Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-05-2013, 16:25   #33
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Marburg, klasztor Świętej Panienki Sprawiedliwości Wszechwidzącej Vereny. Sroga zima, dwa miesiące przed podróżą Thomasa do Averheim.

Wellentag 3, Vorhexen, 2522 KI

- Bracie Thomasie, to jest magister nauk astrologii i nieba znawca, herr Witwald Oberstadt. Wysłannik kolegiów altdorfskich do władz Ostermarku. Przedstawił wysokiego człeka o długiej brązowej brodzie, Thomasowi akolita Sesmin. - Traktuj go z należytym naszym gościom szacunkiem. Zacny magister zostanie u nas do jutra, do świtu, po czym w dalszą droge się uda. Zadbaj o niego, to ważna sprawa, rozumiesz? Sesmian patrzył wzrokiem spokojnym wszak szukającym posłuchu. Thomas już dawno przestał wchodzić z nim w batalie, zamiast tego wysunął się do przodu by przywitać gościa.

- Moje wyrazy szacunku magistrze Oberstadt. Thomas ukłonił się jak obyczaj nakazywał, po czym spojrzał na gościa.

- Witaj Thomasie, akolito w służbie... i mój szacunek tobie. Czarodziej tylko nieznacznie ukłonił się, ot, tyle na ile kark pozwalał.

Thomas zwrócił się do brata Sesmiana. - Usłyszałem cię bracie. Ordynacje twe wykonam usłużnie, zacny to gość w naszej świątyni jest. Tu Thomas ponowił ukłon w stronę czarodzieja tradycji niebios.

- Dobrze zatem. Zostawiam gościa pod twoją opieką. Zaszczytem było poznać cię mości profesorze. Sesmian skłonił się nisko po czym zrobił krok w tył i odwrócił sie na piecie. Herr Witwald również skłonił się, lecz jak chyba miał w zwyczaju, tylko tyle na ile starczało mu sił lub szacunku dla kapłanów. Sesmian odszedł i pozostawił magistra i akolitę samych.

Po chwili Thomas szedł już korytarzem w stronę prezbiterium, szacowny gość podążał za nim krok w krok. Swiątynia napawała uczuciem powołania i jakiejś wyższości stanu ducha i ciała. Thomas czuł to każdą częścią swego jestestwa. Ciszę świątynnych sal burzyło jedynie miarowe stukanie żelaznej laski którą dzierzył w dłoni gość i którą wpierał ręką o podłoge się opierając. Trzeba było przyznać że ów mąż wogóle nie wyglądał na takiego co by lagi tej potrzebował.

- Wspaniałe malowidła naścienne tu macie. Przyznam szczerze że nie spodziewałem się tego po marburskiej świątyni. Wybacz. Ciszę przerwał magister. Jego ton był oficjalny, podkuty przyjazną nutą i ze szczerymi przeprosinami.

- Wybaczać nie ma za co herr Oberstadt. Dobrze że może w szerokim świecie nikt o tym nie wie, wszak tylko na głowę problemy by nam to ściągnęło. Prawda? Odpowiedział i zapytał za razem Thomas. Wciąż szedł, nie dowrócił się... nie wypadało.

- To prawda, ale czasem trzeba na świat się otworzyć. Piekno dostrzec jego. Piękno nieba... a i lasów i gór... nawet morza. Brzmiał dziwnym echem odpowiedź maga, było w niej coś niepokojącego i energetycznego... ale na swój sposób zwiastowało dobrą zmianę. Dziwnych uczuć mieszanka.

Thomas nie wiedział co odpowiedzieć na takie słowa. Odkręcił głowę jedynie nieco w prawą stronę i pokiwał na zgodę. Wciąż kontynuował marsz.

- Tak po prawdzie to znalazłem się w waszej światyni z opaczności. Herr Witwald nie dokończył, nie powiedział czy z opaczności Vereny czy Sigmara, czy może samego Karla Cesarza, ale bo że tak nakazywała Dawna Wiara.

- Z opaczności powiadasz panie? Czyjej? Zapytał zaciekawiony Thomas. Wiedział że za dużo przychodzi mu rozmawiać z tym szacownym gościem. Będzie musiał dziś pójść spać bez kolacji... nie był zakonnikiem, ale wszystko ma swój czas i obowiązek w miejscu.

