Bernard Wolner.
Wolner pojawił się w sali tortur przed wschodem słońca. Sprawdził stan narzędzi, rozpalił palenisko, powkładał do niego szczypce i kołki. Lubił być dobrze przygotowany. Dbał o swój warsztat pracy.
Niedługo później pojawił się sekretarz.
Kranz Wolbrom, starszy pan o surowej twarzy poznaczonej plamami wątrobianymi był długoletnim pracownikiem. Bernard lubił z nim pracować. Kranz był cichy, do przesłuchania się wtrącał rzadko i nie narzucał katu sposobu w jaki prowadził śledztwo.
- Jak się masz Bernard? - spytał.
- Nie narzekam. A co u ciebie?
- Za gorąco. Ten żar mnie dobija. Wolę już siedzieć tutaj.
Wolbrom podał Wolnerowi papier.
- Papiery na wiedźmę. Z listą pytań.
Kat zaczął czytać pismo. W chwili gdy skończył drzwi katowni otworzyły się i do środka weszło dwóch strażników, wlokąc między sobą podejrzaną.
Orin Sorley.
Orin przykuł zaciekawione spojrzenia bywalców. Darmowa kolejka spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem. Gdy zaczął grać i śpiewać, wszyscy przerwali rozmowy, które prowadzili i zaczęli słuchać ballady o dwunastu braciach płynących w siną dal na drakarze.
Gdy ballada dobiegła końca rozległy się wiwaty i oklaski.
- Brawo! Jeszcze!
Niziołek po cichu liczył na dobre przyjęcie ale takiego poklasku się nie spodziewał.
Seaghdh Uisdean wstał i klaskał. Gdy napotkał wzrok
Sorleya ukłonił się lekko i ruszył w kierunku szynkwasu.
-
Orin Sorley, wędrowny bard - ukłonił się niziołek brzdąkając jednocześnie w struny.
Karczmarz wtoczył beczkę na salę.
- A to - wskazał Orin na beczułkę - mój podarek dla was. Pijcie na zdrowie!
Owacje trwały czas jakiś, po których bard zaczął znowu grać. Publiczność ucichła i znowu słuchała. To była długa noc. Późną porą lokal był wypełniony klientelą, beczka się skończyła, otworzono następną. Piwo się lało, kuchnia pracowała na pełnych obrotach.
W przerwie między jedną beczką a drugą, w drodze do wygódki w celu opróżnienia pęcherza, już trochę chwiejnym krokiem Orin natknął się na elfa.
- Gratuluję świetnego występu, zdaje się, że karczmarz będzie mi winien przysługę. Utarg dzisiaj ma jak nigdy.
- Dziękuję. A właśnie, pro po przysługi...
- Pamiętam. Co mogę dla was zrobić? Pracę w gospodzie macie już pewną a i z wiktem i opierunkiem problemu być nie powinno.
Niziołek uśmiechnął się.
- Szukam przyjaciółki.
W krótkich słowach nakreślił całe zajście. Mecenas słuchał uważnie, podpytując czasami o szczegóły.
- Niczym się nie martwcie - odrzekł na koniec. - Spotkamy się jutro. Z rana. Może będę miał dla was jakieś informacje.
Biesiadowanie trwało długo w noc. Nie pamiętał już jak znalazł się w pokoju. Obudził się z bólem głowy. Jasne słońce wpadające do pokoju raziło go w oczy. Usiadł na brzegu łóżka. Pragnienie paliło żywym ogniem. Wtedy dopiero dojrzał chudą, piegowatą dziewczynę, ubierającą się w pośpiechu. Zasłaniającą małe, sterczące piersi. Miała może piętnaście lat. Podbiegła do niego, pocałowała w czoło i chichocząc czmychnęła z pokoju.
Zwlókł się z posłania, obmył i ciężko poczłapał na dół. Sala była pusta lecz przy szynkwasie natrafił na karczmarza.
- Wyspaliście się? - ryknął.
- Oj, gospodarzu miły, nie krzyczcie tak - jęknął Orin, krzywiąc twarz w grymasie.
- Ktoś na was czeka - wskazał stolik. - Idźcie a ja przygotuję coś...
Przy wskazanym stoliku siedział
Seaghdh Uisdean. Oparty wygodnie przyglądał się z lekkim uśmiechem niziołkowi. Gdy ten klapnął ciężko na siedzenie odezwał się cicho.
- Ciężka noc?
- Oj...
-
Nena Deacair...
Na dźwięk tych dwóch słów uwaga niziołka się wyostrzyła.
- Co z niÄ…?
Na stół wpłynęła misa pełna jajecznicy i gliniany kubek.
- Maślanka - wyjaśnił gospodarz. - Najlepsza na wasze dolegliwości.
