Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-06-2013, 10:52   #117
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Roddard

Kruk osunął się na mokre liście pod drzewem, porowata kora chwytała pasma jego włosów jak zachłanne dłonie kochanki. Zacisnął dłonie na strzale sterczącej z jego uda. Drzewce drżało w rytm jego własnego tętna.

Czym smarowali groty? Ciemiężyca? Tojad? Może wyciąg z cisu? Wilczomlecz? A może jeszcze coś gorszego, mieszanina przegniłego jadu żmij, ich gnijących ciał, ludzkiej krwi i gówna? Skytikon, najgorszy z najgorszych... Nawet jeśli ofiara przetrwa konwulsje i torsje, jeśli nie zaduszą jej jej własne, puchnące tkanki, zabije ją rozwijająca się gangrena.

Po raz pierwszy od dawna, po raz pierwszy od kiedy czekał w lochu na śmierć, od której ocaliła go wówczas wola, ręka i słowo wędrownej wrony „Tego zabieram na Mur”... po raz pierwszy od tego czasu Roddard Worsworn zdał sobie sprawę, że śmierć jest nieuchronna, że on sam umrze, tak samo jak każdy inny człowiek. I jedyne, na co jeszcze może mieć wpływ, to sposób, w jaki to się stanie.

Zacisnął dłonie na strzale sterczącej z jego uda i szarpnął. Trysnęła krew. Dobrze, oczyści ranę. Jad, który nie wszedł już głębiej, popłynie razem z krwią. Dobył sztyletu i ukrył go pod połą płaszcza. Znieruchomiał. Tak trzeba. Ruch rozprowadza truciznę po ciele, lepiej się nie ruszać. I zbierać siły na ostatni cios. Łucznik przyjdzie go obejrzeć, zrobi tak... Kruk to wiedział, bo sam by tak uczynił. Spod wpółprzymkniętych powiek obserwował okolicę. Niewielka polana, od zachodu okolona wysokimi jak rosły mąż resztkami zabudowań. Tam też leży ten pierwszy nie-człowiek, który już przestał rzęzić, skonał od strzały Kruka. Od południa kępa dębów, o pień jednego z nich się opierał. Od północy gęste, kolczaste tarniny i obsypany czerwieniejącymi jak krew owocami głóg. Ponad koronami drzew widać Mur. Tutaj umrze, wśród ruin dawnej potęgi Straży. Do wszystkich lodowych demonów, w które wierzą dzicy... po złej stronie Muru. Zawsze myślał, że położy głowę po drugiej stronie. Jaka ta śmierć okrutna. Jak okrutnie wybiera czas i miejsce.

W zaroślach kryli się inni. Nie widział ich, nie słyszał, ale czuł ich obecność. Zaklął w myślach. Winien krzyczeć tamtym, aby uciekali. Mort... Mort teraz po niego przyjdzie. Mort nigdy go nie zostawi. Przyjdzie tu i też umrze, głupi chłopak z głową pełną głupot pod rzadkimi włosami. Większość tych głupot sam mu tam umieścił.

Łucznik już szedł. Chudy jak upiór, aż dziw, że się nie rozpadał. Ostrożnie stawiał wąskie stopy, cicho i bezgłośnie. Trzymał strzałę na cięciwie. Jego twarz... to było oblicze demona. Roddard w jednej chwili uwierzył we wszystkie bujdy dzikich. Łucznik miał nieludzkie, obojętne, rybie oczy. Jego usta z daleka wydawały się wąskie – ale teraz Kruk widział, że ich po prostu nie było. Ani śladu czerwieni, ani śladu miękkości, nic, co można przycisnąć czule do czoła dziecka czy ukochanego. Tylko skóra barwy wosku, tylko ciemna jama gęby, a w niej nieliczne i rzadko rozstawione zęby. Po bokach nieludzko wąskiej czaszki z rzadkich włosów sterczą uszy, pofałdowane jak kapelusze grzybów. Nie człowiek. Coś. Coś strasznego.

