Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-06-2013, 15:40   #29
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Przeklęte bagna. Faulgmiere. Kuźnia Brama Wiegersa. Świt.

Roku Drum - Daar 5569 KK
Angestag 7, Nachgeheim, 2523 KI

Helvgrim obudził się o świcie. Siennik na którym spał był rozerwany i cały mokry od potu krasnoluda. Na podłodze leżał przewrócony, cynowy dzban, wokół którego majaczyła plama wody, wsiąkająca teraz w klepisko. Helv spojrzał na dzban z wysokości łóżka, po czym przeniósł wzrok na własne nogi i dostrzegł że całe drżą. Obserwował to dziwne zjawisko i siłą woli nakazał kończyną by się zatrzymały. Rozejrzał się po swej małej kwaterze na tyłach kuźni i w rogu, przy suficie, dostrzegł pająka wijącego sobie lejkowaty kokon. Pająk był duży i nadzwyczaj szybki w swej pracy, ale każdy jego ruch był dziwnie nieprzewidywalny, a jednak bardzo precyzyjny. Sverrisson począł rozmyślać o swym śnie, co mógł znaczyć, dlaczego dopiero teraz doznał takiej wizji i czemu u licha uciekał, czyżby ktoś chciał by przestraszyć khazada? Pytań było więcej, znacznie więcej. Odpowiedzi żadnej. Helv wiedział za to kilka innych rzeczy. Wiedział że nie podda się czarnym myślą, że nie cofnie się przed pokonaniem bestii z bagien, że zrobi to co do niego należy i co jest esencją khazadzkiej krwi. Ważne było teraz tylko jak podejść do tego co przyśniło mu się w nocy. Z jednej strony chciał to zbyć, zapomnieć i zrzucić na karb zmęczenia, emocji i zapiekłej nienawiści do potwora... tak zrobili by inni krasnoludzcy bracia. Z drugiej, krew kapłanów, płynaca w żyłach Helvgrima, nie pozwalała zignorować faktu jakim była wizja. Myśli tłukły się po głowie, tak mocno że krasnolud odczuł fizyczny ból i musiał pomasować skronie by skupić uwagę. To nie było łatwe... szczególnie że Wiegers uderzał już młotem od samego rana, tak mocno że kurz który opuszczał szczeliny pomiędzy deskami na suficie, tworzył wspaniały i magiczny obraz, a to dzięki wpadającemu przez okno porannemu słońcu.

Sverrisson dźwignął się z łóżka i zrobił dwa kroki... w tej chwili straszny ból przeszył mu głowę i posłał go na kolana. Lewa ręka zasłoniła oczy, a prawa chwyciła brzeg małego stolika na którym leżały resztki wczorajszej kolacji. Przebłyski... obrazy ze snu, który zbudził Helva, znów znalazły swe miejsce przed oczyma. Ogromna macka... khazad łapał nerwowo powietrze w płuca. Błoto chlapiące na prawo i lewo spod stóp uciekiniera... syn Svera pochylił się i zanosiło się na wymioty. Miecz a Azkahr, leżący w trawie która zamienia się w błoto i wciąga go w swoją domenę... Helvgrim nie wytrzymał, zwymiotował na klepisko. Ból odszedł tak szybko jak przyszedł. Stary kowal otarł wymiociny z brody i chciał się podnieść z kolan... ale nie mógł, nie miał siły. ~ Na prochy mego dziada, co się u licha ze mną dzieje? Myślał i walczył z dziwną niemocą, jego prawica chwyciła za mały, drewniany zydel i zacisnęła się tak mocno że Helv tego dnia zerwał prawie miesień przedramienia, ale udało się... wstał, choć robił to powoli i spokojnie, to jednak jego prawa dłoń wciąż zaciskała się na małym stołku. Kiedy stał już jak Grungni przykazał, Helv wziął potężny zamach zydlem i z całej siły uderzył nim o stół. Resztki kolacji rozprysły się po całej izbie, wraz z ogromną chmurą drewnianych drzazg. Tak ze stołu jak i z zydla nie było co zbierać. Uderzanie młota na chwilę ustało... pewnie Bram Wiegers zastanawiał się co stało się w kanciapie Helvgrima, po chwili jednak miarowe uderzanie zaczęło się na nowo. Sverrisson dziękował w myślach za to że ludzki kowal nie przyszedł sprawdzić co i jak z krasnoludem. To nie był najlepszy moment.