- Dobre pytanie Thomasie. Może niebiańskiej !? Witwald mówił zagadkami i miał niecodzienną prośbę. - Czy poprowadzisz mnie do ogrodu akolito?

- Do ogrodu? Wszak jest zima, tam stoi śnieg i mroźno jest siarczyście. Thomas był zdziwiony na tyle że musiał się zatrzymać i spojrzeć na człoweka który prosił o coś tak dziwnego jak oglądanie ogrodu zimą.

- Ogrody są piękne o każdej porze roku kapłanie. Ja bym chciał zobaczyć wasz zimą. Czy to kłopot? Herr Oberstadt był na prawdę dziwny. Thomas jednak skłonił głowę i poprowadził go bocznym korytarzem w stronę apsydy, skąd było już widać pokryty śniegiem ogród, a na jego środku wspaniałą figurę Vereny, w todze, jedynie z mieczem złożonym na przedramionach. Thomas użył żelaznego klucza który zawsze tkwił w zamku i pchnął odrzwia. Zimne powietrze wpadło do wnętrza nawy i śniegowy puch wesoło zakręcił spiralę na kamiennej podłodze.

- Wspaniałe prawda? Zapytał magister patrząc na tańczące płatki śniegu i wskazując je palcem. Wesoły był szczerze.

- To prawda. Odpowiedział Thomas. - Przykre, ale nie często mam czasy by dostrzec piękno pewnych rzeczy.

- Rzeczy mają swe piękno, to prawda, ale mają i czarną naturę, złą iście, w zarodku złożoną lub rozkwitłą jak tileańska winorośl w czasie erntezeitu. Czarodziej postawił krok prosto w grubą pierzynę śniegu. Po kilku takich krokach był już przy jednej z ławek w ogrodzie, ośnieżonej i skutej lodem. To jednak nie przeszkadzało mu ani na chwilę. Mężczyzna zdjął torbę podróżną z ramienia, strzepnął nią śnieg z ławki, po czym usiadł. Gestem przywołał kapłana który stał, patrzył i zastanawiał się nad bardzo ekscentrycznym osobnikiem jakim był Witwald Oberstadt. Widząc zaproszenie ruszył i wszedł w zimny śnieg... stopy obute sandałami upomniały się o ciepło w kilka chwil później. Jednak takiemu gościowi nie sposób było odmówić. Zatem Thomas siadł na oblodzonej ławce i spojrzał po raz pierwszy prawdziwe na czarodzieja... po raz pierwszy zrobił to szczerze, oko w oko... i to miało mieć wydźwięk na życiu Thomasa, już wkrótce.

- Przybyłem do Marburga do ciebie Thomasie... wcale mi po drodze nie było. Szczególnie jeśli zważać na porę roku. Posłuchaj mnie zatem uważnie... Czarodziej począł mówić, a kapłan słuchać, jakoś tak to wtedy miało miejsce.

***

Dzielnica doków. Averheim.

Backertag, 28 Nachhexen, 2523 KI

Stało się. Znacznie szybciej niż Thomas podejrzewał i zupełnie nie tak jak na sędziwego akolitę przystało. Znienawidził miasto. Pierwszego dnia wszystko miało jakiś urok...blask, ale nie dziś. Dziś miasto było zatłoczone i duszne, drogi trudne do przejścia, tłumy ludzi rozsiewały swe zapachy które maltretowały nozdrza starszego mężczyzny. Sprawa rozumna... wieś i jej zapachy ba, czy nawet karczemny swąd, ale to miasto, to miasto było jak kanał ściekowy którym nazwać by można pobliską rzekę, która na miano Averu niewiadomo czym sobie zaśłużyła. Szczęście w nieszczęściu, Thomas szedł wzdłuż Handel Weg wraz z nowopoznanymi towarzyszami, dziwną zbieraniną dusz, zachowań i obyczajów, ale za to bardzo ciekawą. Dobre też było to że ludzie stanu niższego schodzili z drogi paniekom, Irminie i Hannie, kłaniali się przy tym i życzyli miłego dnia. Zakapiory pokroju Klausa i Ekharta robiły chyba jeszcze lepsze wrażenie bo nikt ich barkiem potrącić nie chciał i doskonale torowali oni drogę. Ostatni, Almos, on zdawał się troszkę inni niż wszyscy, i ta jego inność i jakaś wrodzona dzikość też robiły swoje, nikt raczej zadzierać z nim nie chciał. Wszystko mowa o postronnych ludziach była, wiadomo. Zbiry powszechne co by gębę mogły rozedrzeć i zwady szukać, za dnia pewnie po karczmach siedzieli albo odsypiali po nocnych eskapadach. Najważniejsze jednak że cała ta kompania była tylko o odrobinę gorszym taranem niż orszak wysokiej rangi notabla, poza tym...sprawowali się doskonale, a Goethe szedł za nimi wpierając się na kosturze i słał ludziom przyjazne uśmiechy i pozdrowienia, tylko głupiec zagiąłby parol na taką grupę. To było coś. Znacznie łatwiej podróżowało się tak przez miasto niż wcześniej, bez towarzystwa. Jeśli mowa jednak o głupcach była. To cóż, taki jeden się znalazł i wkrótce pewnie miał tego pożałować.