Łucznik przyklęknął przed Roddardem. Blisko, ale zbyt daleko, by wyprowadzić celny cios, a drugiej szansy nie będzie. Łucznik wyciąga z kołczana strzałę i wbija grot w ziemię, między gnijące liście. Kruk tylko nadludzkim wysiłkiem woli nie drgnął.

Nie była śmiertelna. Ta trucizna, krążąca mu w żyłach nie zabijała, skoro ta istota uczyniła, co uczyniła. Karą za zabicie jego towarzysza będzie śmierć w męczarniach od zabrudzonej ziemią rany.

Istota powstała, podeszła bliżej niego i przyklękła. Dostrzegł, że powieki rybich oczu pozbawione były rzęs i brwi. Dostrzegł też i poczuł coś jeszcze. Oczy pocięte były siecią czerwonawych żyłek, jakie zawsze pojawiają się przy zmęczeniu, woskowe policzki były mokre od łez. A od istoty biła ciepła, normalna i zwyczajna, bardzo dobrze Krukowi znana woń świeżego, ludzkiego potu.

Willam, Kamyk i Joran


Konie są niespokojne i się boczą. Jednooki basior jest niespokojny, ale idzie przodem, z nosem zwieszonym nisko nad ziemią. Ziemia drży. Nadchodzi mocarz, myśli Willam, i próbuje wzrokiem przebić ciemności.
- Trzymaj wilka blisko – mruczy Joran, szepce cichutko, jakby dziewce słodkie słówka prawił. - Bliżej, żeby nas nie zdradził.
Septa trzyma mocno wodze, brnie przez chaszcze z uporem, na końcu języka ma jadowity komentarz, gdzie Czarne Serce może sobie wsadzić swój zamiar cichych, bezszelestnych podchodów. Na końcu ich kawalkady podąża bowiem Kamyk, i hałasuje tylko trochę mniej niż jednorożec.

Willam próbuje sobie przypomnieć, czy wilkowi powiedział. Czy wyraził to na głos: szukamy Roddarda. Miał taki zamiar, ale czy to powiedział? Tak chyba musiał... bo Jednooki nagłe złapał trop. Musiał mu to powiedzieć, inaczej... za jakim śladem teraz by szli?

Dum, dum, ziemia drży. Kolejna legenda wyszła poswawolić po ziemi Straży. Willam znał setki innych legend, które chętniej by tu wpuścił, a potem dopuścił do bliższej znajomości. Leśne panny o włosach z mchu i sukniach z liści paproci, na przykład... Nie mogły takie przyjść? Septa by się chętnie z nimi bliżej zaznajomił, i obadał naturę ich legendarności. Ale nie. Musiało wyleźć coś paskudnego, śmierdzącego i wielkiego, co może Straży przypierdolić, zamiast przed Willamem, wielkim koniuszym Straży, rozłożyć nogi.

W głowie Kamyka, którą chlaszczą gałęzie wszystkich mijanych drzew, bulgocze obok wyrzutów sumienia jeszcze jedna myśl. Mianowicie, że to wszystko popieprzone jest do szczętu. Na wybrzeżu stoją takie słupy jak ten, i po wroniej, i po dzikiej stronie. Stoją tam, skurwysyny, od wieków... i nie doświadczały nigdy, a przynajmniej według wiedzy Kamyka, wielkiego zainteresowania ze strony Skagów. Mogliby przed tamtymi pokłony bić, ale nieeeeee! To przecież zbyt proste. Skagoska popieprzona natura po prostu musi, bo inaczej się udusi, wyleźć na wierzch i objawić się w działaniu popieprzonym do głębi. W rozgrzebywaniu wronich wychodków, w których nikt nie srał od ćwierci tysiąclecia, na przykład... I chyba się trochę tym popieprzeniem zaraził, bo wszystko co popieprzone, jest jadowite i zaraźliwe jak jasna cholera. Musiało mu coś w łeb wleźć, rozsiąść się władczo i zostać... bo gdy to słupiszcze zaśpiewało, padając, wypełniło go takie wszechwładne uczucie, że tak jest dobrze, i że będzie już wszystko dobrze. Brał to z początku za uczucie triumfu nad morską kokoszką, ale to chyba nie było to. Gdy słup padł, Engan nagle poczuł, że jest bezpieczny. A podobno miał intuicję, ho ho. Stary tak mówił, i Alysa też. No to teraz wyszło jak na dłoni, że gówno warta ta jego intuicja, głupie mrzonki zmęczonego łba. Dopóki Skagi nie wrócą na wyspę, nikt nie będzie bezpieczny.

