Cholera...A wieszcz z wioski mówił że ma to być spokojna noc!-mruczał pod nosem Valerodenn, idąc pośród deszczu i lekko unoszącej się nad leśną drużką mgły. Co chwilę jego głowa obracała się to w prawą, to w lewą stronę. Pomyślał jak wiele niebezpieczeństw może czekać w tym lesie i przeszyły go zimne dreszcze. Z jego czoła polała się mała kropelka potu ale szedł dalej. Przecież był potrzebny tym wszystkim ludziom! Dążył on przecież do opanowanej przez epidemię grypy, sąsiedniej wioski. Sąsiedniej...choć oddalonej o 20 km od jego osady. Z jego czarnych, długich włosów leciała ciurkiem woda. Coraz bardziej grzązł w błocie, aż zauważył palące się za drzewami ognisko. Z uradowaniem ruszył w jego stronę nie wiedząc że drugiego dnia obudzi się już na galerze.
Na statku dręczyła go jego choroba morska. Nikt jednak nie miał zamiaru litować się nad niewolnikiem i musiał on wymiotować pod pokładem- w miejscu gdzie przebywali inni niewolnicy.
*********************
Można powiedzieć że po dobiciu do brzegu poczuł ulgę. Trudno było ją nazwać jednak radością, gdy trafił wraz z dwoma innymi więźniami do celi.
-Valerodenn.- odpowiedział krótko mężczyzna, podchodząc do ściany z wyrytymi na niej rysunkami. Przynajmniej miał co robić w tej celi... Coś mu się jednak zdawało że będzie się jeszcze musiał modlić o "nic nie robienie".
__________________ "Ani drogi do nieba, ani bramy do ziemi." |