólną rozmowę dotyczącą sztuki, ale też miał nadzieję na po prostu poznanie się.

Pozwolił sobie podejść do niej.

- Siniora – skłonił się klasycznie, wedle hiszpańskich wzorców sztywnej nieco etykiety, które opanowały Rzym – nazywam się Marco Visconti, jestem oficerem księcia Walencji. Nie znamy się wprawdzie, ale widziałem panią zarówno na wczorajszym balu, jak i podczas dzisiejszej
narady. Czy pozwoli pani sobie zaproponować karetę? Będzie niezwykle, pannie di Betto oraz mi
- wyjaśnił dodając parę słów na temat wspólnego odwiedzenia atelier Carminy - miło, jeśli dama tak szacownego rodu wyrazi zgodę na skorzystanie ze skromnego powozu – tutaj właściwie Visconti nieco przesadził, gdyż powóz nie był wcale skromny, jednak jakikolwiek był, miał nadzieję, że szlachetnej krwi pani przyjmie propozycję.

Lukrecja skłoniła mu się wkładając w ten gest całą grację, jaką posiadała. Widziała jego galanterią z jaką czynił każdy gest i postanowiła być mu nie tyle nie dłużna, co okazać szacunek jaki należy się każdemu, który dba o pewne ramy, jakie wynosi się z rodzinnego wychowania. Nie sztuka jest bowiem zdobyć majątek i poklask, sztuką jest nieść pochodnię pokoleń, pielęgnować dobre zwyczaje. Uśmiechnęła się tedy serdeczniej do niego, widząc w nim osobę, nie lekceważącą zakorzeniony i tutaj w watykańskich murach obyczaj dworski i etykietę.

- Lukrecja di Medici, Seniore... Wypowiedziała swoje imię nieco nieśmiało. Będzie mi miło spędzisz kilka kolejnych godzin w tak doborowym towarzystwie.

Miała co prawda masę domowych obowiązków, a sprawa morderstwa dodatkowo odciągnęła ją od nich, ale trudno było jej pominąć odwiedziny w pracowni Carminy, a i szarmancki Marco zdawał się być warty bliższego poznania.
- Wobec tego, signora - podał jej ramię. - Zapraszam.




współpraca Yannar&Maura
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 24-04-2013 o 14:15.
Kelly jest offline  
Stary 24-04-2013, 12:39   #22
 
Maura's Avatar
 
Reputacja: 1 Maura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodze
Maura, Kelly &Yannar

Karoca niewątpliwie należała do tych większych oraz wytworniejszych. Obydwie panie mieściły się tam swobodnie, nawet mając obszerne suknie, zaś dla Viscontiego, także nie zabrakło miejsca.



Widząc nadchodzących stangret wyskoczył przed powóz, szybko otwarł drzwiczki oraz rozłożył schodki kłaniając się głęboko. Niewątpliwie wydawał się zaskoczony, iż Marco nie wraca sam.
- Pani - ustawił się przy drzwiach Pizańczyk podając pani di Medici dłoń, żeby mogła wsiąść pierwsza, jak to się należało wedle godności. Jakby nie było, jako żona oraz matka miała pierwszeństwo przed niezamężną panną. Bo że Marco wchodził ostatni, to było oczywiste, zresztą wszyscy znali owe reguły rządzące podstawami etykiety.

Następnie ujął delikatną dłoń Carminy, aż wreszcie sam także wskoczył zasiadając na przeciwko obydwu pań. Stangret strzelił batem, konie wesoło zarżały i kareta ruszyła chybocąc się na kamiennych wybojach.

Carmina, uradowana i przejęta, zachowywała się swobodnie, zupełnie jakby siedziała na koźle dwukółki, a nie w paradnym powozie. Wyglądała okienkiem, komentowała ścisk na ulicach, mijanych kuglarzy, stragany, kolory nieba i furkot wzbijających się gołębi. Zagadywała Lukrecję, pytając, czego uczono ją w dzieciństwie, a Marcowi zdradzała, jak ciężko było znaleźć kamienicę, nadającą się na szkołę i gospodynię, chętną przyjąć ją pod swój dach. W końcu, gdy powóz wjechał w wąskie uliczki, prowadzące od Via Aurelia, dziewczyna niemal wychyliła się do połowy oknem.

- Dzień dobry, signore Tarasco!

Jakże było się nie uśmiechać znalazłszy się w wygodnym powozie i móc obserwować żywe reakcje Carminy. Medyceuszka gładko zajęła swoje należne miejsce i z nieskrywaną radością obserwowała zachowanie dziewczyny. Jakże ona była inna od znanych jej i cenionych chłodnych standardów. Nie bardzo rozumiała, skąd odnajduje pobłażanie dla tej młodej osoby. Młoda i choć nieopierzona malarka wnosiła w swoje otoczenie jakiś płomień, iskrę, ruch, uśmiech, poruszenie. Coś w jej sercu drgnęło, poruszyło się za sprawą tej wolnej duszy. Powóz podskiwał na brukowanych uliczkach a na niektórych skrzyżowaniach ledwo się wyrabiał. Woźnica najwyraźniej był obdarzony czymś co śmiało można nazwać włoskim temperamentem.


Mogli dosłyszeć śpiew, dochodzący z zaułka, skądś przywędrował zapach świeżego chleba, jakichś kwiatów, kapusty, smażeniny, prania - kakofonia ubogich woni skromnej dzielnicy. Z drzwi małej piekarni wyszedł grubawy mężczyzna, wycierając ręce fartuchem. Zdjął z głowy śmieszną, kwadratową czapeczkę i skłonił się powozowi i wyglądającym okienkami damom.

- Dzień dobry, carissima, mia rosa d'oro Carmina! - zrymował.

Miał miły bas, Lukrecji posłał mrugnięcie okiem, za nic mając bogactwo powozu.

- Twoje ulubione bułeczki będą wieczorem, Carminko! A stary Jerome mówił, że zabrał cię rano papieski strażnik, już chcieliśmy z chłopakami z ulicy iść i odbijać cię z niewoli watykańskiej! Dobrze widzieć, że wracasz cała i zdrowa

Po sąsiedzku znajdowała się mała trattoria, gdzie kilku mężczyzn widać było przez uchylone drzwi, kurzących fajeczki i żwawo grających w kości. Brzękały szklanice.
Carmina wybuchnęła szczęśliwym śmiechem, pokazując Marcowi, gdzie stanąć. Byli w domu.


Kiedy powóz stanął przed wskazaną kamienicą, zza drzwi już wyglądała jędzowata dama o nieco obwisłym biuście i siwych włosach, splecionych w warkocz.. Oczy miała wielkie jak spodki - widać powóz zrobił na niej wrażenie...


- Poczekasz tutaj - polecił stangretowi Visconti, po czym otworzył drzwiczki, wyskoczył z wozu i ponownie podał dłonie, pomagając paniom wyjść. - Panno di Betto, proszę prowadzić - uśmiechnął się do niej, kiedy już wszyscy stanęli przy powozie.- Widać, bardzo jesteś lubiana oraz wcale się nie dziwię, że cię chcieli odbijać - przyznał jakoś odruchowo przechodząc na ty.

- Ależ skąd, próbują wejść w łaski, ostatnio za głośno pili w nocy i musiałam im dzbanek spuścić na głowy z okna - mrugnęła Carmina, zapraszając ku swoim schodkom i dygnąwszy przed jędzowatą damą.

- Witaj Giuliano, to moi goście, siniore Visconti i siniora Medici. A to Giuliana Rossi, wielka sercem właścicielka tej kamienicy, szacowna i pobozna wdowa po nieodżałowanym panu Rossi. A to Dama.... - z westchnieniem wskazała na wyniosłą kotkę, przyglądającą im się dość obelżywym spojrzeniem ze schodków na półpiętrze.


Wedle zwyczaju pozwolił najpierw przedstawię się pani de Medici, później zaś sam uśmiechnął się.

- Buongiorno signora - skłonił się lekko właścicielce kamienicy - Miło mi panią poznać, eee ... - dodał po chwili słysząc prychnięcie sporej, białorudej kotki - Damę także.
Cóż, dalej prowadzenie takie spoczywało na Carminie, dlatego po prostu przepuścił ją przodem, podobnie jak panią Lukrecję. Nie wypadało, żeby sie pakował przed damy.
 
__________________
Nie ma zmartwienia.
Maura jest offline  
Stary 24-04-2013, 13:10   #23
 
Yannar's Avatar
 
Reputacja: 1 Yannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znany
Lukrecja trzymając się tradycyjnie pewnego ubocza, patrzyła na świat Carminy. Dystans zawsze pozwalał na mądrzejszy osąd, dawał miejsce do różnorakich refleksji i zadumy, którą tak sentymentalnie pięlęgnowała. Dziś mogła zanurzyć się w życie zwyczajnych ludzi, zobaczyć uliczki, gdzie się nie śmiała zapuścić. Mogła oduśmiechnąć się sympatycznemu piekarzowi, mimo że słał swój uśmiech wcale nie do niej. Nastrój wręcz sielankowej swobody udzielał się i jej. Zupełnie jakby nie dotykała ich bieda, choroby, zmartwienia. Przemknęło jej przez głowę. A może... a może... nie wiążą swojego szczęścia z tym co doczesne. Śmieją się, mimo że wiatr wieje im ciągle w oczy i radują się rzeczami drobnymi, by nie ukmnęły im te najważniejsze. Rozmyślała tak, dając Carminie przywitać się ze wszystkimi, pokazać dwójce gości jej własny mikroświat i zaprosić ich do swego wnętrza, które toczyło swój rytm z dala od pałacowych niesnasek i knowań. Przywitała się tedy z sędziwą kobietą a kiedy zobaczyła słodką Damę odruchowo kucnęła wyciągając ku niej dłoń a drugą podtrzymując obfitą w swoim kształcie suknię.
-Chodź piękna Damo... chodź... Zawołała spoglądającą z daleka na nich kotkę. Jesteś esencją gracji i pewnie doskonale to wiesz, prawda? Kolejny uśmiech rozkwitł na jej policzkach. Miłość do zwierząt nosiła w sercu od zawsze. Tylko dzieci i zwierzęta kochają bezwarunkowo. Pomyślała głaszcząc koci łebek, kiedy kotka zdecydowała się do niej podejść.


Carmina otworzyła stare drzwi, a kotka, chwile poddająca się z łaskawością pieszczotom Lukrecji, niby udzielna księżna, od razu zerwała się, biegnąc przodem. Pewnie do swego mleka, bo zaraz po wejściu ukazał im sie hol kamieniczki, mroczny i przytulny, a puszysty koci ogon znikł w bocznym wejściu.
Bylo ciasno, tak, ze szli jedno za drugim. Mrok przeplatał się ze światłem. Ściany pomalowano na nasycone, soczyste kolory; terakoty, ochry, weneckiej zółci. Drewniane schody wiodły na górę.
- Tam sypialnia i wejście na loggię, nie mam salonu, by zaprosić, ale jest taras z wejściem z atelier, chodźcie!
I jasny warkocz mignal przed nimi, gdy malarka prowadziła ich do swego królestwa.
Pracownia była największym pomieszczeniem w domu. Sześć palet, sześć sztalug, stoły z farbami, wiaderka, ceberki, upozowane martwe natury, jakieś muszle, jakieś szaty, draperie, stary bujany fotel, zydle, stolik z przeslicznym dzbankiem porcelanowym w niezapominajki - głowy rzeźb, pędzle...
- Siadajcie, proszę... przynieść mleka i bułeczek?
Była przejęta, zawstydzona, ale nie onieśmielona; widac, ze wizyta cieszyła ją ogromnie.

- Mleko, bułeczki, trudno wyobrazic sobie pyszniejsze śniadanie - ucieszył się Visconti. - Bardzo chętnie sie poczęstuję i chetnie spojrzę na obrazy - mówil Marco rozglądając się ciekawie. Rzeczywiscie nigdy nie był w prawdziwym atelier malarskim. Tam, gdzie delikatnie wszystko przenikał duch artyzmu, leciutki zapach farb oraz nieokreślony klimat, jakze różny od pełnej napięcia atmosfery wewnatrz komnat pałacowych.

-Jeśli mogę skosztuję z przyjemnością. Odparła na tę zaskakującą prośbę Lukrecja. Ciasno opięta suknia nie pozwalała jej na obfity posiłek, jednak zapach unoszący się w pomieszczeniu nieuchronnie przypomniał o pustym żołądku. Usiadła gdzieś z boku i patrzyła na detale wnętrza pieszcząc oko barwami i fakturami przedmiotów. Niedbale pororzucane przedmioty tworzyły kompozycję godną samego epicentrum chaosu, łączyło je jednak jakieś niebywałe do zgadnięcia w pierwszej chwili poczucie smaku. Jakaś niewidzialna estetyczna więż między narzędziami pracy i malowanymi przedmiotami, by zakotwiczyć swe ostatnie dźwięki w obrazach. Tych gotowych i tych dopiero rozpoczętych.


Przyniosła im mleko w dzbanku glinianym, trzy kubki i talerz bułeczek, posypanych kruszonką. Pokazywała obrazy, opowiadała o swoich pięciu uczennicach, w tym genialnej Marii Anguissoli. Czas mijał szybko, spojrzenie Carminy zatrzymywało się często na twarzy Viscontiego, by potem pobiec do Lukrecji. Nie wiadomo kiedy czas wizyty przeciągnął się poza należny konwenansom. Carmina otrzepała okruszki z sukni, z zakłopotaniem patrząc na wytworną damę i jej towarzysza.
- Jestem straszliwą gadułą...


- Widocznie bardzo to ukrywasz, signorina, bowiem tego nie zauważyłem. Dostrzegłem natomiast, że jesteś bardzo gościnna oraz miła - mógłby dodać dużo więcej, jednak obawiał się, że albo speszy ją, bowiem wydawała się zakłopotana, albo po prostu odbierze to jako tanie pochlebstwo. - Masz ładne mieszkanie. Cóż, osobiście nawet niezbyt mógłbym cię zaprosić do siebie, gdyz po prostu nie mam nic, pomieszkuję zaś wyłącznie dzięki pokrewieństwu hrabiego di Modrone, kuzyna, który przydzielił mi komnatę podczas rzymskiego pobytu. Zresztą przeważnie tak czy siak jestem przy obozie wojskowym, toteż nawet nie doskwiera mi ten brak aż tak bardzo mocno. Tylko właśnie niekiedy, kiedy widzę takie miłe miejsce, majace swój klimat, jak to właśnie twoje niewątpliwie urocze mieszkanie - rzekł odruchowo przechodząc na mowę bezpośrednią, wedle wspólnej umowy. - Co do obrazów, podobaja mi się, chociaż nei znam się specjalnie na sztuce. Mają jakąś świezość spojrzenia ... pewnie te właśnie róznice barw tworzace jakby złudzenie odległości ... Signora de Medici, jak przypuszczam, pewnie swoim fachowym mogłaby lepiej ocenić wybrane dzieła - wspominając medycejską fachowość bynajmniej nie żartował. Wszyscy wiedzieli, jakie potworne wydatki poniósl jej dom na upiekszenie Florencji. Szczególnie ojciec oraz dziad, toteż opinia mecenasów sztuki przylgneła do nich na dobre. Przeciwnie prawdopodobnie niezwykle do Viscontich, uważanych przede wszystkim za wojowników. - Chciałbym wiedziec, kto piekł te bułeczki. Są wspaniałe - dodał jedząc tak, że pomimo całej etykiety aż trzęsły mu się uszy. Widać było, że mu bardzo posmakowały.