Słowa Hanny rozdarły szum i gwar miasta. Było głośno prawda, ale głos tej kobiety, o święta Vereno! Hanna miała krzyk jak świątynny dzwon. Uderzyła głośnym - Złodziej. Mocno, z piersi, tak że aż stado gołębi zerwało się do lotu... a wiedzieć trzeba że gołębie to miastowe były, do odgłosów gwarych nawykłe. Cóż, z mocnej piersi, mocny głos. Złodziej biegł ile sił w nogach, Thomas jednak nie gonił złodziejaszka. Dostrzec się dało nie tylko to że kieszonkowcem okazał się urwis jakiś, ale i to że lepsi, młodsi i zręczniejsi za robotę się już zabrali. Thomas jedynie kroku przyśpieszył i dorwał całą grupę... ale tam już scena rozgrywała się niczym z kart prozy Detlefa. Spowiadający się chłopiec co to go psisko herr Klausa w kozi róg zagoniło, prosił o łaskę. Był to wszak potwór o krótkim a silnym, Rex, imieniu. Koszmar na powieki przywołać mógła bestia taka. Bydle odżywione dobrze było jak król psów w przyrzecznej dzielnicy gdzie tylko chude kundle dało się okiem jak sięgnąć dostrzec. Dobrze że Rex słuchał się pana, myśl podobna w głowie akolity się kołatała w ten czas. Wcale dziwne to nie było, wszak pod szatą jedynie gołe łydki miał i stopy sandałami obute.

Jednak, co tam chłopak?! Ważniejsze stało się inne znalezisko wspomnianego Rexa. Ciało mężczyzny w wiek starszy wchodzącego. Goethe zignorował chłopca który i tak już sobie biedy napytał. Akolita zresztą był już za stary na moralizatorskie gadki do kogoś o ze czterdzieści lat młodszego... Thomas był stary na tyle żeby wiedzieć że to nic nie da. Oczywiście nie zagubił źródła swego powołania, co to to nie, ale są sprawy ważne i ważniejsze, głupie i beznadziejne, mądre i te co przysięgi pilnować muszą. Thomas skupił się zatem na tym co ważne było, na tym co do sprawiedliwości prowadził wszak mogło. Zdyszany akolita otarł rękawem szaty swe spocone czoło i stwierdził głośno. - Szybciej nie mogłem, wybaczcie, siły oszczedzać mi trzeba w mym wieku. Odpowiedzi nie czekał, podszedł do martwego mężczyzny i przykucnął przy nim, cały czas wsłuchując się w to co mówił jeździec z równin, wszak każda opinia ważną była. Herr Riegel również przy ciele miejsce zajął i pomysł starszego meżczyzny myślą i czynem wyprzedził. Kieszenie denata opróżnił. - Drut i pięć miedziaków, hm. Mówił do siebie cicho akolita. Myśli kłębiły się w jego głowie. Śledczy pozostawili ciało i skupili się na rozmowie... Thomas oczy miał na martwym Klausie Kellerze, ale uszy nastawił na to co działo się wokół osaczonego nastolatka. Thomas dotknął ran z dziwnymi przebarwieniami skóry. Powąchał palce by sprawdzić czy aby nie mają woni innej niż zwyczajna rana, dziwnej nieco, kwaśnej może... na język brać się wydzieliny nie odważył. Wyciągnął za to sztylet pod szatami skryty i zeskrobał nieco dziwnej tkanki, trzeba było może i troszkę ciało naruszyć, ale Goethe miał swój wiek, wiele ciał widział i nie było mu straszno nic a nic. Karty pargaminu oderwał kawałek i tam dziwnie przebarwioną skórę schował. Zaplanował że jeśli to trucizna była to sprawdzić to będzie szło w sposób dwojaki. Szczura za bezcen kupi i spróbować mu da, raz, jeśli gryzoń nie ruszy znak to oczywisty będzie, dwa, jak stworzenie pożreć, co mu się pod pysk podsunie postanowi i zdechnie to znaczyć będzie że nie tylko trucizna to jest ale że chytry wywar bo szkodnik tragedi swej nie wywęszył. Szczur...a może lepiej by to fretka była. Trudno na chwilę tę orzec było. Sposobem drugim można było do alchemika pójść i niechaj specjalista sprawdzi. Trop może słaby to był, ale wart uwagi, stracić nie można było wiele, a zyskac wręcz przeciwnie.

