Post napisany wspólnie z Kermem
Jack Woodes | Lou Rannes | Katrine de Seis
Zanim jeszcze ruszyli w drogę, Jack ponownie zwrócił się do Manfreda.
-
Co z tym ekwipunkiem? - spytał. -
Pochodnie by się zdały. I może jakaś lina, skoro to ma być spacer po podziemiach.
Linę, z łaski, dostali. Pochodniami dysponowali ludzie Manfreda, który w swej łaskawości przydzielił im jako eskortę dwóch swoich oprychów. I pewnie jako zabezpieczenie lojalności Lou i Jacka. Może i słusznie?
Tylko czy konieczne było zamknięcie za nimi bramy na cztery spusty?
***
Podziemia, do jakich wkroczyli, były w dużo gorszym stanie, niż droga, jaką przybyli do tego nieszczęsnego obozu.
-
Raczej nikt tu nie sprząta - zażartował Jack, spoglądając na Lou.
-
Najwyraźniej nam przypadło w udziale tępienie szkodników... - uśmiechnęła się niewesoło pod nosem.
Szkodnik to pojęcie względne. Jack jak już to wolałby pozbyć się dwóch aniołów stróży, co wraz z nimi wleźli w te podziemne korytarze, niż wysyłać na tamten świat bogu ducha winnego nieszczęśnika, któremu udało się wymknąć z obozowiska. Lou w zasadzie myślała podobnie, ale nie będąc jednak w stanie porozumiewać się między sobą i ustalić jakiegoś planu w tej kwestii, musieli zachowywać chociaż pozory.
Ciekawe, jak daleko to się ciągnie, pomyślał Jack.
-
Miły spacerek - uśmiechnął się do swej ‘narzeczonej’. -
Będzie co dzieciom opowiadać na stare lata.
-
Taaaaak. Zawsze marzyłam o tym, żeby spędzać z tobą wieczory pośród zawalonych lochów... - rzuciła Rannes całkiem rozbawiona - trudno powiedzieć, czy bardziej szopką w postaci przyszłych dzieci, czy samą wymianą zdań.
-
Za to cię kocham - zapewnił ją.
Z uśmiechem posłała mu całusa. Zachowywała fason bez względu na okoliczności.
Dalszą wymianę uprzejmości, komplementów i czułych słówek przerwała nagła zmiana scenerii.
-
Kto to tutaj wybudował? - Jack rzucił retoryczne pytanie. -
I kiedy?
Wszystko było w stanie, delikatnie mówiąc, wskazującym na zużycie. Znaczne zużycie. Strach by było wsiadać do takiej prowizorycznej windy, a o przejściu przez most można było zapomnieć.
-
Trzymaj się blisko mnie, a wszystko będzie dobrze. - Lou szepnęła do Katrine, gładząc jej blond włosy.
Dziewczynka podniosła na nią przestraszone oczy i skinęła blond główką. Obietnica padła w porę, bo nim zdążyli zdecydować, którędy ruszyć dalej, ten, którego szukali, jako pierwszy odnalazł ich... Tak im się przynajmniej zdawało w pierwszej chwili.
-
To chyba jednak nie ten - szepnął Jack, widząc ozdobnik tubylca - długi ogon.
-
Wie o kluczu - odpowiedziała elfka, zasłaniające Katrine własnym ciałem i opierając dłoń na rękojeści miecza.
Lou była najwyraźniej jasnowidzem, gdy wcześniej wspomniała o szkodnikach. Po krótkiej wymianie zdań, w której brały udział i ostre argumenty, w korytarzu pojawiło się całe stado wielkich i jeszcze większych szczurów, z wyraźnym apetytem spoglądających na stojącą przy moście piątkę i szybko idących w ich stronę.
-
Colores iridis! - Jack wskazał stado napastników, w stronę których popłynęła fala kolorowych świateł.
-
Do kołowrotu - zaproponował Jack, chcąc wykorzystać chwilę zamieszania wśród szczurów. -
I do góry!
Lou z Katrine ani myślały postępować inaczej. Ledwie przebrzmiały słowa Woodesa, a już wbiegały do czegoś przypominającego żelazną klatkę. Wystraszony pisk dziewczynki zlał się w jedno z popiskiwaniem szczurów.
Jack cofał się, usiłując mieć na oku wszystkie szczury.
Być może spadłby w dół, gdyby nie pomocna dłoń Lou, która dopilnowała, by jej towarzysz nie zmylił drogi i nie odbył zbyt szybkiej wędrówki na dno przepaści.
-
Do góry! - powtórzył Jack.
Lou popchnęła dźwignię.