-Zadaje się, że oboje Signore nie jesteśmy u siebie w Rzymie.
Zwróciła się do siedzącego dalej od niej Pizańczyka.
- Trafia się nam tym samym niebywała okazja zobaczenia tego miasta oczami mieszkańców. Kogoś kto czuje je niemal podskórnie i intuicyjnie.
Mając na myśli Carminę, Medyceuszka, skłoniła się w jej stronę.
- Bywałem wcześniej także w Rzymie i mam tu krewnych, hrabiostwo di Modrone, ale przeważnie byłem zbyt zajęty, żeby zajmowac sie czymkolwiek poza obowiązkami. Najczęściej albo formowalismy nowe oddziały, albo szkoliliśmy nowe, albo sprawdzaliśmy ich wartość poprzedzając kampanię księcia Walencji - zgodził się Visconti ze wspaniałą przedstawicielką wielkiej rodziny Medyceuszy.

Lukrecja tymczasem nie jadła łapczywie, wkładała do ust niewielkie kęsy popijając mlekiem. Słodycz deserowych bułeczek mieszała się miło z delikatnością mleka, pozostawiając na podniebieniu wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to zakradała się do ochmistrzyni krzątającej się bladym świtem po kuchni, by pałaszować ze smakiem podobne wypieki podawane jej do rączek przez kuchcików. Wrócił jakiś ślad wspomnień. Ot twarze z którymi wyrastała od najmłodszych lat a teraz dzieliła ich wielka odległość... i poczucie straty zmieszane z ogromną tęsknotą. Odgoniła te ciągnące się jak duszący dym myśli wracając w świata obrazów i barw.
-Nasza urocza gospodyni ma bardzo wprawną kreskę. Mogłam to dziś obserwowaćw trakcie jej pracy nad portretem. Ponadto wnosi jakąś świeżość w to malarstwo, które już znam z rodzinnego domu. Tym nie mniej, by zyskać sławę potrzebna jest jeszcze długa droga, nie miej mi proszę za złe gorzkich słów...
Spojrzała ku dziewczynie ciepło łagodząc wydźwięk słów Akurat jej nie chciała kłamać.
- Dobry mecenas i jeszcze kilka lat pracy zrobi swoje. Szkoła dla panien nie wystarczy, choć zapewnia dach i wikt.

- Bułeczki piekł Pietro, nasz sąsiad, mieszka z wujkiem, Jeromem, niedaleko... widzieliście go po drodze. A sława mi niepotrzebna, chcę po prostu robić to, co lubię. A co do Rzymu i oczu mieszkańców... chodźcie ze mną na loggię na górze, coś wam pokażę.
Podniosła się, żwawo, zatańczył warkocz na plecach, zatupotały ciżemki i juz biegła na schodki na górę, by wieść ich na skromne poddasze.Po drodze minęli uchylone drzwi do sypialni; skromne sprzęty, biel niewinnej, panieńskiej pościeli. I już mogli przez stare drzwi wyjśc na balkon, z którego rozciągała się panorama rzymu, Via Aurelia, placów, dachów, zaułków i zielonych czupryn cyprysów i pinii. Carmina umilkła, patrząc; nagle cicha, zamyślona, śledząc wzrokiem kołujące gołębie.
- Dziękuję wam, że przyszliście tu dzisiaj...- szepnęła.


Medyceuszka rozejrzała się, kiedy weszła tuż po niej na niewielką loggię, która zawisła na poddaszu niczym okręt zawieszony na falach rzymskich dachówek.
-To zaczyt gościć u Ciebie. Zobaczyć Twój fragment tego Wiecznego Miasta. Odpowiedziała.
-Jakże pięknie tu musi być letnimi nocami...
Westchnęła parząc się to na pobliskie zabudowania to na linię horyzontu miasta, które zadawało się nie kończyć.
- Pora już na mnie. Obowiązki wzywają. Pozwól, że wrócę już do dzieci.


Mieszkanie niewieście było dla Marco czymś innym, niżeli klasyczne żołnierskie barlogi na kwaterach, które widywał najczęściej. Czuło się w nim klimat kobiecości, a zarazem czystosci, tak wyjątkowej, jak na warunki rzymskie. Natomiast balkon był niczym czarodziejska kula magika. Pokazywał cały Rzym, można sobie było usiąść na balkonie, popijać dobre toskańskie wino, uśmiechać się do siebie oraz oglądać Miasto. Pewnie nie największe na świecie oraz nie najpiękniejsze, ale mające przewspaniałą przeszłość obramującą je jakąś niewidzialna aureolą. Ponadto ruch, sznury ludzi, powozów, krzyczących sprzedawców. Niezwykły ruch oraz brak na tej wysokości już klasycznego smrodu ulic. Nie dostrzegało się stąd owego brudu, charakterystycznego dla wszelkich miast.
- Pozwoli pani, że odprowadzą ją do powozu wobec tego. Karoca jest do pani dyspozycji - zaoferował Marco coś, co było przecież oczywistością. Skoro bowiem zaprosił panią de Medici, odpowiadał takze za odwiezienie dostojnej signory.

Carmina spojrzała na Marco z nieznacznym zawahaniem.
- Też musisz iść? Jesli masz jeszcze chwilę, mogę oprowadzić cię po dzielnicy, aż do Tybru...

- Och nie - ucieszył się z zaproszenia, jakby nie było, przeciwnie do Lukrecji Medycejskiej nie miał dzieci - będzie mi bardzo miło. Przecież stangret może odwieźć panią de Medici w miejsce, które sobie zażyczy oraz wrócić później. Jakby nie było, to nie ja kieruję karocą. Przyznaję, że chyba nawet nie umiałbym, chociaż kiedyś próbowalem tej sztuki, ale nie na ulicach tak zatłoczonego miasta, jak Rzym. Zaraz wrócę Carmino - puścił jej wesołe spojrzenie podając Lukrecji ramię oraz prowadząc ją do oczekującego powozu.
- Pani, nie moge ugoscić cię, jak panna di Betto, na swoich progach, ale jesli będziesz miała okazję, odwiedź hrabiego di Modrone, gdzie pomieszkuję. Jestem przekonany mówiąc w imieniu kuzyna, że zostaniesz ugoszczona, jak przystało na córkę Medyceuszy. Zresztą, jesli znasz pani hrabiego, to wiesz, że wystawność jest dla niego czymś codziennym, czymś ulubionym nawet - przyznał, gdyz faktycznie hrabia, szczególnie zaś jego syn, byli uznanymi bogatymi birbantami, którzy lubili się odpowiednio bawić.

-Zapamiętam to miłe zaproszenie i chętnie zawitam w tych progach. Skąd takie przypuszczenia, że wymagam luskusu i splendoru by u kogoś się pojawić. Czy nie wystarczy zwyczajna ludzka życzliwość? Medyceuszka uniosła ze zdziwienia swą lewą brew, która poszybowała równie wysoko jak dalece zaskoczył ją tymi słowami Signore Marco. Chwyciła delikatnie jego ramię i skierowała się całym ciałem w stronę Carminy.
-Dziś był niezwykły dzień, głównie dzięki Twojej osobie. Na długo zapamiętam chwile spędzone na obserwacji twojej pracy i swoją bytność w twojej pracowni. Mam nadzieję, że niebawem nasze ścieżki przetną się ponowie, a wiedz też, że zawsze będziesz u mnie miłym gościem. Skłoniła się malarce wyczuwalnie acz z pewną dozą niepewności. [i]Wiedz i Ty Signore, że jesteś równie oczekiwany. Zdaje się, że cała nasza tu obecna trójka ma silne toskańskie korzenie, miło by było wspólnie powspominać nasze rodzinne strony. Posłała gospodyni ciepły uśmiech i trzymają się już mocniej męskiego ramienia zeszła schodami na sam dół. Dość obfity materiał sukni sprawiał jej nie mało kłopotów na wąskich schodach, toteż chwyciła pizańczyka mocniej w kilku chwilach by utrzymać równowagę. Wsiadła z ulgą do powozu a na jej twarzy malowała się troska, co też zastanie w domu po tylu godzinach spędzonych poza murami tego tymczasowego domostwa. Czy też domownicy zalegają jeszcze w łóżkach w nocnych strojach, czy też panuje już typowy chaos, jaki zastawała zawsze po swojej dłuższej nieobecności. Spojrzała na Viscontiego rozpromieniając się na pożegnanie.
-Jestem wdzięczna za użyczenie mi powozu w drodze powrotnej. Przyjmij proszę moją wdzięczność i za użyczone ramię na krętych schodach. Zatem do zobaczenia Signore Visconti. Zobaczyła jego rozbiegane oczy i tlący się gdzieś w zakamarkach ust uśmiech, który pewnie rozkwitnie, kiedy będą już z Carminą sam na sam.

- Odwieziesz signiorę, później zaś wróć - wydał polecenie czekającemu na koźle stangretowi. Widac zarówno sie nudzący sługa, jak przebierające kopytami konie ucieszyły się planowana przejażdżką. Toteż trzasnął bat, kopyta stuknęły rzeźko, powóz ruszył dziarsko nieco kołysząc się na nierównych drogach.

Lukrecja uśmiechnęła się do swojego spostrzeżenia i myśli, jaka się w niej zrodziła. Widać było żar, który błyskał w jego żyłach. Toteż nie zdziwiła się bardzo, kiedy schowawszy się za materiał zasłony, wychyliła się jeszcze zza niego by ostatni raz spojrzeć na Via Aurelia a Signore Marco pokazywał już jej swoje plecy biegnąc do wnętrza.

Popatrzył na odjeżdżający powóz, potem zaś biegiem wskoczył na pięterko do pięknego mieszkania malarki.
- Carmino. Już jestem! - właściwie bardziej krzyknął niż spokojnie powiedział.


współpraca Maura&Kelly&Yannar
 
__________________
Błędy uczą nieufności do świata i do siebie. *T. Konwicki*

Ostatnio edytowane przez Yannar : 24-04-2013 o 13:13.
Yannar jest offline  
Stary 25-04-2013, 20:08   #24
 
Maura's Avatar
 
Reputacja: 1 Maura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodze
Maura&Kelly


Carmina nadal stała oparta o poręcz loggi, pozwalając wiatrowi wysnuwać z warkocza jasne pasma i bawić się nimi jak figlarny dzieciak. Obróciła się ku Marcowi z uśmiechem.

- A więc, jesteś gotowy na wędrówkę, jak w La Divina Commedia? Mogę być Beatrycze, ale zamiast do piekła, zaprowadzę cię do małej trattorii, jestem śmiertelnie głodna, a w domu nic prócz bułeczek. Najpierw zjemy pyszne ravioli z baraninką i szpinakiem, GIuseppe robi znakomite, a potem podelektujemy sie marsalą. Na koniec spacer nad Tybr. Jak się lenić to na całego.
- Jak najbardziej moja cicerone. Wprawdzie Dante nigdy nie był moim ulubionym dzielem, jednak przypuszczam, że ta wedrówka, którą mnie poprowadzisz, będzie neico innymi szlakami, zaś towarzystwo doskonałe. Co do ravioli. Prowadź oraz daj się zaprosić. Przynajmniej poczęstunkiem, słowem oraz uśmiechem będę miał swój wkład do tej wędrówk. Jeśli pierożki sa podobnie smaczne, jak bułeczki, czuję, że ów Giuseppe bedzie miał paru klientów więceji - spojrzał na nią wyczekująco. - Wiesz, masz bardzo ładne mieszkanie Carmino. Czuć tutaj ducha Rzymu, tego lepszego niżeli na Lateranie, oraz ducha właścicielki - uśmiechnął się do pełnej uroku Italijki.

Parsknęła śmiechem: budził w niej dobry nastrój. Poza tym miała naprawdę powody do szczęścia: nowe kontrakty, znajomości, słońce grzało cudnie, wiosna budziła świat do życia, a Marco był przemiłym towarzyszem. Wyszli z kamienicy, odprowadzani spojrzeniem Giuliany zza firanki. Obrażona Dama została na tarasie, grzejąc się w smudze światła. Trattoria była blisko, stamtąd dochodziły wesołe rozmowy, śpiewy, nawet brzdąkanie lutni. Gdy Carmina stanęła w progu, kilka głów odwróciło się do niej, ale zdumione spojrzenia zatrzymały się raczej na postaci Viscontiego.

- Dzień dobry! Masz pierożki, Jerome? To Marco, a to Jerome, Pietro, Domenico, Kulas i Giuseppe.

I zwinnie wślizgnęła się do środka, rozdając przyjacielskie kuksańce, klepnięcia w ramiona, mrugając do tego czy owego; wąsatego staruszka, wojaka w kapeluszu, grubasa z nosem jak kartofel.
- Dzień dobry, signores, miło mi poznac przyjaciół Carminy - gracko machnął kapeluszem wślizgujac się za Carminą. - Panna di Betto nie mogła się nachwalić owych pierożków, przyznaję więc, że narobiła mi strasznego apetytu na to cudo podniebienia - cóż Marco nie był jakimś wyjatkowym wybrednisiem, jak wiekszość wojaków, ktorzy potrafili sie zadowolic byle kawalkiem podpłomyka. Nie mniej umiał docenic dobre danie, nawet niekoniecznie kunsztowne, ale proste, zdrowe, smaczne, takie które dodawało energi oraz krzepiło. Ponadto cieszył sie, ze jest na spacerze z sympatyczna dziewczyna oraz poznaje Rzym, który miał okazje widywać albo od strony pałacowej, albo garnizonowej. Strona zwyczajna jednak była niewątpliwie sympatyczniejsza.




Kiedy usiedli przy jednym ze stołów, wychylił się ku nim siwowłosy mężczyzna o krzaczastych brwiach, w brązowym kaftanie i błękitnej koszuli. W pomarszczonej, ale silnej dłoni trzymał fajeczkę, z której pykał, u pasa miał krótki kordelas.

- Jestem Nerdi, ale mów na mnie Kulas, jak wszyscy - zwrócił się do Marco, a na Carminę spojrzał z urażoną troską. - Nie mogłaś się zająknąć, ptaszyno, po jakiego diabła poniosło cię na papieski dwór? Przecie my wszyscy niemal wyprawę zorganizowaliśmy... biesiadujemy od rana i radzimy, jak cię wyrwać ze szponów sodomitów watykańskich, dziwkarzy i gładkich psubratów, kij im w rzyć. Ledwieś się od nich odczepiła, a znowu diabeł łapę wyciągnął?