Kilka chwil później, khazad wyszedł z kuźni na jej tyły. Odziany jedynie w stare i podarte kalesony, bosy, o nagim torsie i długiej, blond brodzie, teraz przyozdobionej wymiocinami. Helv podszedł do studni i spuścił wiadro by zaczerpnąć wody. Kręcił korbą i nawijał łańcuch... wiadro wędrowało do góry, a Helv myślał nad wszystkim co teraz miało mieć miejsce. Dziwne to było uczucie, wszak krasnoludy bardzo rzadko myślą o przyszłości. Sverrisson wiedział że nie ma wiele czasu, za długo zabawił już w Faulgmiere... szlak wzywał, a mglista sylwetka Gunnarssona majaczyła gdzies na horyzoncie... khazad tracił trop swego kuzyna. Pośpiech nie był wizytówką Helvgrima, ale jeśli miał odzyskać to co posiadał Skerif Gunnarsson, to trzeba było ruszać za nim wkrótce, a to znaczyło że gigantyczny stwór z bagiennych głębin musi być ubity jak najszybciej... zresztą, odzyskanie miecza wystarczyłoby... ale honor za zabicie monstrum pozwoliłby na to by z dniem Valryna, zostać korothem i zapomnieć o losie hańby aglandów. To mogła być szansa by przekuć miecz. Myśli uderzały Sverrisson jak fale, raz za razem... krasnolud miał tego powoli dość. Wylał wiadro zimnej wody na głowę i powtórzył to jeszcze dwa razy. Oczyścił brodę i poczłapał by usiąść obok składziku węgla, nieopodal latryny. Jak zamierzał tak zrobił. Wystawił mokrą głowę w stronę porannego słońca i siedział tak przez chwilę... wsłuchiwał się w odgłosy budzącego się Faulgmiere... dźwięk kowalskiego młota gdzieś zniknął... rozmyślania jednak przerwał my głos Wiegersa.

- Źle spałeś... krzyczałeś, wiesz? Wiegers przeszedł od razu do rzeczy.

- Mówiłem coś konkretnego? Helv pytał nie patrząc nawet na rozmówcę.

- Nie... tylko krzyk. Cała wieś by cię słyszała gdyby nie to że pracowałem całą noc. Ten szlachetka, von Goldnezungen, nie żartuje... kazał przyśpieszyć pracę i sypnął szczodrze monetą... znowu. Masz. Trzymaj. Kowal szturchnął krasnoluda dłonią. Khazad spojrzał i dostrzegł w dłoni Wiegersa pajdę chleba ze smalcem i położony na niej kawałek suszonej ryby. Helv chciał odmówić, ale po chwili przyjął poczestunek, był głodny jak wilk, szczególnie po porannym wypróżnieniu żołądka.

- To chyba dobrze, co? Przynajmniej zarobisz jakiś grosz. Domyślam się że nie często zdarza się taki klient jak ten niziołek. Rację mam? Sverrisson mówił z pełnymi ustami. Chleb był twrady, smalec słony, a ryba cała była zrobiona chyba z soli... śniadanie było pyszne.

- Pewnie że dobrze... a taki ktoś nigdy wcześniej mi się nie trafił jak ten panicz... ale to szaleniec i straceniec, spamiętaj moje słowa. Wiegers również zaczał jeśc śniadanie i mówił z pełnymi ustami.

- Taaa, a to dlaczego... bo na bestię się porywa, bo złoto na niepewną wyprawę kładzie, bo potwora nie można zabić? Dopytywał się krasnolud. Teraz jadł i patrzył na człeczego kowala.

- ... a pewnie że tak. Lepiej by wziął sakwę ze złotem i ruszył w spokojniejsze miejsce. Tak znajdzie tylko śmierć... a wy razem z nim. Mówił Bram.

- Znaczy się to... Helv przełknął kęs... - że i mnie głupcem nazywasz... mnie i wszystkich tych co to chcą waszą wieś od klątwy uratować? Sverrisson droczył się z Wiegersem... nie gniewał się wcale.

- ... za złe nie miej... nie o to mi chodziło, ale przyznać musisz że to nie zdrowe na głowie co... na taką poczwarę się zasadzać. Jej nie można pokonać. Podsumował kowal, a jego głos podszyty był, trochę troską, trochę strachem.

- To się jeszcze zobaczy... może masz rację, ale lepiej byś się mylił. Prawda? Zresztą, nie martw się, przecież ciebie nikt nie ciągnie na bagna, dobrze mówię... no chyba że chcesz do nas przystać, zawsze to miecz więcej i silne ramie kowala. Helvgrim wstał i poklepał radośnie Wiegersa po ramieniu. Szykował się by odejść, jednak głos prawcodawcy nie pozwolił na to, a jeśli nie sam głos, to treść jego kolejnych słów.

- Do was... miecz i ramię więcej? Co to to nie, nie jestem szaleńcem, ale i inni nie są. Ci najemnicy co wczoraj przybyli... też już się rozjeżdżają do domów chyba. Kowal wzbudził ciekawość khazada.

- Jak to, skąd wiesz? Helvgrim nie krył zainteresowania sprawą.