Gdy karczmarz odszedł mecenas podjął zaczęty temat.
- Wiem gdzie ją trzymają - spojrzał na niziołka. - Bardzo wam na niej zależy?
------------------------
Kostnica: 3 (rzuciło mi się kilka razy nim się zorientowałem o co common - pierwszy rzut uznałem za wiążący, a właściwie powinno wyjść 1)
Kesa z Imarii.
Warownia była ścisłym centrum
Denondowego Trudu. Malownicze uliczki między strzelistymi budynkami z czerwonego kamienia, kwieciste klomby. To wszystko komponowało się w piękny obrazek, który na
Kesie zrobił pozytywne wrażenie. Centralną część warowni stanowił ratusz, siedziba grododzierżcy wraz z całą administracją.
Jak wytłumaczył jej
Kirrstof, wewnętrzne mury zajmowała administracja, koszary ze zbrojownią, lochy a zamieszkana była tylko przez grododzierżcę, rajców i co zamożniejszych mieszczan. Do ścisłego centrum Trudu dostęp miała więc ograniczona liczba osób a spoza tej listy tylko te, ze specjalnymi glejtami. Z murów Warowni roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na pozostałą część miasta, usytuowaną poniżej i schodzącą kaskadowo aż do zewnętrznych murów.
Za wewnętrzne mury wyszli w obstawie trzech mieczników. Wypielęgnowane i zadbane uliczki, obsadzone zielenią zastąpiły szare, wąskie ulice gwarnego miasta. Miasto żyło. Ludzie przepychali się wąskimi uliczkami, uchodząc jednak z drogi nadchodzącemu rajcy, rzucając im ukradkowe spojrzenia. Ludzie rozmawiali, wykłócali się głośno, klęli. Brudne, bose dzieciaki biegały między przechodniami. Wóz wyładowany towarem złamał ośkę tarasując przejazd. Żebracy siadali w cieniu świątyń, wyciągając pokrzywione, chore członki, ukazując garbate plecy, żebrząc o kawałek chleba, o kilka miedziaków. Rynsztoki śmierdziały kałem i odpadami. Czarny, wychudzony kot starał się z nich wygrzebać coś co go zaciekawiło. Może był to jakiś smakowity kąsek?
Wrócili gdy już się zmierzchało. Od ilości wrażeń szumiało jej w głowie. Po krótkiej toalecie położyła się w czystej, przyjemnie miękkiej pościeli i zasnęła mocnym, twardym snem.
W drodze na śniadanie spotkała
Martę. Starsza kobieta najwidoczniej czekała pod drzwiami aż
Kesa siÄ™ obudzi i wyjdzie z pokoju.
- Pani - ukłoniła się niezdarnie - chciałam przeprosić za moje wczorajsze zachowanie. Nie wiedziałam... Myślałam, że pani... a pani uratowała moją panienkę. Dziękuję. Przepraszam.
***
Śniadanie było równie wytworne co kolacja. Bogactwo smaku zachwycało. Na śniadaniu pojawiła się blada jeszcze i osłabiona
Mira. Przywitała się z zielarką i podziękowała jej za uratowanie życia.
Kirrstof von Szant zabawiał je rozmową, jednak zauważyła w nim pewne spięcie, wydawał się być poddenerwowany.
Przed udaniem się do lochów była świadkiem krótkiej kłótni między Mirrą a Kirrstofem. Rajca kategorycznie zabronił jej wychodzić z domu, co spotkało się z ostrym sprzeciwem dziewczyny. Obiecał, że wrócą do rozmowy później.
***
Lochy były ogromnym gmaszyskiem usytuowanym pod ratuszem. Ich niekwestionowanym władcą był kulejący człowiek, z poprzypinanymi do pasa pękami kluczy.
Kulawiec, bo tak kazał się nazywać, prowadził ich schodami i korytarzami po swoim królestwie, otwierając kolejne kraty i bramy. Przechodząc wzdłuż cel słyszeli krzyki ludzi, jęki, brzęk łańcuchów. Lochy, tak jak przypuszczała, były przygnębiającym miejscem. Zmęczona oparła się o mur. Był zimny i wilgotny. Woda spływała po ścianie wąską strużką.
Nagły hałas w celi obok spowodował, że odskoczyła raptownie. Wychudzona postać doskoczyła krat, złapała za nie szponiastymi palcami.
- Zabiję! Zabiję! Zabiję! - zaharczała gardłowo szczerząc poczerniałe zęby i rzucając się na kraty i próbując sięgnąć stojącej przed nią Kesy. Klucznik odciągnął ich dalej, w kolejny korytarz.
- Sami widzicie jak to wygląda - odezwał się
von Szant. - Niektórzy z uniewinnionych nie nadają się do wypuszczenia ich na wolność. Co o tym myślicie?