W międzyczasie przed nimi stanęły dwa talerze pachnących, parujących pierożków ravioli, polanych tłuszczykiem z cebulką, a także dwa kielichy marsali.
- Mio caro - uśmiechnął sie do niej - jeśli prawde powiadają filozofowie, to człowieka można ocenić przez pryzmat jego przyjaciół. Jak można bez trudu rzec, ty masz bardzo wiernych oraz szczerych. Ale nie obawiajcie się mości Kulas, właściwie nic się nie stało poza faktem, że Carmina pokazywała ponownie swój kunszt malarski. Cóż, niekiedy tak bywa, zaś owi sodomici oraz inni pewnie zabawiają sie teraz inaczej, niżeli winem oraz pierożkami. Nie wiedzą, jaka ponoszą stratę niewątpliwie. Póki co, nie martw się waść, alem myślał, mówiac szczerze, że ogólnie już wszystkie wróble rzymskie ćwierkają, co do tego, jakie rzeczy się wyrabiały na papieskim dworze. Rzecz jasna, wszystkie mogą ćwierkać co innego - dodał, bowiem rzeczywiście, plotka niewątpliwie juz fruwała po Rzymie od ust do ust, od uszu do uszu, aczkolwiek niekoniecznie przedstawiając prawdę.

- Mniam, pyszne, delizioso, abssolutamente delizioso - przyznał. - Ta cebulka pasuje idealnie, wkomponowuje się tak doskonale podkreślając smak. Co za tępaki wolą języki słowcze niż pierogi? Mniam, affascinante - wcinał smakowite jadełko.

Kulas przyjrzał mu się, marszcząc nos, nieco zsiniały. Widać stary wojak zaglądał teraz za często do wina. Jego przezwisko było efektem rany; miał sztywne, źle zrośnięte kolano, ale trzymał się prosto, a hartu ducha miał za dwóch.

- Ano, panie Marco, ćwierkają, że nic nowego, papieżysko stare znów się zabawiało, z francuskimi kundelkami tym razem i tyle dziwek ponoć sprosiło, ile wszy w sienniku. Dlategom się dziwił, co nasza Carminka tam robiła, bo ona nie z tych, co rzyć goła, dusza wesoła...

- KULAS! - Carmina machnęła w niego widelcem, tak nieszczęśliwie, że pierożek zbombardował krzaczastobrewego. Ten w spokoju podniósł go z kaftana i zjadł, wzruszając ramionami.

- Toć prawdę gadam. A prawda to, że starego ubić ktoś chciał? - popatrzył na Marco.
- Ano chciał - przyznał Marco nie wdając się szczegółowo. Skoro tak czy siak Rzymianie wiedzieli, zaś rozpytywanie roznieci jeszcze większe plotki, nie było co ukrywać. - Stąd własnie ona rozróba, ale bo to pierwszy raz? - spytał doskonale znając odpowiedź, wszak Rzym slynął niestety skytobójcami najemnymi, którzy mordowali przeciwników politycznych, bele im zapłacić. Co do Carminy, oczywiście, że ona była nie z tych! To bardziej niż pewne, ale szczegółowo nie chciał opowiadać, co robiła. Może tego sobie nie życzyła? - Powiedzieć trzebaby słusznie, że Jego Świątobliwość narobiła sobie wielu wrogów, aczkolwiek pewnie każdy, kto ma jakie stanowisko wysokie na takie coś jest narażony. Im wyżej, tym więcej chętnych do ukradkowych ataków - stara bowiem prawda to była, że im wyzsze drzewo, tym więcej piorunów ma ochotę je trzasnąć. Papież niewątpliwie, szczególnie taki puszczający się na lewo oraz prawo nepota, był szczególnie doskonałym celem.

Carmina jadła żwawo, milcząc, wyraźnie zgniewana i zarumieniona, od czasu do czasu popatrując na Kulasa groźnie. Niech się tylko odezwie jeszcze z jakimś genialnym komentarzem, to popamięta! Skończyła pierożki szybko, wypiła wino, po czym odłożywszy sztućce spojrzała na wojaka i zerkających spode łbów jego przyjaciół.

- Jestem dorosła! Maluję obrazy! Dostałam zamówienie z Watykanu, to namaluję, co chcą, nawet papieża w niezapominajkach, za coś czynsz muszę opłacać, a ty powściągnij czasem język, Nerdi, zwłaszcza w towarzystwie damy! - uniosła głowę, po czym odpiąwszy od pasa sakiewkę zaczęła szukać zapłaty.
- Nawet nie ma mowy - przytrzymał jej dłoń Visconti. Wyciagnął kilka srebrnych talarów, które biły mennice italijskich miast. - To za poczęstunek wspaniały. Naprawdę Carmino, jesli twoi znajomi nie mają oporów, sprzedam to wspaniałe miejsce jeszcze paru osobom.

Cóż, żaden kupiec nie narzekał na dużą liczbę klientów, toteż Visconti otrzymał ładne podziękowanie oraz zaciekawiony uśmiech rzucony półgebkiem. Ciekawe dlaczego tak sie wpatrywali, właściwie nawet nie tyle w niego, co w Carminę. Jakby uczyniła coś, co raczej nie zwykła czynić. - Teraz dalej, przyznaję, że wszystko weseleje, kiedy brzuch napełniony jest smacznym jadłem oraz ogólnie jest pięknie, eee tego - chcial dopowiedzieć: oraz przy niej, ale zdołał ugryźć się. Polubił ją, rzeczywiscie było bardzo milo, zaś jej obecnośc dodawała jakiegos sympatycznego aromatu, miłego oraz naturalnie promieniującego czymś przyjemnym.
 
__________________
Nie ma zmartwienia.

Ostatnio edytowane przez Maura : 25-04-2013 o 20:11.
Maura jest offline  
Stary 26-04-2013, 09:41   #25
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Niedługo potem opuścili trattorię, a Carmina, mrucząc coś pod nosem, poprowadziła Marco zaułkami w stronę pobliskiej rzeki. To był inny świat, niż dworski i papieski splendor. Uliczki były małe i ciasne, domy w większości skromne, małe ogródki, bramy kamienic. Jakieś kobieciny, kundle, dzieciaki, bawiące się w rynsztoku zdechłym kotem, ciąganym na sznurku, stada gołębi, wózki woziwodów, śmiechy, sprośnawe piosenki, dźwięk lutni... Przez pełną ziół łączkę ruszyli ku zaroślom, oddzielającym suburbia od rzeki. Tu powiał wiatr, zatańczył sukienką Carminy. Wreszcie stanęli na stromym brzegu, widząc w dole szeroko rozlane, odbijające błękit nieba wody. Carmina usiadła, milcząc, oplatając kolana ramionami.

Rzeko piękna, która dajesz od tysięcy lat Rzymowi swe błękitne tchnienie. Jakżeś urodziwa, kiedy nie szpecą cie pomyje wylewane przez tysiące brudnych wiader, odchody całego tłumu ludzi oraz zwierząt, czy wszelkie inne świństwa, które mogą skryć się wewnątrz wodnistego pałacu twoich fal. Tak właśnie myślał Visconti stojąc nad brzegiem rzeki. Och, trzeba było nieco wyobraźni, żeby jakoś odrzucić cisnące się rzymskie myśli. Przecież ciągnące się niedaleko przedmieścia, wypełnione gwarem dorosłych oraz dzieciaków, co rusz wypluwały ze swoich wnętrz jakichś przechodniów, którzy szli właśnie nad Tyber. Jakoś jednak omijali ten kawałeczek brzegu, który zawłaszczyli sobie bezczelnie Carmina oraz Marco.

Rzeka lśniła odblaskiem słonecznym, niemal tak, jak piękna twarz Carminy di Betto. Kiedy popatrzeć nad drzewami, można było dostrzec wieże budowli świeckich oraz sakralnych, zaś daleko nad samym jednak brzegiem, usytuowała się brunatna rotunda mianowana Zamkiem Św. Anioła. Rzeczywiście stanowiła ona doskonałe miejsce obronne, niezwykle umocnione oraz zapewniające papieżom bezpieczeństwo.
- Czy mi się wydaje, czy woda dosyć mocno wezbrała? - spytał głośno Marco patrząc na wzburzone, szybkie nurty. Rzeczywiście bowiem, wprawdzie powódź pewnie nie groziła, ale gdzieś przy górnym biegu musiała spaść solidna ulewa, której wody dotarły właśnie do Rzymu. Oglądając rzekę nie zwrócili uwagi na trójkę dziwnie szemranych osobników, którzy wydawali się nieco niepewni. Jakby oddalając się, to idąc ku nim. Jakby nie mogli się zdecydować.




Pierwszy szedł młody mężczyzna, ubrany pospolicie, lecz bez jakiegoś ubóstwa. Patrząc bowiem na niego, można było dostrzec fantazyjny kapelusz zdobiony piórami oraz kryty srebrem rapier. Szerokie spodnie oraz wysokie buty wskazywały na północne pochodzenie, gdyż właśnie tam najbardziej rozpowszechniła się taka luźna moda. Rzecz jasna, były to jedynie domysły, gdyż równie dobrze mógł być to Kampanijczyk, któremu taki strój przypadł do gustu. Jasna karnacja wskazywała raczej jednak na tereny północne, może nawet poza włoskim butem. Tuż za nim, krok dalej, szło dwóch kolejnych drabów. Identycznych właściwie, może nawet bliźniaków. Potężnych krzepkością, przy czym wręcz wydawało się, że szersi są niżeli wyżsi. Obydwaj mieli przy pasie krótkie miecze. Wzrok dziki, suknia plugawa. Kryte brodą oblicza skrywające twarze równie twarde oraz bezmyślne, jak dzikiego zwierza. Ruchy mieli nieco niezdarne, lecz ich siła wydawała się przytłaczać. Niczym dwa pagórki parli przed siebie, choć pozostawiając pełną respektu odległość pomiędzy nimi oraz plecami swojego wodza.

Carmina wysupłała z piasku i darni kamyk, zamachnęła sie i rzuciła śliczną “kaczkę”, która jednak po dwóch odbiciach znikła w pienistej fali. Tak, rzeka była za rwąca dzisiaj.
- No niestety, nurt jest za silny, nawet rybki nie złapie się... - coś sprawiło, ze obejrzała się za siebie, a widząc nieoczekiwane towarzystwo, szepnęła - Marco? Mamy gości...
Ach dziękować wszystkim dobrym nauczycielom, którzy wyrobili w Marco dwie podstawowe zalety:
1. bycia ostrożnym.
2. trzymania broni w zasięgu ręki.
Trzeba rzec, że rozmarzony Pizańczyk zaniechał nieco owego pierwszego punktu, kontemplując sielską naturę nadtybrzańskich łąk, brzegów oraz fal dumnej italijskiej rzeki, tudzież ciesząc się zmysłową urodą pięknej dziewczyny. Jednak broń miał w pogotowiu, dobry rapier za pasem oraz sztylet w rękawie skryty. niezbyt długi, ale ostry. Takie posiadanie skrytego ostrza niejednokrotnie zapewniało przewagę nad niespodziewającym się niczego przeciwnikiem.
- Taaak - przyznał przeciągle rację Carminie spoglądając spod oka na tamtych mężczyzn. - Przy czym nie wyglądają na zbieraczy grzybów. Spokojnie - uścisnął ramię swojej towarzyszki, chociaż doskonale znał zwyczaje najemników, jednak obiecał sobie, że cokolwiek by spróbowali, obroni Carminę, gdyby chcieli ją jakkolwiek skrzywdzić. Bacznie obserwował spod przymkniętych lekko powiek owych osobników twardym spojrzeniem. Jeśli właśnie znał się trochę na takich zakapiorach, wiedział doskonale, że pierwsze spojrzenie, nieustępliwość oraz wpojenie w nich przekonania, że jeśli niosą krew, swoją krwią będą musieli także płacić, było niewątpliwie podstawą do uniknięcia rozróby. Chyba jedynie bowiem desperaci nie zastanowiliby się dwa razem nad zaatakowaniem kogoś, kto potrafi się bronić oraz nie ma zwyczaju czekać na czyjś cios.

Jednakże właśnie tym razem trafili się im tacy mocno zdeterminowani. Grzybów pewnie nie zbierali, jak wspomniał, za to przypominali raczej wałęsających się hultaji, czekających na luźne okazje do wzbogacenia się. Wszak to było niemal Zatybrze, dzielnica, gdzie spać należało trzymając miecz pod poduszką, jeśli posiadało się nieco majątku. Może nie wszędzie wprawdzie, ale bez złudzeń, miejskie gwardie, czy jakiekolwiek inne, nieczęsto zapuszczały się pomiędzy kręte, wąskie, cuchnące niejednokrotnie uliczki, do królestwa pospolitych watażków, żebraków oraz uciekinierów. Kim była ta trójka obwiesiów? Wyglądali niewątpliwie na pewnych siebie gości.

Jak szli, tak stanęli przed Carminą oraz Marco. Mężczyzna pierwszy tuż tuż, zaś dwaj brodaci bliźniacy tuż za jego plecami.
- Signorita, signor - skłonił się tamten pierwszy - Jesteśmy biednymi żołnierzami, którzy walczyli podczas kampanii księcia Walencji. Jestem Matteo don Trasco, zaś to moi przyjaciele Giulio i Signonio - wskazał na dwójkę osiłków. Ogólnie zachowywał się bardzo teatralnie, jakby specjalnie głośno akcentując wyrazy oraz przesadnie kłaniając się.
- Wobec tego witamy biednych żołnierzy - uśmiechnął się ironicznie Marco do tamtej trójki. - Zacna to służba dla księcia Walencji - przyznał swobodnie. - Kampania rzeczywiście wiele chwały przyniosła księciu, jego dzielnym żołnierzom oraz Jego Świątobliwości niewątpliwie. Gdzieście to byli, podczas jakich bitew? - próbował jakoś zagadać ich nieznacznie wysuwając się przed swoją towarzyszkę.
- Pod Imola, Piombino oraz wielu innych. Na czele do bitwy, na czele do pięknych panien, to nasza dewiza - rozłożył teatralnie dłonie patrząc prosto na uroczą twarz Carminy do Betto.
- Gratuluję fantazji waszmości - mruknął Pizańczyk szykując sztylet. - Bowiem jakoś pod Imola was nie widziałem, zaś do Piombino nawet nie dotarły wojska księcia. Toczyliście więc może faktycznie bitwy, ale prędzej po wiejskich chałupach, niżeli podczas kampanii - parsknął ironicznie Visconti, ale tamten się nie obraził, ani jakkolwiek zmieszał.
- Ach, szanowny panie, tyle ich było, że czasem miasta mogą się pomieszać walecznemu człekowi. Ale tutaj bitwy nie ma, za to pragniemy porozmawiać zarówno o niewielkiej jałmużnie dla naszej trójki oraz na temat damskiego towarzystwa. Jestem przekonany, ze pani nie odmówi tak dzielnym knechtom, jak właśnie my.
Carmina poczuła obcą dłoń, wysuwającą się, by obcesowo zagarnąć jej kibić, odsunęła się gwałtownie, piorunując tamtego wzrokiem.
- Może dzielniście łby kurczakom ukręcać i wiejskie dziewki bałamucić, ale musiałbyś się na wysoką górę wspiąć, by o czymś lepszym pomarzyć, gallina machia!
Policzki jej zarumieniły się z oburzenia.
- Oho, nieładnie, signorina - uśmiechnął się tamten bardziej wrednie już, niż ironicznie. - Nie możemy pozwolić, żeby obrażała pani takich dzielnych wojaków, jak my, co nie chłopaki?
Bliźniacy wydali jakiś pomruk, który prawdopodobnie oznaczał potwierdzenie, zaś Matteo oblizawszy językiem wargi nagle szybko wyciągnął dłoń ku stanikowi jej sukni.
- Możesz mi wierzyć, że będziesz ...
- Na dół! - przerwał mu Pizańczyk.
- ... zadowolona.
- Na dół! - powtórzył Visconti.
Dłoń tamtego zamarła może piędź od piersi Carminy.
- Ti se e rincoglionito il cervello? Ma che cazzo dici, co ty ciągle ten dół? - zaklął tamten.
- Spójrz na dół - tym razem powiedział spokojnie Visconti, kiedy tamten powstrzymał swoje chęci wobec Carminy. Właściwie kipiał nerwami oraz niepokojem, ale starał się ich nie okazywać. Może leciutko drżąca powieka wskazywała jednak jakoś na potężne napięcie oraz ciągłe ważenie możliwości. Co zrobić, jak uchronić Carminę, może najlepiej uciec?

