| Ian wyprostował się, pomagając przy okazji Nathalie w powrocie do pozycji wyprostowanej. Tym razem nie musiał jej przekonywać o konieczności ruszenia w stronę wyjścia.
Problem polegał na tym, że między nimi a wyjściem stał giganteus, który zamiast biec i wspomóc swoich współplemieńców w walce z mackowatym stworem stanął blokując im drogę do wolności.
Jeden yeti to mimo wszystko o jednego za dużo. Gdyby go nie było, byłaby większa szansa na wydostanie się z jaskini, zanim ta zwali się im na głowy. Lub zanim potwór z monolitu zainteresuje się uciekającym jedzeniem.
Ian puścił dłoń Nathalie, wyciągnął zza pazuchy zdobyczny rewolwer i, starannie celując, strzelił do giganteusa. A potem jeszcze raz.
Pociski trafiły w cel. Pierwszy niezbyt groźnie - w ramię, wyrywając ryk z gardła bestii. Drugi jednak był celniejszy i pierś giganteusa spłynęła czerwienią. Jednak dwie kule rewolwerow nie stanowiły najwyraźniej większej przeszkody dla potwornej bestii. Ian nie ryzykował i jeszcze dwa razy nacisnął spust.
Trafił tylko przez przypadek bo ziemia znów lekko zadrżała pod ich stopami. Kula najwyraźniej otarła się o bok szarżującej na niego bestii. Ostatni raz zdołał wystrzelić, kiedy giganteus był tuż, tuż! Pocisk trafił w czaszkę. Trysnęła krew. Bestia zachwiała się, zatoczyła w tył łapiąc za głowę. Spod paluchów yeti popłynęła krew.
Giganteus zaryczał przeraźliwie i boleśnie. Przeciągły skowyt przeszył uszy ludzi i zwrócił uwagę innych giganteusów - tych, które nie zajmowały się właśnie walką z “czerwiem ziemi”.
Zraniony giganteus zatoczył się raz jeszcze, oparł plecami o ścianę, jęcząc - prawie ludzko.
Ian nie zamierzał przyglądać się swojej “zdobyczy”.
- W nogi! - zawołał. Ukrywanie faktu ich ucieczki mijało się z celem. Chyba nie było już nikogo, kto by nie zauważył ich brawurowej akcji.
Ponownie chwycił Nathali za rękę i ruszył w stronę wyjścia, szerokim łukiem omijając giganteusa.
Nie było co czekać... Niestety nie od Arturo zależała decyzja. Wspierając się na Jamesie i krwawiąc dość mocno Max podążał za resztą w stronę wyjścia. Analityczna część umysłu profesora próbowała obliczyć ile już stracił krwi i jak długo może przeżyć na zewnątrz.
No cóż... wyliczenia nie były optymistyczne.*
***
Ostatnie chwile w jaskini...
Ojciec uczył Hana, że mężczyzna nigdy nie powinien uciekać, że przeznaczeniem i celem istnienia każdego mężczyzny jest stawiać czoła i walczyć. Han bardzo dobrze pamiętał jego słowa. Równie dobrze pamiętał i to, że jego ojciec był martwy, zginął w walce z silniejszym od siebie, walce, której wygrać nie mógł. Czasem trzeba być wilkiem, a czasem lisem... a czasem trzeba patrzeć i rozumieć, że nie idzie się samemu. Zaatakowane renifery szukają siły w mnogości, nie każdy z osobna w sobie samym. Zbijają się w stado, cielne samice i młode w środku, silni na zewnątrz. Zaatakowane stado uderza w galop, to fala przelewających się ciał. Uciekają, by nagle zawrócić, stratować przeciwnika.
O tym ojciec Hanowi nie mówił, plemię Samagir chętniej łowiło ryby niż strzegło stad. Zresztą, Han był pewien, że w całym swoim życiu, choć zszedł połacie śniegu, gór i pustkowi, jego ojciec nigdy nie musiał stawiać czoła czemuś takiemu. Może i to był powód, dla którego umarł szczęśliwy.
Han rzucił ostatnie spojrzenie na wnętrze jaskini. Czerwono odziana Kobieta-Niedźwiedzica stała już dalej od monolitu, otoczona przez swoich. Krzyczała, pokazywała ręką Jakutów, Rosjan i ich. Han sprawdził szybko, ile kul w spadku umierając zostawił im ojciec małej pani. Dwie. Dwie kule, by uratować dziewczynę, jeśli nie da się uratować wszystkich. Mało... a Han nie mógł złożyć się do strzału. Lewą rękę okaleczył mu mróz, lata temu, a prawą, niedawno, rosyjski pułkownik.
Wetknął pistolet za pasek i chwycił mocno zbyt dużą, nieporęczną włócznię. Jej ciężar miał jednak w sobie coś kojącego i pewnego.
Ostatni biegł ten, którego nazywali Arturo, będzie najbliżej i to jemu Han odda broń, z której sam nie jest władny skorzystać.
Pobiegł za nimi, schylony nisko, na ugiętych nogach. |