Dum, dum, ziemia drży. Mocarz idzie. Ale idzie ktoś jeszcze, za nimi. Septa czuje umysły koni, zna te myśli, bo zna główki, w których się lęgną. Większość z nich własną ręką wypieścił. Ich juczniaki, i wierzchowce Morta i Kruka... Alysa nie posłuchała polecenia.

Wilk ostrożnie dotknął nosem zwłok Skaga. Willamowi jeden rzut oka wystarczył, by zrobiło mu się niedobrze i nieswojo. Bo niby ten trup odziany był jak Skag, ale to Skag nie był. To nie był nawet człowiek. Ludzie nie mają takich twarzy.

- Septaaa... - mruczy Joran ostrzegawczo za jego plecami.

Dum, dum, ziemia drży, i nagle przestaje.

- Septaaa... - mruczy Joran nachalnie.

Roddard siedzi oparty o drzewo na przeciwległym końcu polany. Coś, coś, nie człowiek, podnosi się sprężyście i bezszelestnie znad jego ciała, staje bokiem. Willam nie widzi wyraźnie, ale dość dobrze by stwierdzić, że twarz tej istoty jest taka sama jak leżącego u jego stóp trupa. Tamten unosi łuk do twarzy. Z zarośli wychodzi jeszcze dwóch Skagów, rosłych, barczystych wojowników o ponurych mordach.

- Septaaa... to nie wszyscy – szepce Joran ostrzegawczo.
- Ilu? Gdzie? - rzuca mu Willam półgebkiem.
- Po lewej trzech, za drzewami. I ktoś w ruinach – syczy Czarne Serce. Lannister jest spokojny. Zaciska dłoń na rękojeści miecza.

Wilk wybiega truchtem na środek polany. Łapie w nozdrza wiatr. Coś, coś, nie człowiek, mierzy z łuku w serce Willama. Ale coś pachnie jak człowiek, Willam czuje pot i czuje łzy, i czuje smród tego trupa u swoich stóp.

I rzecz jasna, właśnie wtedy nadciąga kawaleria. Córka starego zatrzymuje swoją klaczkę obok Kamyka.

Alysa


Niemal parsknęła śmiechem.

Rzuciła wzrokiem za siebie, na mężczyzn jej towarzyszących, i ogarnęła ją niepowstrzymana wesołość. Bo twarze Urrega, Tytusa i Morta w jednej chwili stały się tak podobne, jakby skagoski wojownik, szlachecki bękart z Dorne i dziecko ulicy z Królewskiej Przystani byli rodzonymi braćmi. Płeć łączy znacznie mocniej niż pochodzenie czy miejsce urodzenia. Wszyscy trzej poczuli niebezpieczeństwo, dostali cel, złapali za broń – i stali się do siebie podobni w mimice, gestach i zachowaniu.

I tak jak na postojach dogadać się nie mogli, tak nagle zaczęli rozumieć się bez słów. Urreg wysunął się na przód przed Alysę, największy i najsilniejszy, mógł śmiało robić za mur, który zatrzyma pierwszy atak. Tytus jechał za nią, trochę z boku. Mort zsunął się z siodła, bez słowa wskazał Sandowi zarośla. Dornijczyk skinął zdawkowo głową i złapał wodze konia zwiadowcy. Mort pochylony niemal do ziemi cichutko zniknął w krzakach.