Matteo popatrzył oraz znieruchomiał. Tuż przy jego podbrzuszu znajdował się sztylet.
- Pewnie wpadła ci kiedyś wiadomość, że Jego Świątobliwość ma na Lateranie chór kastratów - Visconti szepnął naprawdę cicho - jednak jesteś zbyt stary, dlatego nie radzę prowokować ...
- Brutta stronza ... - kolejne przekleństwo wyrwało się tamtemu, kiedy sztylet dosłownie lekko na milimetr wbił mu się w szerokie, beżowobrązowe spodnie.

Stojacy bliźniacy za jego plecami chyba byli zdezorientowani. Sztyletu pewnie nie dostrzegli, zaś cichego głosu Pizańczyka nie zrozumieli.
- Matteło, czo się dżieje, weź tego dułrnego cazzo ... - powiedział kalecząc niemal wszystkie wyrazy ten, którego poprzednio przedstawiono jako Giulia. Wziął swoją grabę oraz położył mu na barku popychając nieco ...
- Aaa! - ruch ciała do przodu, dłoń Matteo, która znalazła się na staniku sukienki Carminy oraz ruch popchniętych bioder nadziewających się jakoś na sztylet Viscontiego. - Aaa! - gwałtowny ryk bólu, wybałuszone oczy zakapiora oraz krew, która nagle popłynęła po ostrzu sztyletu.




Wszyscy byli zaskoczeni. Potworny wrzask Matteo na chwilę zatarł wszystkie inne odgłosy, rzucając wręcz grom przeciwko protestującym bębenkom usznym, które na moment niemalże wręcz wystrzeliły bólem. Odruchowo jednak Visconti, wręcz ogłuszony, pociągnął sztyletem. Skoro doszło do czegokolwiek, nawet nieco przypadkiem, trzeba było pójść ostro.

Ciach! Szarpnął sztyletem ciągnąc dokładnie nawet nie wiedział przez co, co mu obciął? Fiuta oprycha, czy jego jaja. Nieistotne, ryk tamtego oraz zaciśnięte łapska na podbrzuszu, niczym szpony drgające, kiedy krzycząc przewracał się, zaś spodnie na podbrzuszu nasiąkały mu krwią od przeciętych genitaliów.

Matteo leżał. Jego kumotrzy stali niczym wryci, natomiast Marco wyciagnął rapier gwałtownie atakując jakiegoś oprycha. Tamci chwycili miecze, ale …
- Aaaa, stronzo, cornuto, figlio di puttana, niech robaki żrą ci dupsko na wieki wieków, bocchino! - nagle z ugoru, zza krzaczysk i szuwarów wyskoczyło kilka pstrokatych postaci, unosząc solidne, dębowe pałki, po czym rzuciło się na grasantów. Carmina, z rozchełstanym dekoltem sukni, czerwona na twarzy, wpatrzona z przerażeniem w zakrwawionego zbira, krzyknęła ze zdumienia.
- Kulas! Pietro! Dome...nico... Jero...me...- głos jej się załamał, z ulgi czy wzruszenia. Jej przyjaciele wpadli niczym oberwańcy, ale niebywale skuteczne; ciosy dębowych pałek spadały na czaszki tamtych, ich boki, ręce, kark.... szybko kotłowanina stała się metodyczna, a gdy nieprzytomni napastnicy leżeli już w trawie, kulejąc nieco, Nerdi podszedł do malarki i Marco.
- Dobra, śledziliśmy was, ale na dobre wyszło. Tak se myślałem, że niedobrze by było, jakby się Carmince waść narzucał, ale jak widzimy, inne tu okoliczności zaszły. Już oko mieliśmy na tych bastone, przyda się im nauczka... a ty zrozum w końcu, Ptaszyno, że to nie twoja wioska pod Pizą, a stary, chędożony Rzym....

Właściwie starcie owo popsuło cały nastrój wycieczki nad rzymską rzekę. Wykastrowane ciało Matteo leżało krwawiąc purpurą, może jeszcze żywe, trudno określić, bowiem nikt nie miał ochoty dotykać zakapiora. Pozostałych dwóch drabów także barwiło czerwienią zielona trawę nadrzecznej łąki. Towarzysze malarki nie patrzyli gdzie tłuką. Po łbie, po kulasach, gdziekolwiek. Wcale nie było pewne, czy lepiej na tym wyjdą, niżeli pozbawiony jaj przywódca szajki. Widać było, że łapska mają połamane szeregiem solidnych uderzeń, zaś reszta zwalistego cielska wyglądała niewiele lepiej. Rany, opuchlizny, potwornej wielkości siniaki. Widać uderzeń nie żałowano podle tych, którzy ośmielili się zagrozić ich ukochanej przyjaciółce.

Carmina oraz Marco mogli być źli, wręcz wściekli na całe śledzenie, ale niełatwo złościć się na kogoś, kto dobro przyjaciela ma na celu oraz przynosi ratunek przed podłym oprawcom. Tamten wykastrowany Matteo wiele zrobić już nie mógł, ale wcale nie jest powiedziane, że Marco dałby sobie rade przeciwko tamtej parze poronionych bliźniąt. Jeśli natomiast nawet, czy podczas starcia Carmina nie mogłaby zostać ranna? Dlatego odsiecz przyszła wręcz idealnie oraz potwierdziła szczerą prawdę, jak istotne jest posiadanie dobrych druhów. Visconti dziękował im nie mniej, niż Carmina.
- Wybacz – szepnął przepraszająco dziewczynie, kiedy wreszcie znaleźli się na progu jej kamienicy. – Wybacz proszę, bowiem chociaż pierwszy wspólny spacer skończył się średnio miło, to jednak do tamtego momentu było przecież bardzo miło. Chciałbym mieć nadzieję, że także tak uważasz oraz będziesz chciała, wiesz – uśmiechnął się leciutko – spróbować ponownie. Może kolejnym razem nikt nam nie przeszkodzi, Carmino – rzekł cicho wyciskając na jej dłoni delikatny pocałunek. Całkowicie wedle obowiązującej etykiety, może tylko nieco jakby delikatniejszy oraz lekko dłuższy, niżeli dopuszczały klasyczne normy.

Wieczora owego Visconti długo siedział oraz rozmyślał wewnątrz swojego pokoju. Szaleńczo rozkołysane marzenia mężczyzny biegały po jego umyśle, niczym zalewające pokład statku morskie burzowe fale.




współpraca Maura
 
Kelly jest offline  
Stary 27-04-2013, 00:10   #26
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Rzym... Święte Miasto.


Pełne kościołów, bazylik, klasztorów i doczesnych szczątków świętych. Miało też oprócz świętej i tę bardziej plugawą twarz.
Zamtuzy, sporo ich było w mieście. A każdy pełen córek grzechu. Kto by pomyślał, że boże miasto może kryć w sobie tyle pokus do rozpusty.
Na pewno nie Tavani. Bo choć o tutejszych hierarchiach opowiadano niezwykłe opowieści i paszkwile (głównie paszkwile), to jednak rzeczywistość przebiła opowieści.
To co widział wczoraj, było dowodem na to że obecny papież wzorem pobożności nie jest.
Ale też kim był Tavani, żeby się sprawy purpuratów wtrącać?
Obecny papież był jak i wieczne miasto. Jak moneta... jednej strony grzesznik, z drugiej strony święty.


Posiłek był obfity i podano do niego dobre wino. Roberto nie mógł narzekać na te przysmaki, zwłaszcza, gdy nic go ta uczta nie kosztowała. Posiłek się jednak skończył i nadszedł czas odpłaty robotą, którą inni uznawali za niewdzięczną.
Ale nie Tavani. Polityka była dla niego zawsze brudną robotą, więc zadanie które na siebie wziął nie mierziło go w zupełności.
Po obiedzie spotkał się ze swoimi ludźmi. Musiał przyznać, że przyjemnie to brzmiało: “jego ludzie”.

Oficer uzbrojony był miecz, jego ludzie w buławy. Było ich czterech wliczając owego oficera.
I co najważniejsze, znali miasto bardzo dobrze.


Ich dowódca nazywał się Rufino i mówił z sycylijskim akcentem. Był marynarzem za młodu, ale praca ta okazała się być mordęgą za psie pieniądze. Więc przy pierwszej okazji zrezygnował z żeglowania i najął się pod rozkazy Cesare Borgii. Co prawda nie pod bezpośrednie rozkazy. Na to był bowiem zbyt nisko urodzony. Ale udowodniwszy swe talenta w paru “bitwach” na uliczkach Rzymu, awansował na dowódcę.
Roberto znał takie “bitwy”... Napady po nocach na zwolenników wrogiego stronnictwa. Pojedynki na placach, złośliwie wierszyki. Wojna ulicy miała swoje prawa i zasady.
Co najważniejsze Rufino znał miasto, wiedział dokąd iść.
Był bardziej przewodnikiem po Rzymie, po tych jego miejscach w które dobrze urodzeni się nie zapuszczali. Dobrze wiedział też gdzie rozpocząć poszukiwania.


‘Ciliegio Dolce’, burdelik w którym pracowała niedoszła morderczyni w centrum Rzymu. Był oczywiście dyskretnie usytuowany na podwórzu, nie zaś tuż przy ulicy. Co jednak nie zmieniało faktu, że musiał to ekskluzywny przybytek.
Rufino doradził by zamiast przepytywać dziwki, zająć się wpierw właścicielem przybytku. Na co Roberto przystał, bo zamysł wydawał się mu dobry. Nakazał jednak ludziom Rufino obstawić wszystkie wyjścia ‘Ciliegio Dolce’. I nie wypuszczać z przybytku żadnej ladacznicy... Ot , tak na wszelki.
Pozostało tylko pogadać z właścicielem ‘Ciliegio Dolce’ i przedstawić powodu, dla których powinien powiedzieć wszystko jak na spowiedzi... Tej ostatniej spowiedzi. O ile nie chce rzeczywiście mieć okazji ostatniej spowiedzi przed śmiercią.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 27-04-2013 o 00:25.
abishai jest offline  
Stary 02-05-2013, 17:02   #27
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Roberto Tavaniego, pisane wraz z abishaiem

Rufino sprawnie wydał kilka rozkazów i dwóch jego ludzi ruszyło, aby obejść budynek i znaleźć, tudzież zastawić tylne wyjście. Dowódca odczekał cierpliwie parę minut, dając czas swoim podwładnym na wykonanie polecenia, po czym skinął na pozostałego przy nim żołnierza i załomotał w drzwi burdeliku. Tyle tylko, że nie wywołał tym żadnej reakcji.
-Wyważyć- padła krótka komenda z ust Roberto.
Oficer nie protestował, zakasał jedynie przysłowiowe rękawy, skinął na podwładnego i po trzecim natarciu drzwi puściły, otwierając drogę do wnętrza. Rufino najwyraźniej nie był z tych, którzy korzystają z półśrodków, wyjął bowiem miecz i hardo wkroczył do środka ze swym żołnierzem krok za nim. Roberto był trochę bardziej ostrożny, pozwalając uzbrojonym mężczyznom wykonywać ich robotę.
Burdele kojarzą się jednoznacznie ze śmiechami, chichotami, piskami, a nawet okrzykami radości. Na pewno jednak nie kojarzą się z ciszą, którą Tavani zastał w środku. Klientów nie było, co nie zaskakiwało w obliczu zamkniętych do niedawna drzwi. Ale i panienek nie było wcale słychać. Czyżby wczorajsza uczta tak skutecznie opróżniła zamtuz z pracownic? Po paru minutach okazało się, że nie. Pierwsze okrzyki strachu dawały do zrozumienia, że Rufino i jego człowiek kogoś jednak znaleźli. Po kilkunastu kolejnych Rufino zszedł na dół do Roberto i oznajmił:
-Znaleźliśmy kilka dziwek, ale po właścicielu ani śladu.
-Zebrać je razem. Nie tykać żadnej, jeno przyprowadzić mi jedną- rzekł głośno Roberto ruszając w kierunku drzwi zapewne mieszczących prywatne komnaty właściciela budynku.
-Tak jest – odparł oficer, choć nie włożył w to należytej, żołnierskiej dyscypliny. Odmaszerował jednak w celu wykonania polecenia.
Roberto w międzyczasie próbował rozeznać się co gdzie się w pokojach znajdowało. W większości z nich umeblowanie składało się z niezbędnego łóżka, jakiegoś wieszaka na ubrania i lampy, na wypadek gdyby zapadł zmrok, a klient chciał towar nie tylko obmacać, ale też dokładnie obejrzeć. Pokoje, które był umeblowane lepiej siłą rzeczy służyły celom niej rozrywkowym. Szafy, skrzynie, jakiś stolik. Trudno jednak było wypatrzyć jakieś papiery, czy księgi rozrachunkowe. Czy burdele w ogóle prowadziły księgi rozrachunkowe?
-Zgodnie z rozkazem, to jedna z tutejszych – głos Rufio przerwał Tavaniemu poszukiwania. Popchnięta, choć niezbyt brutalnie, dziewczyna weszła do środka. Była całkiem ładna, szczególnie jak na dziwkę, ciemne włosy opadały jej kaskadami na ramiona, okryte jakby w pośpiechu koszuliną.

