[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=IDgKEdPSQhU[/MEDIA]
Pobity chłopiec...?
Mięśnie tężeją w lodowym uścisku grozy.
Ranne dziecko!
Opanowuje panikę - by rzucić wszystko, biec, ratować pomóc! - ostatkiem sił. Rozgląda się wokół; uśmiechnięte buzie dzieci patrzą z lekkim niezrozumieniem na jej nagle pobladłą twarz.
Otrząsa się, i najdelikatniej, jak to możliwe, stawia dziewczynkę na ziemi.
"Gabrielu" - mówi powoli, bo język jest dziwnie zesztywniały i nie chce jej zupełnie słuchać - "pobiegnij natychmiast po kogoś starszego, niech zajmie się dziećmi. To bardzo ważne!"
"A Wy" - zwraca się do maluchów, które już chyba dostrzegły, że dzieje się coś niedobrego i struchlałe, zbiły się w ciasną gromadkę - "Pójdziecie teraz do swoich pokojów. Nie zatrzymujcie się nigdzie po drodze i idźcie tam od razu! Bez wychodzenia, póki nie wrócę." - jej głos, choć lekko drżący, jest pełen powagi, i dzieci reagują bez szemrania.
A potem biegnie. Ogród, drzwi, korytarze zlewają się w jeden, koszmarnie długi tunel, ale w końcu dopada do drzwi gabinetu pielęgniarki. Zadaje sobie torturę, czekając te nieprawdopodobnie rozciągnięte sekundy, by uspokoić oddech i wejść tam spokojnie i po cichu.
Chłopiec wygląda strasznie: małe, drżące ciałko rozłożone na kozetce po mrugającą, ciemną świetlówką wygląda jak upiorny eksponat, zdjęcie z kiepskiego horroru. Ma rozerwaną koszulkę; widać spod niej wyraźnie sino-czarno-czerwoną opuchliznę, rozlewającą się na całe malutkie ciałko. Twarz dzieciaka jest zapuchnięta - trudno powiedzieć czy bardziej od łez, czy od razów, które odcisnęły się czerwonymi pręgami na jego buzi.
Jest półprzytomy; niebieskie oczy poruszają się po dziwnych, urwanych ścieżkach, a rozbite usta chłopca szepczą niezrozumiały bełkot cierpienia.
Widziałam takie rany. Nie często, ale zdecydowanie za często. Czasem po sierocińca przywożą dzieci z interwencji: wielkookie, przerażane istoty, które boją się każdego gwałtowniejszego ruchu ze strony dorosłych, które zawsze siadają w końcu sali i których ciała noszą zwykle ten sam straszny stygmat: fioletowe sińce (a czasem i zrośnięte kości) od regularnego bicia ciężką ręką (lub czymkolwiek innym) rodzica.
Nie rodzica - poprawia się w myślach -
Potwora.
W gabinecie jest telefon; wybiera numer pogotowia (tu, w tym gabinecie nie ma zbyt wiele, by pomóc). Dyspozytor przyjmuje zgłoszenie i jęczy coś o pogodzie, że deszcz, że karetki są opóźnione; słowa ledwo docierają do jej umysłu - na widok tak olbrzymiej krzywdy, jaką można wyrządzić istocie tak czystej i niewinnej jak dziecko, w jej duszy otworzyła się jej przepaść bez dna, sięgająca do jądra jej jaźni.
Chwyta chłopca za rękę; małe paluszki zaciskają się na jej dłoni. Pustka w jej duszy wypełnia się żalem, gniewem i determinacją.
Gdzieś niedaleko słychać syrenę zbliżającej się karetki.
Vanessa de Marco pochyla głowę i płacze.
***
Gdyby któryś z nielicznych, i próbujących ukryć się przed ulewa przechodniów spojrzałby na chwilę na ciemną bryłę miejskiego sierocińca, ujrzałby ze zdziwieniem, jak jedno z okien (należące do gabinetu pielęgniarki) eksploduje na chwilę porażającym blaskiem białego światła.
***
Lofiel podnosi głowę i płacze.
Ty, który popełniłeś ten straszny czyn; grzeszniku. Zaprawdę, powiadam Ci: módl się. Módl się długo i szczerze; módl się, by litościwy Bóg zesłał Ci szybką śmierć. Bowiem ja idę po Ciebie; a będąc zaledwie ułomnym odbiciem Jego doskonałości, nie mam w sobie tyle wybaczenia, by okazać Ci aż takie miłosierdzie. Módl się!
Zamyka obłędne oczy chłopca ciepłym pocałunkiem.
Wychodzi na deszcz, ściskając w dłoni znalezioną w gabinecie kopertę.
Ból, który przychodzi, rzeźbiąc na jej delikatnej skórze tajemniczy symbol, przyjmuje niemal z ulgą, jak znak, jak potwierdzenie. Machinalnie masuje opuszkami bliznę; na jej ustach błąka się słodko-gorzki uśmiech, kiedy skupiony na czekającym ją zadaniu umysł odczytuje sens tej nowej "ozdoby".
Rusza zdecydowanie przed siebie; wszystko jest teraz nieistotne, prócz jednego: ktoś skrzywdził dziecko. I ma ponieść za to sprawiedliwą karę.
Burza przybiera na sile.