Nie widziała, co się dzieje na polanie. Urreg zasłaniał jej wszystko swoimi szerokimi barami.
- Mort? - rzucił jej Kamyk półgębkiem.
- Poszedł bokiem – odparła równie cicho, i wtedy Urreg powoli postąpił krok w tył i stanął obok nich.
- Agneta – powiedział cicho, pokazując brudnym paluchem to, co wreszcie mogła zobaczyć na polanie.
- Nie rozumiem – zdenerwowała się lady Qorgyle.
- Urreg – Skagos przyłożył dłoń do własnej piersi, potem wskazał jej głowę palcem – Alysa. - Uniósł dłoń i ponownie pokazał postać łucznika. - Agneta. Agneta Harlene.

Erland


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=eTjvVWXTlKU[/MEDIA]

Dum, dum, ziemia drży. Drżą końskie boki pod udami Erlanda, drżą Erlanda myśli. Wojna, jeśli jednorożce są na lądzie, jeśli je przeprawiono, zawsze jest wojna.

Krzaki zaszeleściły i ustąpiły pod naporem potężnego ciała. Z listowia wyszedł Hwarhen w całej swej okazałości.
- Harlene'owie – oznajmił krótko i kwaśno młodszy Crowl. Erland wykrzywił się w gęstwinach brody, dłoń mu sama skoczyła do broni. Pewnych nawyków nie wykorzeni nawet starość.
- Jesteś pewien?
- Ehe. Gdzie się coś pieprzy, tam zawsze jest jakiś Harlene.
- Albo zaraz zleci się ich chmara – dodał Erland z niesmakiem.
- Jak muchy do łajna – uzupełnił Bez Żony i westchnął przeciągle. - Jak ja tych niemytych łajz nienawidzę.

Choć południowcy patrzyli na wyspiarzy na ogół jak na jednolitą chmarę wrogich sobie ludzi, klany Skagos różniły się między sobą. I różniły się na tyle mocne, by często różnić się zbrojnie, na polu bitwy, albo w imię różnic dźgać się zajadle nożami w ciemnościach.

Magnarowie byli władczy, bezwzględni i silni, rodzili się, by rządzić. Rorkowie z północy wyspy nawet dla swych ziomków byli potworami, żądnymi tylko bitwy i krwi. Stane'owie byli pilnującymi swego ponurakami, przywiązanymi do swego honoru, swych krewnych, ziem i łowisk. Wśród Crowlów najwięcej było mężów i niewiast ostrożnych i rozważnych, żeglujących zręcznie pośród szkwału, jakim były zmieniające się często co kilka dni stosunki między klanami. A Harlene'owie? Harlene'owie byli krwiobiegiem wyspy. Szybcy i wiecznie w ruchu, trudnili się częściej handlem niż wojaczką. Byli też, co do jednego, parszywymi dwulicowymi gnidami. Tak jak zwierzę patronujące ich klanowi, lis, tylko patrzyli, żeby i jakby tu kogoś orżnąć. Handel z Harlene'ami zawsze niósł ryzyko. Jak nie sprzedali gówna za trzykrotną jego cenę, to oszukali przy zapłacie. Jak nie oszukali przy zapłacie, to ukradli coś odjeżdżając. Człowiekowi z klanu Harlene mówiło się „witaj”, tenże odpowiadał „witaj”, i już gdzieś z tyłu czuło się takie niepokojące pieczenie, znak niechybny tego, że właśnie zostało się wyruchanym w dupę. Klan Crowl darzył klan Harlene uczuciami głębokimi, czystymi i namiętnymi. Mianowicie dogłębną i wielowiekową, tradycyjną już wręcz nienawiścią. Początki waśni ginęły w pomrokach dziejów, ale co pokolenie Harlene'owie wyłazili ze skóry, żeby dorzucić coś jeszcze. Za życia Erlanda było to wybicie niemal do nogi klanu Ygrot, przy okazji krwawej rzezi, jaka ogarnęła wyspę po tym, jak Endehar postanowił zostać bogiem szybciej niż starzy bogowie mieli to w planach. Harlene'owie zajęli ziemie klanu Ygrot i zostali sąsiadami Crowlów... a to nie mogło wpłynąć na ocieplenie wzajemnych stosunków. Nie kiedy jedna strona to takie żmije... ale żeby tylko to. Erland miał osobisty powód, by wbić Harlene'om jeśli już nie topór w kark, to chociaż drzazgę pod paznokieć. A konkretniej jednemu z nich.