1
-Jak ci na imię panienko?- rzekł bezceremonialnie Roberto, bardziej zajęty opókiwaniem mebli w nadziei na odkrycie skrytki, niż samym dziewczęciem.
-Ilda, panie - odpowiedziała cicho.
-A ten tu wasz... opiekun? Jak go zwali?-rzekł Tavani siadając na brzegu stolika i spoglądając wprost na dziewczę.
-Vico, panie - na razie dziewczyna trzymała się działającego schematu.
-Vico jaki... mów więcej dziewczyno. Bo każę was obedrzeć z ubrań i gołe wygnać na ulicę.- rzekł z lekką irytacją Roberto.-Wasz opiekun naraził się ważnym osobom i ulotnił. Ktoś musi za to zapłacić.
-Po prostu Vico - przestraszona Ilda odpowiedziała tak cicho, że trudno ją było usłyszeć.
-Mów głośniej dziewczyno...- szlachcic wstał i obchodząc ją dookoła, nagle chwytając za pośladek i lekko ściskając.
-Vico, ma na imię Vico - powtórzyła już głośniej.
-Widzisz... Jak chcesz to potrafisz. Która z twoich koleżanek w fachu, była faworytą Vico?- spytał Roberto uśmiechając się i ... cóż... zerkając na jej wdzięki rysujące się pod ubraniem. Szlachcic nie wierzył, że mając całe stadko prostytutek na swe zawołanie Vico sypiał z kimś innym.
-Agata. Najbardziej lubi Agatę - odparła po krótkim zastanowieniu.
-Agata. Ona została zatrzymana przez moich ludzi, wraz z wami?-spytał Roberto siadając znów na stole. Dziewczyna jedynie pokręciła przecząco głową.
-A wiesz gdzie ją można znaleźć?-spytał Tavani nieco rozczarowany jej zaprzeczeniem.
-Nie. Nie wiem - odrzekła, ale mając świadomość, że taka odpowiedź nie będzie zadowalająca szybko dodała -razem z innymi, gdzieś wczoraj pojechała, po południu. Nie wróciły do dzisiaj.
Roberto uśmiechnął się do niej.-Ładniutka jesteś. Nie martw się. Nie pogryzę cię... Po prostu powiedz, co wiesz ślicznotko.- Oparł dłonie o swe uda.-Czy wśród tych, które zostały zatrzymane, któraś częściej szła do łóżka z Vico?
-Nie, proszę pana - najwyraźniej słowo ‘nie’ znajdowało się wśród ulubionych słów tej konkretnej dziwki. Dziwne, zważywszy na fach.
-Może to dziwne pytanie. Ale.. czy ty jesteś ladacznicą? Czy też zajmowałaś się tu innymi pracami? Jak choćby sprzątaniem- w zasadzie dziewuszka wyglądała dość niewinnie. I nawet w burdelu, ktoś musiał sprzątać czy prać.
-Nie, panie. Jestem...- urwała na chwilę - kurtyzaną.
-Udowodnij to... Pocałuj mnie- rzekł Tavani zachęcając ją gestem dłoni do zbliżenia się do siebie.
-Nie - znowu to ulubione słówko.
-Dobra panienko. Albo powiesz kim naprawdę jesteś, albo przełożę cię przez kolano, podwinę koszulinę i tak ci poobijam pośladki, że nie usiądziesz na tyłku przez następny rok- zaśmiał się Roberto już zupełnie nie wierząc w jej opowieści o byciu kurtyzaną. Jeśli miała tyle oporów przed pocałunkiem, to nie mogła być dziwką.
-Kurtyzaną, już mówiłam- odpowiedziała bez wahania.
Mężczyzna wstał podszedł do niej i pochwycił za rękę przyciągając gwałtownie do siebie, drugą ujął za pośladek i dociskając drapieżnie do swego ciała spojrzał w jej oczy.-Nie wierzę ci.
-To zapłać i się przekonaj - odparła pierwszy raz z jakimikolwiek śladami pewności siebie.
-Mogę też kazać ludziom, moim wziąć cię siłą na moich oczach. I nie zważać na twe piski-uśmiechnął się ironicznie Roberto.-I nie chcę cię do łóżka zaciągnąć, tylko sprawdzić czy całujesz tak jak powinnaś umieć. Za to płacić nie zamierzam.
Dziewczę westchnęło ciężko, widząc że nie ma żadnego wyboru. Wpiła się w usta Roberto, mocno i drapieżnie, przygryzając jego dolną wargę. Pocałunek trwał jednak jedynie chwilę. Żaden handlarz nie lubi rozdawać próbek za darmo.
-Zadowolony? - spytała.
-Zadowolony... Idź do dziewczyn i powiedz, by mi następną przysłali- rzekł w odpowiedzi Roberto, trochę.. zawiedziony sytuacją. Kolejne ladacznice mogły wiedzieć równie dużo co ona. Albo i mniej.


Końcowy efekt kontroli burdelu nie był specjalnie zadowalający. Właściciel, co w sumie nie dziwne, nie miał w zwyczaju zwierzać się dziwkom ze swoich planów. Ot, Roberto otrzymał w miarę dokładny rysopis – mężczyzna dobiegający lat pięćdziesięciu, o wysokim czole, brązowych włosach przyprószonych na skroniach siwizną i błękitnych oczach, wydatnym nosie, który w młodości musiał mieć złamany, bowiem był był wygięty na lewo. Twarz miał nalaną, nie stronił bowiem od alkoholu, który nie najlepiej wpłynął na jego sylwetkę, której daleko było do szczupłości. Tyle, że to w żadne sposób nie mówiło, gdzie to Vico się teraz znajduje. Jako właściciel burdelu nie cieszył się w okolicy szacunkiem, a i rodzina się do niego raczej nie przyznawała. Jeśli utrzymywał z kimś kontakty, to w sprawach służbowych, albo z handlarzami tanim winem, albo z praczkami, czy też miejscowym komendantem straży. Raczej nie takich efektów spodziewał się Borgia.


do Marco Viscontiego, pisane wraz z Kelly'm

Nie licząc drobnego incydentu nad rzeką, miniony dzień Marco uznawał za bardzo udany. Nie wszystkie jednak dni można w swym życiu spędzić przyjemnie, obowiązki zwykły wkradać się każdą szczeliną. Tak i tego przed Viscontim czekało na uporządkowanie kilka spraw, w dodatku w miejscu, którego sam nie specjalnie chciał odwiedzać. Marco miał wrażenie, że tutaj nie pasuje. Gospoda „Pod drewnianym kuflem” była położona niedaleko murów miejskich i chociaż nie gromadziła najgorszej hołoty, to jednak mimo wszystko, jej klientami byli przeważnie biedniejsi wyrobnicy, rzemieślnicy, handlarze sprzedający rozmaite produkty na bazarach, czasem prości wojacy i podoficerowie, czy po prostu niezbyt majętni goście Rzymu. Tymczasem on, elegancko ubrany, nawet, można powiedzieć, wytwornie, zdecydowanie rzucał się w oczy strojem. Dziwnym było również to, że nikt spośród pozostałych gości go nie próbował zaczepiać, czy nakłaniać do gier hazardowych, jakie odbywały się na innych stolikach. Dziwnym, przynajmniej dla gościa, który pierwszy raz odwiedzałby „Drewnianego kufla”. Jednakże najemnikom raczej nie wchodzono w drogę. Ogólnie kondotierzy cieszyli się złą sławą. To był rzecz jasna pierwszy powód, drugim natomiast było kilku żołnierzy z jego oddziału, z którymi chciał się spotkać. Wszyscy byli zaniepokojeni niepewnymi decyzjami dotyczącymi wojska. Nie było to przywiązanie do sztandaru oraz nazwy, lecz raczej kwestia lekkiej, chociaż wojennej pracy. Tych kilku chłopaków rzeczywiście dobrze sprawiało się podczas walki i mieszkało właśnie wynajmując pokój „Pod drewnianym kuflem”. Stąd właśnie ten pobyt Marco, który odwiedził swoich podwładnych.


Przy stole siedziała ich trójka, obsługiwana przez dwie starsze osoby, pewnie gospodarzy. Grali ostro w karty, zajadali pieczywo oraz popijali cienkim winem z karafki. Stanowczo nie wyglądali na oberwańców, gdyż nie ma co mówić, wzbogacili się podczas poprzedniej kampanii. Jednakże oczywiste jest, że takim osobnikom niejednokrotnie szybko przychodziło, lecz równie szybko wychodziło. Pieniążki przepływały im pomiędzy palcami.
Silvio don Alma, brodaty, wąsaty Kastylijczyk był świetnym jeźdźcem oraz całkiem dobrym szermierzem. Roberto Consuelle, zwany „Macellaio”, przyodziany eleganckim, sino - niebiesko – fioletowym strojem miał najdłuższy staż wśród kompanii najemniczych. Johny Shippinio natomiast pochodził ze słodyczą jabłoni słynącego Kentu. Teoretycznie poddanym był króla Anglii, jednak musiał zbiec stamtąd po jakimś pojedynku. Ta trójka trzymała się razem od dawna oraz należała do najbardziej zaufanych żołnierzy Viscontiego.

Kiedy Marco wszedł wszyscy podnieśli się za stołu witając go.
-Benvenuto compagni– usiadł przy nich Pizańczyk. Cóż mówić na temat szczegółów. Jedli, pili nieco, grali, wspominali. Visconti obiecał, że kiedy się czegoś dowie na temat oddziału, czy nowych werbunków, przekaże im oraz weźmie ich na żołd, tamci zaś wyjaśnili, że póki co czekają mając nadzieję, że coś się uda wykoncypować.

W momencie, w którym Marco opuszczał „Drewniany Kufel” znienacka dopadł go kolejny obowiązek, pod postacią bardzo zadyszanego posłańca.
-Pan... pan Visconti? Marco Visconti? – upewnił się próbując złapać oddech. Wyglądał jakby szukał Marco po całym mieście. -Lord Baglioni chciałby się z panem widzieć.
Gian Paolo Baglioni należał do grupy kondotierów przynależnych do wojsk księcia Walencji. Młody, bowiem zaledwie trzydziestoletni mężczyzna znany był głównie dzięki swoim działaniom na umbryjskiej ziemi, gdzie dowodził oddziałem wojsk florenckich. Podobno porzucił tamtą służbę obrzucony stekiem plotek łączących go ze skrytobójstwem, którego albo on miał się dopuścić, albo na nim próbowano wspomnianej sztuczki. Tak właśnie bywa ze słodkim plotkarstwem, którym pasjonuje się Italia. Stamtąd przeszedł pod skrzydła Cesare oraz dowodził oddziałem podczas kampanii przeciwko miastom Romanii. Odważny niewątpliwie, jak każdy pewnie kondotier, ponoć miał dużo zdrowego rozsądku oraz umiejętności siedzenia na kilku stołkach jednocześnie.
- Lord Baglioni - zdziwił się jednak nieco, cóż możne od niego chcieć od niego kondotier. - Ależ rzecz jasna - odparł posłańcowi - gdzież to mogę zastać szanownego lorda - kapitana? - spojrzał gotowy na mężczyznę.
-Przy posterunku straży przy Koloseum, panie - posłaniec łapał już drugi oddech i mówił już niemal płynnie.
- Wiem gdzie jest Koloseum, nie musisz prowadzić, no chyba że takie polecenie otrzymałeś - rzekł Visconti. Rzeczywiście bowiem, Koloseum leżało obok Forum tuż przy Łuku Konstantyna. Raczej trudno było nie trafić, dlatego Pizańczyk ruszył energicznym krokiem.


Koloseum. Budowla prawie tak stara jak samo chrześcijaństwo, lecz w przeciwieństwie do religii kiepsko zniosła upływ nieubłaganego czasu. Była dzisiaj ledwie ruiną, cieniem swego dawnego ja.


Wciąż jednak sprawiała się rewelacyjnie w roli punktu orientacyjnego. Visconti dotarł na miejsce szybko, czując, że Baglioni nie wzywał go z pobudek osobistych. Niechybnie chodziło o zamach na papieża i poszukiwanie sprawcy, po co innego kazałby przybyć pod posterunek miejskiej straży? I faktycznie, Gian Paolo czekał na miejscu w towarzystwie dwóch swoich ludzi. Siedząc na koniu wywierał wrażenie godne prawdziwego wojownika – bujna, ciemna broda i długie włosy przywodziły na myśl skojarzenia z dawnymi, barbarzyńskimi wojownikami, pełnymi siły i bojowego zapomnienia. Skojarzenie to było jednak błędne. Baglioni był człowiekiem myślącym chłodna i działającym precyzyjnie. Na widok Viscontiego przeszedł od razu do konkretów, wymieniając wstępnie jedynie niezbędne grzeczności.
-Visconti, Jego Świątobliwość nakazał dostarczyć miejskim posterunkom wizerunek poszukiwanego – poinformował i rzucił Marco skórzaną tubę. -Szczur jeszcze nie zwiał z okrętu.

do Carminy di Betto, pisane wraz z Maurą

Mijający dzień był bardzo przyjemny i wprowadził w życie Carminy nie lada urozmaicenie, lecz niestety wszystko co dobre, musi się skończyć. Wizyty obiegły końca, a na pannę di Betto wciąż czekało zlecenie Cesare. Obraz... uczty, powiedzmy. Ah tak, jeszcze dwa zamówienia zdobyte na papieskim przyjęciu. Z jednej strony oznaczało to napływ świeżej gotówki, której Carmina nigdy nie miała w nadmiarze, ale z drugiej strony obowiązki te pochłaniały czas, szczególnie w połączeniu z prowadzeniem szkoły. No, ale gdyby malowanie nie sprawiało jej przyjemności, to wybrałaby sobie zupełnie inną drogę życia, nie miała zatem prawa narzekać.


Następnego poranka Carminę obudziła kłótnia. Przez uchylone okno dochodziło narzekanie Giuliany na wszystko; kota, wspinającego się po kapryfolium, ceny bułek, świeżość mleka, niskie czynsze i hałaśliwych mężczyzn w trattorii. Pietro odpowiadał jej coś wesoło, wstała nieprzytomnie i słuchając tej porannej symfonii, ruszyła umyć się i ubrać. Nakarmiła kotkę, potem sprzątnęła kuchnię, wywietrzyła pościel. Zjadła, myśli mając ciągle zajęte wczorajszym dniem. Miała dzisiaj na sobie błękitnej barwy suknię, wygodną i prostą, z marszczonymi rękawami, rozcinanymi na ramionach, spod rozcięć wyglądało białe giezło, a przy dekolcie była riusza. Włosy spięła nad karkiem, poważnie; dzisiaj będą lekcje i do pracowni przyjdą dziewczęta. Może i zjawi się nowa, córka wielmoży, poznanego na balu papieskim? Mimo woli spojrzała na niewykończony obraz w pracowni, zawinięty w płótno. Lepiej go nie wyciągać, sceny tam uwiecznione nie nadają się do oczu dziewczynek...