- Dziś o świcie. Szedłem by żużel sypnąć na zwał i wtedy ich dostrzegłem... a właściwie je. Pierwej kobieta z łukiem na przystań się udała, nie wracała już. Zły to chyba znak, co? Później wszedłem do kuźni i przez okno dostrzegłem tę drugą, a i ona mnie zauważyła pewnie, choć ledwie mi nos zza okiennicy wystawał, ale czułem że mnie widzi. Jednak zignorowała i poszła dalej. Zaraz wracała jednak... to może i dobrze wróży. Kto to wie? Dobra nie trza gadać po próżnicy tyle. Wracam do pracy bo zaraz przyjdzie znów ten szlachetka namolny i zacznie cmokać na widok mej stali... tak jakby skubaniec coś o tym wiedzieć mógł. Wiegers uśmiechnął się i spojrzał na Sverrissona mówiąc... - a ty co tak stoisz, gebę ci zatkało... a myślisz co? Najemnicy odchodzą to wieści złe są... cóż sam widzisz że na bagna iść to szaleństwo jest... lepiej się za robotę weź i pomóż mi z zamówieniem herr Tupika.

- Później Wiegers... później. Nadgonimy z robotą, nie martw się tak bo ci portki pójdą w kroku z tego całego zamartwiania. Teraz mam inne sprawy na głowie. Dobrze że żeś mi to powiedział... to o tych ostrzach najemnych. To ważne jest. Wrócę przed południem. Muszę się dowiedzieć co i jak. Helvgrim ruszył w stronę swej izby.

***

Spodnie, buty i koszula... szybko i niechlujnie krasnolud odział się i był już w drodze do północnej furtki w palisadzie. Po głównej drodze kręciło się kilka osób, głównie rybacy i łowcy ośmiornic. Helvgrim szedł szybko, wiedział że nie dzieję się dobrze... wszak muszą ruszyć na potwora, inaczej los miecza i syna Svergrima będzie przesądzony... a do tego ten sen jeszcze. Nauki w Sali Studni i linia krwi sięgająca Grungraz Azul, nie pozwoliły ostatecznie zignorować snu ostatniej nocy. Potomkowie Torvaldura, którym był także Helvgrim, od czasów kiedy Grimnir chodził jeszcze między khazadami, mieli w sobie krew Kapłanów Żelaza, zatem kroniki, sny, wizje i wróżby były ważne tak samo jak kult stali, los wyskoich run czy potężna moc krwi. Sverrisson wiedział że musi poradzić się bogów... a nie robił tego często, nawet nie modlił zbytnio. Smednir i Rukhi nie lubią być niepokojeni... wzywa się ich kiedy potrzeba tylko... a i oni nie zsyłają na khazadów kar... nie lubią wszak niepokoić sobą innych. Przynajmniej tak mowiły kroniki.

Świeca wotywna została odpalona i poświęcona braterskim bogom, złożona po prawej stronie północnej bramy, tak jak nakuzuje dogma. Modlitwa trwała długo i była szczera. Bogowie nie odpowiedzieli, Sverrisson na to nie liczył wcale. Wiedział że jeśli go wysłuchali to boska wola objawi się wcześniej czy później. Wiedział też że bogowie nie słuchają leniwych. Zrozumiał że musi działać... że nie może pozwolić by ci chętni złota i chwały ludzie odeszli z Faulgmiere, nie krzyżując nawet swych ostrzy z mackami potwora. Sverrisson wiedział że musi ich zatrzymać za wszelką cenę. Szedł i myślał... tak też wrócił do kuźni. Wziął młotek płatnerski i zaszedł do swej izby. Zakręcił nim w dłoni i rąbnął z całej siły w pająka. Trafił i zabił go... strzaskał też drewnianą ścianę.

- Tak właśnie skończysz przeklęta kreaturo. Wcześniej czy później, taki los czeka każde zło twego rodzaju. Sverrisson rzucił młotek na podłogę i wyszedł. Był zdeterminowany by zabić wynaturzenie z bagien, za wszelką cenę... żadne tam ingredienty i podziały łupów. Jedynie krew i krzyk, pot i gniew, łzy i śmierć. Helv szedł w stronę karczmy, musiał się dogadać, konkrety muszą mieć miejsce tego dnia. Jeśli na tym stanie to mają jakąś szanse by wygrać i zgnieść kreaturę jak robaka... jak młot gniecie pająka.

Syn Svergrima z lini Torvala szedł, czuł wygraną, czuł że wołają do niego przodkowie o pomstę... nie wiedział że w tym samym czasie z małych jajeczek, nad łózkiem gdzie sypiał khazad, wyłania się właśnie setki małych pająków, które rozłażą się po całym pokoju, po całej kuźni... po całej wsi... i oplatają ją swą przeklętą pajęczyną.
 
VIX jest offline