Thomas wstał i ruszył w zarośla gdzie ciało leżało, rozejrzał się dokładnie bo może inni przeoczyli coś. Prawdą było że na śladach się nie znał, ale czasem rzeczy niektóre oczywiste i jasne są jak płomień świecy. Po chwili obrucił się na pięcie i podszedł do chłopca którego teraz herr Klaus wziął w obroty niczym egzekutor Sigmara, pies strażnikiem czarnym jak noc się okazał, a pani zacna, Irmina von Altwimsdorf obrońcą urwisa by być mogła. Thomasowi na myśl przyszedł manuskrypt Gervina, co go Bretończykiem Upadłym zwali. Obraz był to ponoć zacny. Thomas opis jeno czytał tego dzieła, ale jakoś tak z Sądem nad życiem, bo tak owe dzieło się zwało, akolita tę scenę skojarzył. Treser zwolnić chciał młodego chłopca i kiedy ten już umykać miał zamiar, Thomas postanowił chwycił go koscistą ale nad wyraz silną reką... jednak nie zdołał, urwis był zbyt szybki.

- Zaczekaj chwil jeszcze tylko kilka, nic ci nie zrobię, obiecuję, słowo akolity panienki Vereny masz. Na imie mam Thomas, Goethe również zwią mnie. Krzyczał za chłopakiem Thomas, ale na próżno, ten nie miał zamiaru się zatrzymywać czy tym bardziej już wracać. Zatem akolita Vereny dodał. - Dobrze zatem. Ganiaj już skoro mości państwo dobrodusznie cię puszczają. Powiedz jedynie zakapturzonemu że jesteśmy już blisko... na odcisk nadepniemy mu wcześniej niż myśli. Goethe wciąż krzyczał, postronni na niego patrzyli a i śledcze towarzystwo było troszkę skonfundowane. Goethe spojrzał na nich i się uśmiechnął, w tym momencie jasne musiało stać się dla wszystkich że akolita chce ściągnąć na siebie, a pewnie i na nich wszystkich, uwagę porywaczy.

W tym czasie wszyscy mówili i planowali. Każdy miał jakiś zamysł i dzelił się tym gdzie pójdzie i co robić zamierza, Thomas nie był w tej kwestii inny. Widząc też że pies Klausa podjął trop, słowa swe skrócił tak bardzo jak tylko potrafił.

- Tak sobie myślę. Powiedział głośno Goethe. - Ja pójdę z Klausem, widać że pies jego ślad podjął. Spotkamy się w trumnie jak mniemam. Thomas się ponownie uśmiechnął. - Po głowie mi chodzi ten pęczek drutu co Keller go w kieszeni miał. Eee tam... pewnie był włamywaczem, może kara go za złe spotkała, może wszedł gdzieś gdzie nie powinien, znaczy wogóle do swojego nie powinien. Zresztą nieważne. Bywajcie moi drodzy. Do później. Thomas nie czekał wymiany pożegnalnych gestów, pognał za Klausem i jego psem wzdłuż drogi, w tym celu musiał podwinąć nieco swą szatę, wyglądał pewnie odrobinę komicznie.

***


Thomas zatrzymał się pod Czystą Świnią obok Klausa. Treser był znacznie szybszy, o Rexie nie było nawet co wspominać, akolita był cały spocony jak, cóż, jak świnia. - Myślisz herr Klausie że człek ten, Keller, tu mieszkał czy może swe interesy prowadził, wszak to miejsce publiczne jest, prawda?