2

Uczennice zjawiły się punktualnie, o dziesiątej. Agnese, Cristina, Nicole, Fabiola i Pina Anguissola, jej ulubienica. Napełniły atelier wrzawą, jak młode wróble, wyciągały swoje pędzle, farby, sztalugi, by zabrać się do malowania; dzisiaj martwa natura z cytrynami. Cały kosz pachnących cytryn Carmina kupiła na tę okoliczność. Zajęcia zaczęły się, malarka krążyła między ciemnowłosymi dziewuszkami, odzianymi w fartuszki, a czas mijał... I byłby to zapewne kolejny, zwykły dzień, tak jak to być miało, gdyby nie nieoczekiwane pukanie do drzwi. Żadne tam nachalne łomoty, ale nie wypadało udawać, że nikogo nie ma w domu. W końcu to mogła być wielmożna córka.
Tyle, że za drzwiami nie stała jedna osoba, a dwie. Kobiety, choć jedna z nich skrywała twarz pod kapturem swego płaszcza i trzymała się trochę z tyłu. Druga, nie mogąca mieć więcej niż siedemnastu wiosen za sobą, uśmiechnęła się skromnie i zapytała:
-Czy to szkoła malarska panny di Betto?
- Tak, we własnej osobie - Carmina, przytrzymując drzwi łydką i starając się nikogo nie ubrudzić trzymanymi pędzlami, ze zdziwieniem przypatrywała się przybyłym. Korzystając z otwartych drzwi, z podwórza smyrgnęła między nogami stojących biało ruda kotka, co wywołało śmiech młódki. Szybko jednak opanowała się i kontynuowała rozmowę.
-Moja pani poszukuje zdolnego artysty, malarza. I chciałaby z panną porozmawiać - wytłumaczyła zwięźle cel przybycia.
Carmina bystro popatrzyła na osłaniającą się kapturem damę. Aha, ktoś ważny, skoro się kryje.
- Zapraszam na górę, na loggię, jedyne miejsce, by spokojnie porozmawiać, bo w domu pełno dziewczynek, a ja nie mam salonu... - wskazała schody, prowadzące na pięterko. Tam, oprócz maleńkiej sypialni było wyjście na balkon, z którego rozciągała się panorama Wiecznego Miasta.
-Moja pani słyszała, że na przyjęciu otrzymała panna kilka zamówień - odezwała się służąca, gdy był już na piętrze. Druga kobieta na razie zachowywała milczenie, a Carminie udało się jedynie dostrzec pod kapturem kosmyk jasnych włosów. -Czy w takim wypadku, znajdzie panna czas na jeszcze jedno zlecenie?
- Owe zamówienia są rozciągnięte w czasie, więc nie kolidują jedne z drugimi, tak więc moge podjąć się pracy bez problemu, tyle, ze wieczorami - lekcje mam codziennie do popołudnia, z wyjątkiem dwóch dni w tygodniu... jeśli pasuje, to z chęcią służę swoimi dłońmi i oczyma- uśmiechnęła się, wskazując damie jedyny na loggi fotel, na którym można by usiąść.
-Wieczory to dobra pora. Jest trochę chłodniej i... ciszej - głos zakapturzonej kobiety wydał się od razu znajomy, a gdy zestawić z nim blond włosy, Carmina w mig odgadła kim jest niespodziewany gość. Wczoraj Lukrecja Medycejska, a dziś Lukrecja Borgia. Papieska córka usiadła na wskazanym miejscu zaraz po tym, jak zdjęła z siebie płaszcz.
- A czego ma dotyczyć zlecenie, signora?- Carmina skłoniła lekko głowę, patrząc ciekawie na swego gościa, ani trochę nie onieśmielona. Loggię otaczały od dołu pędy dzikiego wina, były niewidoczne i otulone przyjemną zielonością, a przed nimi w blasku popołudniowego już słońca, rozciągały się dachy Rzymu.
-Jeszcze parę lat temu biegałaś z pędzlem za tatą i pomagałaś mu malować watykańskie komnaty, a dzisiaj prowadzisz własną szkołę - Lukrecja uśmiechnęła się, jakby z nostalgią. I najwyraźniej wcale nie miała zamiaru przechodzić od razu do sedna. -Jakże wszystko się zmienia z latami, prawda?
- O tak... trochę na dobre, trochę na złe. Ale każde płótno musi mieć blaski i cienie, by obraz był...właściwy...- mruknęła, myśląc o tym, ze kilka lat temu Cesare zabrał jej niewinność, ojciec i matka wyklęli i zostawili samej sobie, a ona jednak żyje i radzi sobie, jak umie.- Padre Domenico z naszej wioski powiadał, że Franciszek z Asyżu rzekł kiedyś, że Bóg jest radością, dlatego przed swój dom wystawił słońce. Ja zawsze staram się więcej jasnych barw widzieć, signora...
-Ale czy Bóg chce, aby to nam właśnie słońce świeciło? Bo nie wszystkim przecież świeci równo.
- No to trzeba iść za słońcem i twarz mu nadstawiać- z prostą logiką wyjaśniła jasnowłosa dziewczyna. I uniosła twarz ku słońcu, które właśnie zza gałęzi starego platana wychynęło, smugą blasku hojnie loggię obdzielając.- Co pani namalować, signora?
Lukrecja uśmiechnęła się szczerze na usłyszane słowa. -Carmino, znasz oczywiście Narodziny Wenus? Och, przepraszam, mogę ci mówić po imieniu? - dodała, na pokaz zakłopotana.
- Pewnie, wszyscy mówią. Znam Narodziny Wenus. Lorenzo de Medici zamówił to dzieło u Botticellego, bardzo piękne. Malowane według reguł Leone Battisty, ruch, piękno i światło rozproszone. Uwielbiam je. Przepraszam, dziewczynki krzyczą...
Faktycznie, na dole słychać było głośną wymianę zdań. Carmina przeprosiła obie kobiety i zeszła na dół, by odprawić uczennice i zamknąć pracownię. Trochę trwało, nim zdyszana, zarumieniona, znalazła się znów na balkonie.
-Nie musiałaś się tak dla mnie spieszyć - zaśmiała się Lukrecja, na powrót swego gospodarza. -Mam dzisiaj mnóstwo czasu i z chęcią spędzę go poza pałacem.
-Ale, czy Jego Świątobliwość nie będzie się martwił? - wtrąciła nieśmiało służąca.
-Martwił? Bo grozi nam niebezpieczeństwo? Pałacowe mury nie uchroniły wczoraj mego ojca przed próbą zamachu. Myślę, że jestem tutaj bezpieczniejsza niż w Watykanie- zaś zwracając się ponownie do Carminy rzekła. -Dużo słyszałam o tym obrazie, o jego kompozycji. Chciałabym, żebyś namalowała mnie jako Wenus.
Carmina z zaciekawieniem i odrobiną zdumienia wpatrzyła się w Lukrecję.
- Mogę spróbować, choć daleko mi do Botticellego... Ale na to kilku dni potrzeba. I wskazówek, jak duże płótno, co ma na obrazie być; sama postać modelki, czy postaci w tle, krajobraz jaki, muszlę chciałabyś takową, jako u Wenus, signora? I mam malować w Watykanie, czy u siebie, w pracowni? Mogę przyjeżdżać z farbami wieczorem, jeśli powóz wyślecie...
Carmina nie była pruderyjna, miała w sobie dużo naturalnej prostoty, skoro malowała już kurtyzany na balu, mogła i nagą Wenus...
-Nie przesadzaj z tą signorą. Mów mi po imieniu, przecież mieszkałyśmy pod jednym dachem - poprosiła. -Muszla być taka sama - zamyśliła się -postaci, tak... koniecznie chciałabym, aby na obrazie był mój mąż. Ile postaci namalował Boticelli? - spytała, najwyraźniej nie mając tak dużej wiedzy o oryginale, jak można by się spodziewać po kimś, kto chciałby otrzymać kopię.
- Oprócz Wenus Horę i dwa Zefiry - uśmiechnęła się Carmina - Chcesz by twój mąż był Zefirem?
-To świetny pomysł - podłapała od razu. -Mój Zefir - powtórzyła sobie cicho.
Nagle do drzwi na dole dało się słyszeć stukanie, a z podwórza dobiegło skrzeczenie starej Giuliany.
- Carminaaa... posłaniec!
- Przepraszam! - malarka rzuciła zakłopotane spojrzenie Lukrecji, po raz kolejny zostawiając ją samą. Co za licho? Co za dzień? Zbiegając na dół, zadyszana, omal nie potknęła się o kotkę.
- Damo, co ty wypra... słucham?
- List do panienki - młody, oberwany chłopak wyciągnął jedną rękę z listem, a drugą po napiwek. Carmina wydobywszy skądś drobniaki, wcisnęła mu w umorusaną dłoń i zabrawszy list, wolno ruszyła po schodach na górę, od razu otwierając kopertę. Pismo ojca...

“Nasza wyrodna córko.

Prawdopodobnie Twój zły wpływ sięgnął głębiej, niż sądziliśmy, bo oto druga nasza córka, a twoja siostra Ana chce pójść w Twoje ślady i wybrać się do Rzymu. Matka jest chora i sił jej brakuje, ale to nie jest przeszkoda, by Ana opuściła przynależne poczciwej dziewczynie obowiązki pobożnej córki, Jak widać, nie uchroniłem was przed zepsuciem. Przyjmij swoją siostrę, podałem jej adres, zjawi się w końcu kwietnia zapewne, tuszę, że zostało w Tobie tyle serca i rozumu, by uchronić ją od zejścia na złą drogę. Może pomoże Ci ową “szkołę” prowadzić. Tak czy inaczej, zostawiam Was obie Bogu, bo nic innego już zrobić nie mogę. Twój zgnębiony ojciec.”
Kiedy weszła na górę, z listem w ręku i zmienionym wyrazem twarzy, było widać, że wiadomość zrobiła na niej wrażenie. Papieskiej córce zmiana ta nie umknęła.
-Czy coś się stało? - zapytała.
- Siostra do mnie przyjeżdża... ma tylko szesnaście lat. Ojciec napisał, że mam się nią zająć... - odetchnęła, potrząsając głową. -To nic, po prostu niespodzianka... rodzina nie utrzymywała ze mną kontaktu.
-Spotkanie z siostrą powinno chyba być powodem do radości w takim wypadku, prawda? W rodzinie może i nie zawsze się układa, ale na kim innym można polegać w tym świecie?
- Nie przyjechałaby, gdyby nie miała absolutnej potrzeby. Coś się stało, Lukrecjo, o czym ojciec mi nie pisze. Pozbywają się jej z domu. To mała wieś. A ja mogę się tylko domyślić, co może być tym problemem... - Spojrzała Lukrecji w oczy z zakłopotaniem. Słowo “ciąża” było najbardziej prawdopodobną alternatywą.
-Widzę zatem, że niestety przybyłam w nieodpowiednim czasie – zmartwiła się księżna d'Aragorn. -Na ile to dla ciebie warte, mam szczerą nadzieję, że sprawy z twą rodziną ułożą się dobrze. Krwi nie da się oszukać, tęsknota zawsze w końcu wygra z głupią pruderią i męską dumą. A jeśli znajdziesz czas, zapraszam do pałacu. Zatrzymam się w Rzymie na pewien czas, także zlecenie podtrzymuję – powiedziała, zbierając się do wyjścia. Na schodach przypomniała sobie jeszcze jedno -ach, no przecież! Cesare kazał uszyć dla ciebie suknię. Ją też musisz koniecznie odebrać – widać informacje wśród tego rodzeństwa rozchodziły się szybko. -Do zobaczenia – pożegnała się, a jej służąca złożyła pokłon.

_______________________________
1 - Marta Syrko
2 - Affresco - God's Year 1495 by Fernando Russo
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 15-05-2013 o 16:24.
Zapatashura jest offline  
Stary 07-05-2013, 16:30   #28
 
Maura's Avatar
 
Reputacja: 1 Maura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodzeMaura jest na bardzo dobrej drodze
Są takie dni, gdy nie ma się ochoty wstać z łóżka, bo świat wydaje się wielką górą, która wisi na cienkim włosku rozsądku i optymizmu. Lada chwila wszystko runie. A dzisiaj ten włosek wydawał się Carminie wyjątkowo cienki. Wielmoża z córką nie zgłosił się na lekcje, list od ojca leżał jak wyrzut sumienia na nocnej szafce, Giuliana domagała się czynszu, bo nadchodził koniec miesiąca, niedawno na jej oczach zginął człowiek i to pośrednio przez nią; gdyby nie wyprawa na rzekę, Marco nie musiałby atakować w jej obronie. Do tego musiała zanieść ukończony obraz Cesarowi, oraz zacząć malować nagą Lukrecję... aha, i odebrać suknię, którą zlecił jej uszyć dawny uwodziciel. Przypomniał jej się ojciec, który przyłapał kilkunastoletnią dziewczynę na pocałunku z Cesarem Borgią, zamiast na malowaniu fresków. Jakże potem grzmiał... jak wyrzucał jej rozpustę i kazał kajać się i natychmiast wracać do wioski pod Pizą... Nie wróciła; po pierwsze, to było coś więcej, niż pocałunki, po drugie, zasmakowała już wolności, a po trzecie, ojciec sam nie stronił od szybkiej miłości z pałacowymi służącymi. Kilkadziesiąt szybkich ruchów, trzęsące się tłuste pośladki sług, ukradkowe kąty, hipokryzja ojca i patos matki... Carmina nie tak wyobrażała sobie miłość. Problem z nią polegał na tym, że naprawdę wierzyła, że spotka jeszcze gorące, czułe uczucie; mimo tego, że jej niewinność poszła liczyć chmury na łące, że Cesare okazał jej całkiem uprzejme współczucie, gdy zapłakana mówiła mu, że ojciec wrócił sam do Pizy i oznajmił, że nie ma już córki. Och, dostała suknie, nieco złota, pomoc przy wynajęciu kamienicy, a ponieważ nie narzucała się i nie histeryzowała, zostało jej nawet coś w rodzaju pobłażliwej przyjaźni papieskiego syna. Ale Carmina nadal czekała na swoją miłość, malując, nalewając kotce mleka i popijając białe wino w trattorii z podstarzałymi przyjaciółmi z ulicy.


- Och, szlag by to... - jeszcze raz przeczytała list, gdy Lukrecja odeszła. Nie ulegało wątpliwości, mała Ana jest w ciąży, a ojciec wysyła ją do niej, do Rzymu, by pozbyć się problemu. Być może przyjedzie dzisiaj... za co będą żyły? Który to miesiąc? Nie była gotowa, by zostać ciotką! Trzeba będzie znaleźć akuszerkę... a najlepiej i męża dla Any... ale ona ma szesnaście lat! Kto zechce szesnastoletnią, upadłą pannę z dzieckiem? Giuliana ją zabije... o tak, Giuliana...

Carmina siadła na łóżku i jęknęła, obejmując głowę... czekała ją wizyta w pałacu i to jeszcze tego samego dnia...

Jakiś czas potem, ubrana w schludną, brązową suknię i białą koszulę, ze związanymi włosami, z obrazem pod pachą, szła w stronę pałacu watykańskiego. Popołudniowe światło było łagodne, kwietniowy dzien ciepły i jasny.

