Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-06-2013, 19:53   #15
Mrsanczo
 
Mrsanczo's Avatar
 
Reputacja: 1 Mrsanczo wkrótce będzie znanyMrsanczo wkrótce będzie znanyMrsanczo wkrótce będzie znanyMrsanczo wkrótce będzie znanyMrsanczo wkrótce będzie znanyMrsanczo wkrótce będzie znanyMrsanczo wkrótce będzie znanyMrsanczo wkrótce będzie znanyMrsanczo wkrótce będzie znanyMrsanczo wkrótce będzie znanyMrsanczo wkrótce będzie znany
Shao Wei
Od przybycia strażnika mijały godziny lub niepewne dni. Cisza i ciemność przepełniała okolicę. Jedzenie okazało się podtrute. "Nigdy nie jedz tego co daje ci wróg mówili". Ale nawet pod wpływem psychoaktywnych jabłek mnich miał ostry umysł. Skoncentrowanie i strzępki przytomności doprowadzały go do celu.



Czas spędzony na piłowaniu klucza okazał się, czasem wyjątkowo dobrze spożytkowanym. Nareszcie upragniony cel miał doprowadzić go do wyjścia. Chwila na, którą czekał co najmniej parę dni nadeszła. Zniszczone palce pochwyciły klucz aby sprawdzić czy mechanizm ulegnie.
Udało się...
cichy kliknięcie...
To właśnie była oznaka ustępującego zamku w drzwiach. Mnich był pewny tego, że wystarczy poczekać do nocy i uciekać z tego padołu nieszczęść do starego domu którym był cudowny klasztor. Jedynym problemem teraz była konfiskata jego igieł. Bezbronny w lochu czekał na kogoś kto powie mu co ma teraz robić. Właśnie co robić?! Rana wydawała się nie goić liść musiał być pomyłką, a rana nie znikała. To nie były te właściwe liście, a rana nie ustępowała. Mimo wszystko los uśmiechał się do mnicha.

(Jedna rana - oznacza minus 2 do testów)

Hellscythe; Roland Rockwood

Szybkie ruchy zorganizowanego wojska były dla wampirów tak niespodziewane jak dla mnicha pięść w twarz. Rozpędzone silne stalowe i o zagadko wyjątkowo dobrze zorganizowane. Walka była nie równa. Do głowy przychodziły różne myśli. Może to były zorganizowani chłopi z pobliskich wiosek, lub to sam prezydent wysłał swoich przybocznych ludzi, albo to tylko zgraja zbirów z bagien, którzy okradli słabo przeszkolonych żołdaków. Każda możliwość była wiarygodna. Z wampirów niewiele zostało, poza proszkiem który został zebrany do urn. Owe pojemniki były składowane na wielkich wozach. Dziesiątki towarzyszy odjechało właśnie w stronę pobliskiej wioski.

Dookoła dało się dostrzec jeszcze wycofujących się żołdaków. Szli szeregami jeden za drugim. Słońce z pewnym opóźnieniem docierało do oczu wampirów z Cataractańskich bagien. Ucieczka była niemożliwa, przynajmniej nie dla przeciętnych krwiożerców. Wy takimi nie byliście lecz liczyliście na to, że jednak ktoś dał radę uciec zwycięsko z potyczki.

Wampirzyca ominęła przygłupich żołdaków nie zwracając większej uwagi na walczących kompanów. Taki był cel. Udało się jej. Teraz wystarczyło zebrać przyjaciela do kupy.

Roland Rockwood wyglądał na co najmniej zirytowany tym, że nie mógł nawet spróbować krwi poległych. Kusiła go jak czerwony kapturek wilka. Nieodparta chęć zdobycia choć kropli krwi z poległych przyćmiewała mu umysł. Krople czerwonego boskiego płynu powoli zapełniały stawiki. Ten zapach nie był obojętny również dla Hellscythe. Chwile mijały, zegar tykał a urny z prochami przyjaciół, znajomych lub nieznajomych znikały za horyzontem. Z nieba powoli zaczął sączyć się drobny deszczyk. Powoli *kap* *kap*. Można by było stwierdzić, że to tylko przelotny deszczyk. Nic bardziej mylnego teraz deszcz zaczął padać już na dobre, a na horyzoncie pojawiła się nie do końca wam znana twarz białolicego człowieka lub wampira. Wyglądało na to, że właśnie wyszedł z walki i udało mu się uniknąć ognia pochodni.



Hellscythe (- 2 testy na spryt) , z powodu głodu krwi

Khamirs; Chryzoberyl

Statek jeszcze śmierdział bandą niedomytych brudasów. Wiadome było, że nikt nie chce wracać na pokład. Sól morska wdzierała się tam jednak mimowolnie. Żagle powiewały na nudnym i smutnym wietrze pełnym płatków śniegu.

Słońce przypalało śnieg tworząc chrupiącą pokrywę, którą buty łamały z dźwiękiem kruszonego tosta. Wysokie domy łączył się w całość. Ostre i gładkie sople groziły każdemu nieuważnemu uderzeniem w głowę. Długie i przymarznięte kocie łby był pokryte warstwą lodu, która teraz układała się w bruzdy. Za to ciepłe latarnie dodawały swój pomruk ciepła do otaczającego chłodu.



Ziąb wyciągnął by życie nawet z najmocniejszych, ale Chryzoberyl był w siódmym niebie. Jego niewielki mózg nagle zaczął rozpędzać się jak ogromne komputery rodem z Start Trek'a. Nasi bohaterowie wiedzieli co mają robić, przygotować jedzenie, kamienie i całą resztę przydatnego ekwipunku. Był to czas pożegnać się z rodziną, bo nigdy nie wiadomo, która wyprawa jest tą ostatnią.

Chryzoberyl (+4 testy na spryt )

Jounaji Rass

Nawet dla przekupki targowej zapach Marii nie był obojętny. Smród jej perfum, aż prosił o pomstę do nieba albo piekła. Charakterystyczny zapach da się porównać do oparów starego BMW w obskurnej dzielnicy. Obchód rynku nie zajmował minuty lecz rozmowa trwała parę dobrych chwil. Marii wydawała się wyjątkowo zadowolona. - chara, łysy, gruby i karczycho zostańcie – rozkazała, po czym bardzo niechętnie zadanie zostało wykonane. Handlarz był w pewnego rodzaju potrzasku, dookoła czwórka wielkich dwumetrowych ludzi, o żelaznej logice „rozkaz to rozkaz” przyszpilała go do skrawka rynku. Nie dało się ruszyć, aby nie poruszyć którąś z halabard. Niewiele osób dało radę przekonać żołdaka Marii, tym bardziej znajomy Jounaji. Była kimś w rodzaju legendy, podobno jednym ciosem gołej pięści zabiła wilczura. Teraz jednak była nastawiona, aby znaleźć kogoś kto opłaci plany miasta (czytaj prezydenta). Nie stanowiła problemu w przeciwieństwie do wielkich uzbrojonych żołdaków, którzy spoglądali spode łba na handlarza. Wydawało się, że nie dało się ich omamić, ale przekupienie raczej nie stanowiło problemu. Jounaji Rass był w potrzasku.
 
__________________
"Ignorance is bliss." ~ Cypher

Ostatnio edytowane przez Mrsanczo : 14-06-2013 o 03:16.
Mrsanczo jest offline