Wszyscy opuścili lokal, w którym po krótkiej przerwie znów zaczęły się pokazy magików wszelkiej maści. Przygaszone światło oraz wodewilowe dźwięki pianina wprowadzały nastrój oczekiwania oraz podekscytowania. Z całej gromadki siedzącej przy stole pozostał jedynie Edward. Siedział uśmięchnięty i pierwszy raz od jakiegoś czasu poczuł, że coś w jego życiu może się zmienić. Schował zegarki, kawałek ulotki oraz sygnet. Coś się wreszcie zmieni i tym razem on sam popchnął klocek domina we właściwą stronę. Dopił resztkę wody ze szklanki. Sprawdził czy wszystko ma przy sobie, po czym wstał od stołu i ruszył do szatni.
Szatniarz trochę zwlekał z oddaniem płaszcza, ale ćwierćdolarówka skutecznie przyspieszyła jego ruchy. Edward szybko nałożył odzienie i wyszedł przed klub.
Czarny ford zajechał pod same nogi dla naukowca. Nie musiał sprawdzać, kto jest w środku. Wiedział, że Zakon jest na miejscu i będzie czekać. Ale już niedługo. Jeszcze parę dni i wreszcie uwolni się od nich raz na zawsze. I będzie to jego najwspanialszy dzień życia. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Samochód ruszył, a człowiek zaniósł się ponownie kaszlem, choć tym razem zabrzmiało to jak rzężenie suchotnika.
- Tremont Street. Jedziemy do Zakonu - powiedział z trudem i spojrzał na światła Bostonu widziane przez szybę auta.
************************************************** ****************************************
__________________ ...and the Dead shall walk the Earth once more
_. : ! : .__. : ! : .__. : ! : .__. : ! : .__. : ! : .__. : ! : ._ |