- Keller był miejscowy, więc raczej nie spał po karczmach, pewnym jest jednak, iż stąd wychodził. Co tu robił i z kim rozmawiał dowiedzieć się możemy jedynie podpytując karczmarza lub bywalców. Jednak trzeba by to zrobić ostrożnie, bez wskazywania na nasze związki ze strażą miejską. Z psami - jak to powszechnie w półświatku się ich określa, nikt nie rozmawia. Klaus spoglądał na karczmę i na resztę towarzystwa. Po chwili dodał - Mogę spróbować pogadać z karczmarzem, choć bez pieniędzy pewnie się nie obejdzie, a i te nie wiadomo czy starczą.

- Cóż... ja dam ile mogę, wiele nie mam. Goethe podać chciał szylinga Klausowi. - Mało? Zapytał. - Rozumiem też co mówisz herr Klausie, szaty mam zdarte to się w oko nie rzucają, a to... spojrzał na wisior świątynny... - schowam... i to też. Tym sposobem wisior znalazł się pod szatą, a pierścień Thomas ukrył w kieszeni.

Klaus powstrzymał gestem rękę kapłana od dawania mu jakichkolwiek pieniędzy. - Nie wspominałem o zapłacie dla karczmarza po to, aby zbierać składkę. Na tyle mi jeszcze moich pieniędzy wystarczy, po prostu stwierdzałem fakt, że karczmarz jak dziwka, za darmo nie daje. Uśmiechnął się na porównanie które go naszło i dodał. - A co do symbolu wiary, to być może właśnie to okazać się może przepustką do rozmowy z karczmarzem. Niektórzy bywają bogobojni i tam gdzie pieniądz czy glejt straży nic nie wskóra, tam właśnie obawa przed bóstwami uczynić może cuda. Zachowajmy jednak tę ewentualność na później, jeśli sam nic nie zdziałam, wówczas ty spróbujesz.

- Dobrze zatem. Akolita cofnął dłoń z monetą. Uśmiechnął się również z żartu o karczmarzu i dziwce. Zawsze trochę trwało nim dowcipy sięgały uporządkowanego umysłu akolity. - Będę się jedynie rozmowie przysłuchiwał jeśli pozwolisz, co dwie głowy to nie jedna jak to mawiają. Goethe rozumiał doskonale że choć na swój sposób reprezentuje sprawiedliwy sąd Vereny to na półswiatku się nie zna, postanowił zatem oddać w tej sprawie wodze Klausowi, on wydawał się mieć tę wiedzę w jednym palcu. Thomas ruszył w stronę karczmy. - Herr Klausie wiesz... ja myślę że to nie z jedną siłą mamy do czynienia. Miejscowe zbiry walczą o swoje, ale ktoś inny jeszcze w tym swe łapska brudzi chyba. Podzielił się podejrzeniami akolita.

- Wydaje się to logicznym założeniem, poza tym coś mi się widzi, że ten ktoś z zewnątrz, ot choćby zakapturzony, celowo pozbywa się pewnych osób, aby walki gangów wywołać. O ile dobrze zrozumiałem, wcześniej nie było tu takiej sytuacji, a gangi jakoś się ze sobą dogadywały. Teraz zaś rzucają się na siebie nawzajem obwiniając o morderstwa, które zapewne kto inny czyni. Żeby daleko nie szukać choćby ten Keller - nie miał ani typowych ran, ani też nie pozostawiono go na widoku. Wciąż to jednak tylko przypuszczenia, w miarę postępu śledztwa będziemy mogli bardziej trafnie oceniać sytuację. Chodźmy do środka. Klaus rzekł w stronę akolity i pozostałych śledczych.

Thomas Goethe ruszył już bez słowa. Szedł za Klause i jego psem, postukiwał kosturem i kiwał głową wolno. Umysł pracował mu i szykował różne sposoby podejścia do zagadnienia. Teraz czekał wyniku nadchodzącej rozmowy z karczmarzem w ''Czystej Świni''. Sama już nazwa tego wyszynku mówiła sama za siebie. Dwa tak ze sobą sprzeczne słowa świadczyć mogły jedynie o czymś złym pod przykrywką dobrego... lub chociaż normalnego.
 
VIX jest offline