Wieczór nie przyniósł więcej niespodzianek niźli się krasnolud spodziewał. Oczywiście tak jak i sam by zrobił, Gallaway zostawił najciekawsze kąski na sam koniec i dopiero po zwerbowaniu wiernej sobie braci wyjawił co go najbardziej na sercu gryzie. Rozczarował ciupkę brodacza, gdyż w jego przypuszczeniach co do zakłóceń podczas misji, ani razu nie padło słowo smok. A wiadomo, gdzie smoki tam i skarby. Zresztą kto nie chciał by spróbować wędzonej szynki ze smoka?
Skalf był początkującym poszukiwaczem przygód. Prawdę mówiąc, była to jego pierwsza, większa wyprawa odkąd w ciemnościach dziewiczy raz ciamkał solidnego cyca swej mateczki. Oczekiwał za dużo od życia nie wiedząc jakie szczęście go spotkało, że właśnie nikt z otocznia nie planował złupić skóry żadnemu zionącemu ogniem gadowi. Niemniej jednak smutki trzeba było zapić, a Torbor okazał się znakomitym do tego towarzyszem. Gdy reszta kamratów i kamratek zrezygnowała z dłuższej wieczerzy na rzecz snu, jeden on ostał na placu boju ramię, w ramię walcząc przeciw armii pełnych kufli. I choć Skalf co rusz musiał taktycznie wycofywać się do wychodka by na świat wydać inny, gorszego rodzaju, złocisty płyn, za każdym razem wracał z wyrazem ulgi na twarzy. Rudobrody mógł się doliczyć tuzina takich ekspedycji, a gdy w zapytaniu uniósł brew usłyszał wesołe słowa pobratymca.
- Muże i pęchyrza ni mom zo silnego, ale z rono szczoć mie sie za to ni bedzie chciało. ***
Nim zmarznięte koguty dały by radę choć zapiać, a słońce nawet oka swego nie otworzyło, co po niektórych gości karczmy obudził przeklinający z cicha brodacz biegnący do latryny.
***
-
Dzionek pikny sie zapowiodo - takimi oto słowami przywitał zjawiających się na parterze karczmy towarzyszy wyprawy. Jak rano już wstał i ziąb zmroził mu co nieco... nos na przykład, tak i już mu oko zamknąć się nie chciało. Spałaszował sowite śniadanie uważając iż może być to ostatni posiłek w cywilizowanych warunkach w ciągu kilku najbliższych dni
Osiołek mający ich zabrać łypał parszywie okiem to na krasnala to na wszechobecne śniegi zapewne zastanawiając się co gorsze. Z przykrością przegranego uparciucha musiał przyznać, że jednak oddech Auril, gdyż brodacz odwzajemnił mu spojrzenie i na krok nie podszedł nie mówiąc już o obładowaniu go swym ekwipunkiem. A biorąc pod uwagę całość sprzętu jaki był w posiadaniu ekipy każde kolejne obciążenie mogło go zaboleć.
Krasnolud idąc za przykładem swego dalekiego kuzyna - no bo przecież wszyscy wiedzą, że krasnoludy wykute przez Moradina, łączy pierwotna więź krwi - również zakupił rakiety mogące ułatwić mu podróż w puchu jak i porcje podróżne na dodatkowe trzy dni. Sądził, że tyle mu wystarczy biorąc pod uwagę jego osobiste zapasy.
***
Marsz z drewnianymi "podeszwami" okazał się wielce przyjemniejszy niż topienie się w głębokich zaspach białego śniegu, do którego przywykł już brodacz w swej wędrówce ku Targos. I choć z początku wydawało się to sztuką nie do opanowania gdyż nienaturalnej wielkości stopy po prostu przeszkadzały w drałowaniu nie długimi nóżkami, to jednak z czasem pochód zdał się tak naturalny jak wypicie kufla piwa jednym haustem.
Jaskinia której skarby odkryła przed nimi nietuzinkowa kompanka mogła skrywać przeróżne niebezpieczeństwa w postaci choćby śpiącego smo... niedźwiedzia lub nie śpiącego - co rzecz jasna jest znacznie gorsze - niedźwiedzia. Dlatego Skalf gdy tylko Torbor począł się gotować do eksploracji jaskini zrzucił na śnieg i swój plecak.
-
Ni ma synsu by cało brać tom zlezła. - rzekł zdejmując rakiety śnieżne. -
Żem tak sobie wykumbinował, że we dwó zejdziem, a wy chłopy nas asekurować bydziecie. - wzrok swój skierował wpierw na kapłana Temposa, pana bitew, a potem na Gallawaya - pana tej kompani. Dobył i swój zwój liny, iście bliźniaczy jak ten w łapach Torbora. Obwiązał się w pasie, po czym odkładając tarczę na śnieg i trocząc młot do paska, uśmiechnął się do reszty -
Jok cu to krzyczycz bydzim co by nos wyciągnąć lub zleźć byśmy sie z wumi chwałom pydzilili.