- Carmina? - dotarł do niej głos męski, głos znany, przebijający się przez tłum ludzi. Mieszkańcy, przede wszystkim jednak pielgrzymi wypełniali bowiem miasto. Był pytający oraz słyszała go od tyłu, kiedy jednak odwróciła się zaskoczona, zmienił się na twierdzącą, wesołą tonację. - Carmina, haha. Nie spodziewałem się, że spotkam cię tutaj, ale to rzeczywiście bardzo miły przypadek. Bongiorno signorina - było widać, że to Visconti, on to bowiem pojawił przy niej przedostając przez gromadkę przechodniów.

- Oo... witaj, Marco. Idę do pałacu, Lukrecja chce, żeby ją malować, a Cesare... - umilkła, nagle uświadamiając sobie, że Marco nic nie wie o obrazie, który ściskała pod pachą, ani o tym, że papieski syn nadal funduje suknie swojej byłej kochance. Zarumieniła się po czubki uszu.- Cesare też chce mnie widzieć.. - dokończyła, wsuwając mu rękę pod ramię; szczerze się ucieszyła, że nie musi przedzierać się przez kordony straży sama.
- Lukrecja? Malować? - powtórzył Pizańczyk ucieszony spotkaniem. Przypomniał sobie sytuację podczas balu, kiedy córka papieska wywaliła poprzedniego portrecistę. - Książę Walencji? - jego męskie ramię chętnie przyjęło dłoń pięknej dziewczyny. - Rzeczywiście księżna pani lubuje się w obrazach i cieszę się, że powierzyła tobie namalowanie swojego wizerunku. Ale Cesare, hm, książę Walencji. Cóż niebezpieczne spotkanie - przyznał jakby wahając się. Valentino znany był bowiem nie tylko jako dobry dowódca, ale największy kochanek Italii, który pociągał swoim męskim urokiem oraz jakąś gwałtownoscią wiele pań. Mówiono nawet, ze siostra Lukrecja także mu uległa, aczkolwiek jednak inni uwazali to za niemiłą plotkę. - Cóż, ja mam obejść posterunki nadtybrzańskie oraz skopać parą tyłków, co by ruszyli się nieco rozgladając wokoło. Wiesz doskonale, że Aleksander oraz jego syn naprawdę sa obecnie wrażliwi na wszelkie sygnały wskazujące, że straże miejskie obijają się miast szukać sprawcy zamachu.
Końcówkę dodał cicho, tak, żeby nie dotarła do niczyich uszu poza carminowymi.

Doszli już całkiem blisko apostolskiego pałacu, Carmina już widziała korony drzew w pałacowych ogrodach, słowa Marco stropiły ją jeszcze bardziej. Nie było to miejsce na wyjaśnianie, kim był dla niej kiedyś Cesare, zresztą, nie byli z Markiem aż tak zażyli, mruknęła tylko:

- Znam go od dawna, poznałam, gdy nadzorował prace nad freskami w pałacu... wiesz, przyjeżdża do mnie siostra, ojciec przysłał list - po czym uniosła ku niemu orzechowe, zakłopotane oczy - Pozbywają się jej z domu. Chyba ma... kłopot. Wiesz... zaopiekuję się nią. Ma tylko szesnaście lat...

Własciwie jakoś przesmyknął sie przez jej słowa dotyczące księcia, ale zatrzymał na siostrze.
- Siostra? Właściwie - przyznał - także mam siostrę. Ma na imię Laurencia, ponadto też ma szesnaście lat, przynajmniej tyle powinna mieć. Dawno jej nie widziałem, brat napisał mi tylko, że szuka dla niej odpowiedniej partii, ale ale pewnie sie cieszysz. To znaczy nie ewentualnymi kłopotami, ale to miłe, kiedy przybywa ktoś należący do rodziny. Musisz kochać ją, skoro tak po prostu przyjeżdża do ciebie oraz ty chcesz się nią opiekować. Przyznaję właściwie - wahał sie moment - iż moja najbliższa rodzina nie jest tak blisko ze sobą, jak chyba twoja.

Górą przeleciało stado gołębi, jasnowłosa malarka zaśmiała się cicho, niewesoło, zatrzymując na chwilę i zaglądając mężczyźnie w oczy.

- Marco... mój ojciec i matka zerwali ze mną kontakty pięć lat temu. To pierwszy list od tego czasu od nich do mnie, choć ja słałam co roku, na moje urodziny, wiadomość, że żyję, że mam się dobrze i... i trochę złota dla padre Domenico, to taki ojczulek z mojej wsi.Miałam wobec niego dług. Uznali, że jestem upadłą kobietą... a druga upadła córka to już za wiele. Pewnie lżej byłoby dla nich, gdyby Ana umarła, ale ona miała zawsze wiele uporu w sobie, więc jedzie do mnie. A ja jej nie opuszczę, starczy jedzenia na mnie, starczy i na nas dwie. A potem na troje. Jak Bóg da. - odetchnęła, zauważywszy, że ściska rękaw mężczyzny za mocno, jakby szukając pociechy. Zarumieniła się znowu. Jakoś łatwo rozmawiało się jej z Markiem. - Odprowadzisz mnie do samego pałacu? - poprawiła obraz pod pachą.
- Tak, jeśli nie masz nic przeciwko, to tak naprawdę ucieszyłbym się mogąc cię odprowadzić - przyznał zwyczajnie, tak po prostu jakoś. - Moje posterunki to dwa nadtybrzańskie, więc właściwie nawet mi po drodze. Ponadto obsadzający je żołnierze należą do Baglioniego, toteż szlachetny lord poprosił mnie jedynie, żebym przetrzepał zadki leniwych wojaków. Chętnie wykonam to, gdyż, biorąc pod uwagą sytuację wśród kondotierów, lepiej mieć przyzwoite relacje wśród kompanijnej braci. Zaś co do siostry, to bardzo szlachetne, co właśnie powiedziałaś - przyznał szczerze, bowiem takie podejście do własnej rodziny rzeczywiście zdarzało się rzadko. Większość dbała jedynie, by nabić swoją kabzę, toteż mogła wyczuć szacunek wewnątrz jego słów. Stanowczo wydawało się, że nie była to jedynie lukrowana dworska galanteria, ale połączenie uznania, podziwu oraz trochę zmartwienia, jak ona sobie poradzi. Sam przecież nie mógł jej pomóc mając niewiele. - Co do siostry, jeśli ma choć część twojego wdzięku, swobodnie poradziłaby sobie na dworze. Mogę spytać hrabiny di Modrone, czy nie poszukuje damy dworu. Inne panie … - przerwał jakby ważąc niepewne słowa mało bardzo pochlebne - inne panie bywają niekiedy płoche wśród arystokracji. Nie twierdzę, że kuzynka hrabina nie ma wad, ale biorąc pod uwagę resztę szlachty, to twojej siostrze nie powinno być źle, jeśli zarówno ty, jak ona byłybyście zainteresowane - poddał dziewczynie propozycję. Wprawdzie nie wiedział, czy hrabina się zgodzi, ale faktem jest, że damy takiej nie miała, zamożna była, dumna także, więc pomysł posiadania własnej dworki mógłby jej przypaść do wypełnionego duma magnacka gustu.

- Damy dworu? - pokręciła głową z jakąś czułością - Och, Marco... ona za pracę służącej byłaby wdzięczna, albo pokojówki. Ma rękę do włosów, zawsze zaplatała mi cudowne warkocze... a w ogóle, to dziękuję ci za tamto, nad rzeką... Ja nie myślałam, wiesz. Że tak będzie...
Damy dworu? Wszak córka wielkiego malarza oraz wybitnej artystki, znajomej najwybitniejszych postaci society Rzymu nie mogła być służącą. Patrząc przecież na Carminę, dostrzegał piękną, pelną wdzięku oraz swoiście dystyngowaną kobietę, która mogłaby być ozdoba każdego fraucymeru. Czyż więc jej siostra az tak się różniła? Ale cóż, jak sama Carmina stwierdziła, nie spotykali się długo, więc może najpierw musi sama ocenić.
- Wobec tego po prostu wróćmy do tej rozmowy, kiedy twoja siostra przyjedzie. Któż wie, może jej umiejętności zaskoczą cię całkiem miło? - zaproponował dziewczynie. - Natomiast tamto, właściwie spacer był bardzo udany oraz cieszyłem sie nim - przyznał puszczając dziewczynie niczymże prawdziwą strzałę wesołe mrugnięcie. - Końcówka także okazała się szczęśliwa dzięki twym przyjaciołom. Muszą naprawdę cię bardzo lubić. Prawdziwi przyjaciele cenniejsi niżeli złoto szczere. Tym bardziej, kiedy mamy epokę burzliwą. Łatwiej posiadać złoto, niżeli naprawdę bliskie osoby - trochę wynurzeń wyrwało mu się jakoś odruchowo.

Znaleźli się już na placu, w ciżbie, manewrując, doszli do centralnej fontanny, w której chlapały się pospołu dzieci i wróble. Carmina zatrzymała się, podając Marcowi obraz, by potrzymał, a sama ochlapała twarz zimną wodą. Czuła ciągle na policzkach rumieńce. Towarzystwo Marca dziwnie ją rozpraszało. Wytarła się rękawem.

- Jak wyglądam? Mogę tak pokazać się w pałacu?

Jasnowłosy rozczochraniec w brązowej, płóciennej sukni i delikatnej, białej koszuli, bez drobiny barwiczki czy pudru, o oczach jak orzechy i rumieńcach na policzkach; mogła się przejrzeć w jego minie jak w lustrze.

Puder potrzebny jest paniom, które chcą ukryć wady swojej cery. Carmina jednak skrywać nie miała co. Dzięki właśnie takiej naturalnej postawie jakby uderzała świeżością oraz innością. Kontrast biorąc pod uwagę rzymską kamarylę. Trzymając obraz przyglądał jej się jakoś … pewnie tkliwie. Przynajmniej spoglądał jakoś miękko na nią. Była ładna, chociaż nie klasycznie italijska urodą, lecz pięknością stanowiącą połączenie najlepszych cech Włoch oraz północy. Miała jasne włosy, delikatną cerę, smukłe kształty. Poruszała się pełną wdzięku gracją, jakby malarska sztuka, którą uprawiała, uszlachetniała także zachowanie, urodę, sylwetkę.
- Możesz oczywiście - uśmiechnął się. - Naprawdę pięknie wyglądasz. Uważaj tylko, żeby któraś spośród pań powodowana zazdrością nie obraziła się na ciebie - rzucił tekstem, który miał uchodzić za dowcip pewnie. Może zresztą był nawet, chociaż Pizańczyk nie należał do elity dyplomacji potrafiącej odnaleźć odpowiedni kawałek na każdą wyimaginowaną okazję. - Hm, kiedy planujesz kończyć dzień pracy na papieskim dworze? - spytał Carminę.

Oparta biodrem o fontannę pogładziła rozczochrany łebek jakiegoś ulicznika, który uczepił się jej sukni, poszukała w kieszeni i wyciagnęła ciastko, które zostało jej z pospiesznego śniadania podczas spaceru. Dała malcowi i wyciągnęła ręce po obraz, którym objuczyła Marco.

- Powinnam skończyć za cztery, pięć godzin. Będę czekać. I dziękuję - powiedziała po prostu, po czym wspięła się na palce i cmoknęła go w policzek - I bynajmniej nie za komplement. Za to, że jesteś... - odwróciwszy się na pięcie, ruszyła ku straży, jakby bała się powiedzieć za dużo...
- Jeśli skończę obchód posterunków wcześniej, jeśli chciałabyś, mógłbym wrócić oraz poczekać na ciebie - powiedział nieco ciszej niż zwykle, już trochę do jej pleców. Właściwie nie wiedział, czy usłyszała. Bowiem wchodziła już niemal do pałacowych bram papieskiego dworu. Bardzo pozytywnie zaskoczony pocałunkiem uradował się oraz uśmiechnął się szeroko do niej, do tłumu przechodniów oraz do rzymskich ulic.
 
__________________
Nie ma zmartwienia.
Maura jest offline  
Stary 07-05-2013, 16:41   #29
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Wprawdzie osobiście Baglioni nie mógł nic polecić Pizańczykowi, który nie podlegał mu bezpośrednio, jednak zarówno stopniem, jak godnością wojskową, górował nad nim. Nawet więc jego prośba miała swoją wagę, tym bardziej, że Visconti nie należał do osób, które lubią odmawiać. Szczególnie, że sam także czuł swój własny interes, żeby dobrze się zaprezentować podczas całego tego burdelu. Dla Baglioniego natomiast, znającego swoich ludzi oraz ich, oględnie mówiąc, niska karność, wysłanie oficera na posterunek dla kontroli oraz przypomnienia rozkazów, dawało szansę, że jego podwładni zamiast lenić się oraz łajdaczyć po kątach przynajmniej niekiedy wezmą się za cokolwiek wojskowego.

***

Carmina udała się do papieskiego obejścia natomiast on ruszył ku wojskowym posterunkom. Pierwszy spośród nich znajdował się w ciągu budynków dobrej dzielnicy zamieszkiwanej przez kupców. Niedaleko samego Watykanu nad samym Tybrem. Front budynku otwierał się na nadrzeczny bulwar, zaś tył na plac miejski.


Budynek ten wykorzystywano na sto możliwych sposobów. Mieszkali tu ludzie, działały kantory, prowadzono handel, swoje usługi ofiarowali rzemieślnicy, sprzedawcy usług, nawet działał karczemny burdel. Wśród tych instytucji parę niewielkich pomieszczeń zajmował posterunek. Kilku wojaków podlegających Baglioniemu, którzy normalnie mieli pilnować porządku na placu podczas dni targowych. Jednak przez pozostałe dni ruch tutaj był znacznie mniejszy, toteż gwardziści właściwie niewiele mieli pracy. Pewnie dlatego właśnie znajdowali sobie jakieś idiotyczne zabawy, jak właśnie ta, która spowodowała, ze Gutavo Loupe leżał teraz zwijając się z bólu, zaś jakiś kompan pochylał się nad nim usiłując zajarzyć, co jest grane. Inni wrzeszczeli głośno przeklinając.


Niewielki posterunek opanowany przez chaos, przynajmniej tak wszystko na to wskazywało.
- Katz, Demby, co tu się dzieje? – Pizańczyk wleciała do izby zaskakując wszystkich. – Jasny szczyl, możecie to wyjaśnić, za co się wam do jasnej ciasnej płaci? – wkurzył się wskazując na leżącego wojaka. Właściwie znał ich wszystkich, jak nie po imieniu to przynajmniej po twarzach. Jakby nie było, odbyli ze sobą cała kampanię. Tyle, że było ich nieco zbyt mało, niżeli powinno. – Katz? – powtórzył pytając podoficera pełniącego funkcję dowódcy posterunku, mężczyzny przyodzianego ciemnobrunatnymi szaty oraz ustrojonego zdobionym pierzastą kitą kapeluszem.

