Miłego dnia…? –
Dobry żart, pomyślał kwaśno
Bernard. Cóż, to, że nie musiał pastwić się chłopaczkiem, było wiadomością raczej dobrą. To, że miał się zająć
czarownicą – zdecydowanie gorszą.
Prawdę mówiąc, nie chciało mu się już dziś pracować. Miał ochotę posiedzieć w ciszy, może popracować trochę nad książką…Zimne i mokre ściany katowni zdecydowanie przegrywały z wizją ciepłego kominka i miękkiego fotela.
Ale
Bernard był człekiem odpowiedzialnym i sumiennym. Ot, raz się człowiek odda błogiemu lenistwu, i już z tych szponów nie wyrwie. Tłuszczyk urośnie, słowo u ludzi będzie, że nie robi, a pieniądz bierze…a przecież reputacja to najcenniejsze, co
kat ma.
Ale
czarownica...wzdrygnął się. Czy aby
rajca wredny specjalnie mu
wiedźmy nie sprezentował, wiedząc, że
Bernard za magią nie przepada…? Pokręcił głową; złe myśli na bok. Trza iść, sprawę zobaczyć i z bliska zbadać. Wstąpił do domu, gdzie chwilę zabawił;
wiedźma przeca nie ucieknie. Chwilę pośmiał się z
kupieckimi pociechami, i odgrzebał z kufra zestaw wisiorów, co to przed złymi urokami miały chronić. Co prawda nie słyszał jeszcze, by
wiedźma w kajdanach kogo opętała, ale z magią to nigdy nic nie wiadomo…
Było późne popołudnie, kiedy ruszył z powrotem do katowni.
Kiedy ubierał fartuch i kaptur, zagadnął
strażnika:
- Do
wiedźmy prowadźcie.
Kuternoga gdzie?
- Witam mistrzu -
strażnik znał
Wolnera. -
Wiedźmę osadzono na pierwszym poziomie.
Kuternoga zdaje się jeszcze od niej nie wyszedł.
Bernard westchnął.
Kulawiec miał swoje ciemne sprawki,
Bernard wolał nie zagłębiać się w nie za bardzo. Przynajmniej tyle zrobił, że jak szedł, narobił dość hałasu, by zawczasu ostrzec
klucznika. A potem niech on se robi co chce...
Stanął z boku celi, tak, by samemu zostać w cieniu, a widzieć
osadzoną. I gdy tylko zajrzał do środka, natychmiast pożałował swojej decyzji.
***
Kiedy wracał do domu, głowa mu dosłownie puchła od pytań, zdziwień i wątpliwości. Sam nie wiedział, czego ma się spodziewać po
wiedźmie…ale na pewno nie tego, co zobaczył. Siedząca w celi przestraszona
dziewczyna wyglądała, jakby sama była ofiarą jakiś niecnych praktyk, a nie parała się czarną magią.
A może to urok jakowyś właśnie…? Może tak się to plugastwo maskuje, co by ludzi uczciwych skuteczniej mamić…
Takie to pytania bez odpowiedzi tłukły się po głowie nieszczęsnego
kata, nawet wtedy, kiedy zapadł na dobre w wygodny fotel w swoim pokoju.
Najpierw ten chłoptaś, teraz to…tfu, tfu, cholera jakaś – myślał. Albo on się z wiekiem miękki zrobił, albo to z tym miastem coś nie tak było. Zatęsknił znów za szlakiem: tam było prosto, wieszało się podpalaczy, gwałcicieli, morderców, ścinało takich, co z mordy samej już im winę widać było. Rzezimieszków i łotrów. Miało się poczucie, że ukojenie się skrzywdzonym przynosi i wiarę w sprawiedliwość przywraca. A tu?
Zaraza by to wszystko…
Rozbity i zniechęcony, do nocy nic właściwie nie zrobił. Snuł się w te i wewte, coś poczytał, coś w księdze poskrobał, ale skupić się nijak nie potrafił. Co raz za to zerkał na wypchany plecak i podróżny kostur, które w rogu mieszkania pokrywały się kurzem.
Żeby tylko okazję mieć jaką, jeszcze przygody zakosztować…
W końcu, późno w noc, udało mu się pozbyć ciemnych myśli. Co być ma, to będzie. Filozofować nie ma co, od gdybania jeszcze lepiej się nikomu nie zrobiło. Jutro też dzień, a tu trzeba być skupionym i swoje robić. Wszak dobre imię od tego zależy, jak się w fachu swoim sprawiasz.
A reputacja to było to, co
Bernard cenił najbardziej.