Iorweth z klanu Harlene oszukał Szepczącego i niemal doprowadził do wojny pomiędzy Crowlami a Stane'ami. Sprzedał Erlandowi stado kuców. Crowlów idących na swoje ziemie ze stadem koni zaatakowali Stane'owie. O tym, że nie byli to Stane'owie, tylko przebierańcy, Erland dowiedział się już w środku klanowej jatki, jaką wywołał Nyhrem, najeżdżając w odwecie Stane'ów. Erlandowi ledwie udało się załagodzić spór. Dowody jednak były zbyt nikłe, by iść z tym do magnara... a Iorweth cieszył się poparciem okrutnego boga. Erland zrobił to, w czym Crowlowie byli najlepsi. Nic, dokładnie nic. Czekał i patrzył, jak ta gnida o fałszywym uśmieszku przyjeżdża nadal na handel, i czuje się w jaskiniach Crowlów jak u siebie w domu. Nie zrobił też nic, bo nie zdążył, gdy Iorweth uwiódł jedyną córkę Nyhrema i porzucił ją z brzuchem. Głupia dziewka rzuciła się ze skały krótko po tym, jak urodziła koszmarnie kalekie dziecko.

Erland nie zrobił nic, tylko pielęgnował w pamięci kolejne urazy. Bogowie mu już rzekli, że kiedyś nadejdzie czas odwetu.

Dum dum, ziemia drży.

- Mają jednorożca – ciągnął Hwarhen bez humoru. - I zgadnij, kto siedzi w siodle.
- Iorweth Harlene – nienawistne imię wyślizguje się lekko z ust Erlanda, Szepczący czuje słodycz na języku, błogość rozlewającą się po ciele, w uszach śpiewają mu duchy Crowlów, które czyny i słowa wojownika ze znienawidzonego klanu przeciągnęły na stronę śmierci. Erland już wie. Nadszedł dobry czas. To dobry czas, by mogła narodzić się zemsta.
- Juści. Gnida.
- Moruad dogadała się z Harlene'ami?
- Mówiła z nimi. Czy się dogadała, nie wiem. Ale byli na kurhanie.
- Wszyscy byli na kurhanie.
- Wrony opuściły obóz.
- Dokąd poszli?
- A kto ich tam wie.

Erland zrobił to, w czym Crowlowie byli najlepsi. Nic, dokładnie nic. Stał w miejscu, z Hwarhenem u boku, i pozwolił się odnaleźć

Dum dum, ziemia drży. Zarośla ustępują pod naporem potężnego cielska. Na Erlanda spoglądają znad rogu małe oczka, jedyne, co każdy jednorożec ma małe, oprócz, rzecz jasna, mózgu.

Dum, dum, ziemia drży i nagle przestaje. Jednorożec zatrzymuje się, uderzony w bok drzewcem topora, rozsypują się wokół niego jeźdzcy Harlene'ów, niektórzy zsiadają z siodeł. Ten, który dosiadał jednorożca, przerzuca nogę nad karkiem zwierzęcia i zsuwa się po jego boku na ziemię.

Idzie ku niemu. Chrzęści na nim kolczuga. Topór oddał jednemu ze swoich, u jego prawego boku kołysze się miecz. Unosi rękę i zdejmuje hełm, na ramiona sypią się proste, jasne włosy. Jest piękny, tą szczególną urodą, która sprawia, że niewiasty tracą głowę, potem tracą cnotę, a na końcu tracą wszystko. Oczy ma zielonkawe jak kot i jak kot dzikie. Gniewne usta nagle rozciągają się w uśmiechu.

- Erland Szepczący – mówi, i klęka. - Cóż za spotkanie. Czcigodny.

Usta Iorwetha dotykają wierzchu Erlandowej dłoni. Coś w Erlandzie wzdraga się z obrzydzeniem od tego dotyku. Coś innego krzyczy. Nie wierz. Nie wierz w ani jedno słowo. Pamiętaj, kto to.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 17-06-2013 o 13:51.
Asenat jest offline