Tamci spojrzeli po sobie wściekle. Pojmował doskonale ich gniew, gdyż Pizańczyk przyłapał ich przy czymś, co stanowiło mocarne wykroczenie przeciw kodeksowi najemników. Ogólna zasada wynajmowania kompanii najemnych była taka: kapitan deklarował ilość wojaków, zaś za tą ilość była mu wypłacana premia. Rzecz jasna, wielu kondotierów podawało wyższe stany, niżeli rzeczywiste chcąc zgarnąć większe pieniądze do własnej kieszeni. Identycznie postąpili na tym posterunku, tyle, że z Baglionim, który mógł sobie sam płuc w brodę, iż nie sprawdził stanów.
- Wiecie mości Visconti – Katz Veronino pociamkał chwilę próbując zmienić temat – Gustavo miał właśnie mały wypadek … chłopcy poszli po jakiegoś medyka. Pośliznął się trafiając na klingę mie …
- Nie pitolcie sierżancie
– Visconti patrzył sceptycznie na leżącego Lopeza. – Facet ma dawne siniaki, limo pod okiem pożółkło oraz oberwał gdzieś na tyle, że utracił sporo krwi. Nie chrzań więc, że miał jakiś wypadek, chyba, że czymś takim jest bójka karczemna. Żadni więc kolesie nie poszli po jakąś pomoc. Stop!
Głośne polecenie Viscontiego przerwało wyjaśnienia, do których chciał się zabrać Katz. Otwierał usta, ale jakoś nie wydobył głosu. Ostre polecenie Viscontiego przytkało go.
- Katz, pilnowanie waszych stanów ilościowych to robota Baglioniego, nie moja. Mam więc gdzieś wasze szwindle. Aczkolwiek radzę uważać, bowiem mości Baglioni nie lubi być obrabiany na boku przez swoich podwładnych. Mnie interesuje, żebyście ruszyli swoje zadki od czasu do czasu oraz popatrzyli, czy wokoło nie dzieje się nic podejrzanego.
- Toż patrzymy
… - usiłował wyjaśnić Katz.
- Takiego wała, chyba po karczmach, ale jak mówię, wisi mi to. Sami wiecie, co się działo, sami wiecie, że jest nagroda oraz sami wiecie, jak książę Walencji reaguje, kiedy ktoś olewa jego rozkazy. Rozkaz zaś podwyższenia czujności wydał sam Valentino. Masz chwytaj – podrzucił mu rulon. – Ten pysk dla was do zapamiętania. Za złapanie go, albo przynajmniej informację, nagroda, za olewanie, sami wiecie.
- To niby co mamy robić?
- Wziąć portret, połazić, popytać miejscowych, albo przechodniów, wspominać, że jest nagroda oraz pamiętać, że za jakiś czas Valentino wyśle kogoś sprawdzać, jak działają posterunki. Ot, po prostu popyta miejscowych, czy chodzą strażnicy, czy sprawdzają, czy pytają. Szpicle książęcy biegają po mieście niczym ogary. Oraz faktycznie poślij po jakiegoś medyka do Gustavo, żeby mu się nie paprało.
- Mości oficerze
… - Katz ewidentnie wahał się.
- Baglioniemu mówić nic nie muszę, to nie moja brocha. Miałem wam przekazać polecenia oraz ostrzec. Uczyniłem dokładnie to, co trzeba, resztą zajmujecie się wy. Arrivederci campagni – machnął niedbale na do widzenia. Tak czy siak Katz miał trochę do myślenia, bowiem doskonale wiedział, że skoro oficer wdepnął dostrzegając jego szwindelki, lepiej wyprostować wszystko oraz nadrobić aktywnością. Przynajmniej właśnie tak można było przypuszczać.

Gorsza nieco dzielnica powitała go, kiedy szedł do następnego posterunku. Wąskie ulice, niekiedy wykładane kocimi łbami, częściej zaś nie. Rynsztoki, którymi płynęły ścieki, ludzkie odchody, brudy oraz pomyje. Żebracy wyglądający bardziej na łotrów spod ciemnej gwiazdy. Najtańsze dziwki, które rozkładały nogi prze każdym za parę groszy. Dawno przeżute, wyplute oraz tysiąckrotnie skonsumowane. Niekiedy jednak trafiał się nieco lepszy kawałek ulicy, trochę czystszy, może zamożniejszy, albo też po prostu mieszkańcy tamtejsi pamiętali lepsze momenty. Przy takim właśnie ciągu przyzwoitszych kamieniczek mieścił się kolejny posterunek. Miejsce ogólnie wydawało się dobrze pomyślane, bowiem akurat ta część ulicy wznosiła się na niewielkiej pochyłości. Deszcz szczypko spłukiwał z niej do pobliskiego Tybru wszelkie śmieci.


Wchodziło się przez nabijane drzwi na podwórko schodzące wprost Poprzedni posterunek przepełniała spięta atmosfera, jakże kontrastująca z tym, co odbywało się tutaj. Najpierw natrafił na wesołego kompana, któremu towarzyszyły dwie, młode, jeszcze weselsze panie. Właściwie chyba nawet nie wyglądały na dziwki, ot córki miejscowych rzemieślników, które miały ochotę na małe co nieco ze szwarnym, brodatym wojakiem, który opowiadał im właśnie, jak sam zdobywał solidnie umocniony zamek.


Wedle jego wspaniałej opowieści można tylko się zastanawiać, po co komukolwiek byli potrzebni inni żołnierze.

Na podwórzu wdepnął na kolejnych trzech wojaków rozmawiających, barwnie przyodzianych. Czuć było od nich zarówno pot, jak zapach całkiem dobrego wina.


Obok nich ostro zapodawał ustrojony minstrel rżnąc jakąś melodyjkę, która gryzła każde jakie takie wyszkolone muzycznie uszy. Kiedy jednak dostrzegł wchodzącego mężczyznę przestał grać unosząc swój instrument oraz odsunął się gdzieś dalej.


Artysta wydawał się wywalony ze składu jakiejś grupy muzycznej. Ubrany był bowiem solidnie oraz nieco dworsko. Stój miał czysty, włos oraz brodę trefnione zaś uśmiech profesjonalnie ujmujący. Nieopodal niego stał Martinus Polonensis, najbardziej lubiany podoficer Baglioniego. Pochodził ponoć gdzieś ze stron północnych, spod panowania jagiellońskich królewskich mości. Był niezwykle wrażliwy na wszelkie przygany dotyczące swoich władców oraz twierdził, że prawdziwie polski szlachcic, którym się powiadał, jest niczym cudzoziemski książę. Gadał brednie, jednak skoro do walki stawał gorliwie, odwagą, czy nawet zuchwalstwem sławił swojego pryncypała, zaś później przodował także karczemnymi awanturami oraz ucztowaniem, lubiany był oraz szanowany.


Ustrojony czerwono – ciemnymi szaty Martinus słuchał muzyki, ale wstał dostrzegając nadchodzącego Pizańczyka. Pewnie także pił, jednak wydawał się, jakby alkohol spłynął po nim niczym po jakiejś kaczce.
- Witam, witam, panie Visconti – zerwał się chybko ze starego zydla, aż mu wąsiska podskoczyły. – Oficer nas odwiedził, haha, witam szczerze. Może kurczaka, sera, albo wina. Mamy dobre toskańskie, co to normalnie idą jedynie na stoły wielkich panów.
Pizańczyk absolutnie nie wątpił, że Martinus posiada to wszystko. Kolejną rzeczą, z której słynął, było niesłychane kombinatorstwo oraz spryt, dzięki którym jego chłopcy zawsze mieli dobre żarcie, niezłe kwatery oraz chętne dziewczęta. Kiedy podczas oblężeń zdarzało się, że furażerka szwankowała, przy ognisku jego drużyny zawsze piekło się jakieś mięcho, zaś uschnięte gardło omywał solidny trunek. Jakim sposobem zdobywał to wszystko dla siebie oraz swoich nikt pojęcia nie miał, jednak faktem, ze do jego pododdziału garnęło się wielu. Martinus jednak wybierał wyłącznie takich, którzy umieli dobrze się bawić, ale także dzielnie walczyć. Dzięki właśnie temu doborowi, potwierdzanemu podczas walki, uważali się oni za elitę wojska Baglioniego.
- Witaj Martinus, nie da rady, jednak dzięki. Ucztować akurat nie lza, kiedy rozkazy przychodzą.
- Coś ciekawego? Pewnie kwestia tej rozróby, co to papę mało co nie uciukali widelcem
– plotki stanowiły chyba najszybszy sposób komunikacji, przekraczając wszelaką sensowna prędkość. Pizańczyk mógł tylko potwierdzić.
- Właśnie dokładnie to rzec trzeba. Masz – podał Martinusowi rulon – ten koleś może być zamieszany. Jakby co, jest nagroda oraz łaska papieska. Trza …
… wiadomo
– przerwał mu dowódca wesołego posterunku – pokazać miejscowym, obgadać, sprawdzić. Duża ta nagroda? Fiufiu – mruknął, kiedy Pizańczyk wyjaśnił, że to decyzja Valentino. Cesare słynął bowiem nie tylko ze zdolności politycznych oraz wojskowych, ale także solidnych
umiejętności motywacyjnych. - Ech, dobrze że poleciłem chłopakom, żeby nie pili ponad garniec korzennego wina. Spokojnie mości Visconti, zaraz wyślę kilku chłopaków, żeby pościągali resztę, która łajdaczy się po okolicy. Potem zapoznam wszystkich oraz ruszamy pogadać. Wiemy doskonale, kto taki zna wszystkie miejscowe ploty. Magiel, karczma, balwierz – wymieniał. – Spokojnie popytamy oraz damy cynka, jakby coś się znalazło – przeciągnął się. – Jak trza ruszać, to trza, a ty, Vespuccino – zwrócił się do minstrela, który stał dalej pod ścianą podwórzową – idziesz także. Wiemy, że znasz nieco panienek karczemnych, jeśli cokolwiek wiedzą, wydobędziesz jakoś, nagroda zaś cóż, przyda ci się pewnie nie mniej, niż komukolwiek innemu.
- Wobec tego powodzenia
– rzucił Visconti zaczynającemu wyłapywać energicznie wojaków podoficerowi.
 
Kelly jest offline  
Stary 07-05-2013, 18:31   #30
 
Yannar's Avatar
 
Reputacja: 1 Yannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znanyYannar wkrótce będzie znany
Powóz trząsł się miarowym tempem po wyboistych uliczkach Rzymu. Lukrecja siedziała w jego wnętrzu coraz bardziej zmęczona i znużona. Marzyła, że odpocznie nieco w domowym zaciszu, sprawdziwszy wprzódy ogólny rytm dnia rodziny i służby. Myśli ulatywały poza horyzont niczym stado dzikich gęsi jesienią. Ciężka jak kamienie na dnie Tybru głowa opadała siłą bezwładu na piersi. Przysnęła. Obudziło ją silne szarpnięcie. Jej ciało poleciało na przeciwległe siedzenie. Ostatkiem sił zatrzymała się na wyciągniętych dłoniach by utrzymać się w jako takim ładzie. Wychyliła się przez okno i ze zdziwieniem zobaczyła, że dotarła już na miejsce. Dumne Pallazo della Cancelleria wznosiło się na kilka kondygnacji wyróżniając się nowoczesną renesansową architekturą. Stangret zatrzymał się przy głównym wejściu na Campo de Fiori. Gościny jej rodzinie udzielał sam karydanł Raffaele Riario, który sympatyzował z jej bratem.



Wzniesiony od podstaw w renesansowym stylu budynek, budził wśród rzymskich notabli nieskrywany rodzaj zazdrości. Raffaele Riario został mianowany kardynałem w 1477, w wieku siedemnastu lat, a kilka lat później został tytularnym kardynałem. Mówiło się, że ponoć budynek stoi na ruinach dawnej świątyni San Lorenzo z Damaso. Mawiano także, że nocami po krużgankach i izbach wędrują dziwne postacie odziane w długie szaty i pobrzękujące łańcuchami. Lukrecja jednak nie tylko nie bała się ich, co nie wierzyła w dziwne jak dla niej opowieści. Kardynał Riario zamieszkał co prawda na początku w rezydencji kardynalskiej w pobliżu kościoła, ale wkrótce postanowił odbudować kościół i pałac. Pikanterii dodawał fakt, iż cała budowa była finansowana z jego wygranej w kości. Budynek miał od strony Via del Pellegrino piękny balkon z hasłem "Hoc opus sic Perpetuo" wykonany według słynnej szkoły Andrea Bregno a jego charkterystyczną cechą były płaskorzeźby przedstawiające Rosa Canina, rzadki gatunek róży z pięcioma płatkami, która była heraldycznym symbolem Riario. Wnętrze pałacowych murów rozświetlał krużganek z podcieniami wyłożonymi trawertynem w kolorze kości słoniowej co na owe czasy było symbolem wyłożonej twardej gotówki na budowę. Czterdzieści cztery egipskie, granitowe kolumny podpierały szerokie podwórze, dając możliwość schowania się rozmaitym podsłuchiwaczom i wytrawnym graczom dworskim, zarówno rzymskim, jak i watykańskim. Interesy świeckie bowiem nieustannie mieszały się z tymi ze świata duchowych wielmożów. Koncepcja wnętrz wyróżniała się także ogromnym muralem autorstwa Giorgio Vasari zakończonego w ciągu zaledwie stu dni.

Wyszła z powozu niespiesznie układając na sobie fałdy sukni i poprawiając strój, który zburzył swój ład nagłym hamowaniem karety. Posłała stangretowi pod nosem wiązankę gorących jak lawa życzeń niezbyt udanego życia. Otrzepała ostatni nieład na sobie i weszła w chłodne, pałacowe mury.

Jej rodzinie przeznaczono południowe skrzydło, udała się więc w tę stronę, mijając po drodze krzątających się ludzi. Weszła śpiesznym krokiem na piętro i z rozmachem otworzyła drzwi. Zaskrzypiały w swój charakterystyczny sposób niczym drzewo proszące ostatnim tchnieniem o łagodne ścięcie. To co ujrzała zatrzymało ją w miejscu. Ano jej dzieci umorusane i brudne bawiły się beztrosko rozrzucając resztki ze śniadania po całym pomieszczeniu. Służba jakby rozpierzchła się na sam dźwięk jej kroków, chowając się dosłownie do każdej wolnej mysiej dziury. Pijany małżonek leżał na stole między opróźnionymi butelkami wina i niedbale ustawionymi naczyniami. Odór alkoholu i potu unosił się w powietrzu drażniąc powonienie. Zmęczona twarz w ciągu mgnienia oka ustąpiła wściekle zaciętej minie. Złapała się pod boki i krzyknęła ile tylko sił w płucach... szyby w oknach lekko zadrżały.
- A żeby Cię! Tak się skundlić. Tak upaść. Tak... Zacisnęła pięści z niemocy. Na cóż bowiem zdały się jej słowa. A biadolić w takich chwili nie przystało. Nie jej.
 
__________________
Błędy uczą nieufności do świata i do siebie. *T. Konwicki*
Yannar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:14.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172