Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-06-2013, 22:08   #56
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
W Denondowym Trudzie ludzie bali się wielu rzeczy.

Bali się noża wbitego nocą w plecy, żelaza przy gardle, francy na kutasie, pustej sakiewki i pustego brzucha. Bali się morowego powietrza, zarazy niesionej zachodnim wiatrem zza Góry Umrzyka i Trupich Jam. Dzieci chowały się przed mieszkającymi w opowieściach rodziców pomornicami, krwawnikami i ciemnością cicho czającą się na dnie wyschniętej studni przy Północnej Bramie. Gdy kupcy drżeli o wysokość podatków, bezpieczeństwo karawan i posagu swoich córek, chłopów z okolicznych wsi nawiedzało widmo nieurodzaju, gdy z zadartymi głowami wpatrywali się w niebo, szukając sinych chmur, które mogły zasiać ziarna niszczącej zasiewy burzy. Mads bał się jednak najbardziej suchego kaszlu swojej żony i kaprysów szlachetnego Dunstana, którego wszyscy za plecami nazywali Kurwidołkiem.

Dunstan Kurwidołek Cadwallader, pierwszy tego imienia i drugi tego przydomka, kultywując uświęcone przez ojca oraz stryja tradycje, dochody czerpał z kopalni srebra, hojnie łożył na lokalne burdele, w wieku trzech dziesiątek lat skosztował ponoć każdej, nawet najtańszej dziwki, miał na fiucie każdego, nawet najbardziej swędzącego syfa i rozmiłowany był we wszelkiego rodzaju kuriozach. Właśnie to upodobanie do dziwactw, osobliwości i wybryków natury sprawiło, że Mads stał teraz nachylony nad stołem, garbił swoje długie, kościste plecy i najnormalniej w świecie się bał. Bo Cadwallader był jak spadająca moneta, która upaść może na ziemię po równo awersem euforii jak rewersem jadowitej furii. W jego podkrążonych, wiecznie zagniewanych oczach kryła się niemal paląca gotowość, by za byle uchybienie życie drugiego człowieka przemienić w spływający krwią i potem koszmar. I tylko łut szczęścia, iście kobieca zachcianka kapryśnej natury pozwalały temu gniewowi przemienić się w tryskającą srebrem szczodrość i chłopięcy niemal zachwyt.

Taki kaprys skierował łaskawy wzrok Kurwidołka na głowę niedźwiedzia, której Mads w pijackim widzie doprawił rogi i pociągniętą ponurą, lśniącą czerwienią drugą parę oczu. W ten sposób szlachetny Dunstan zyskał wątpliwej urody trofeum, a wypychacz zwierząt sakiewkę pełną brzęczących monet i martwego, tężejącego już kocura.


* * *


Teraz sierściuch stał na jego stole. Skóra rozcięgnięta na szkielecie z drewna i miedzi, kształt pieczołowicie wypełniony gałgankami i drobnymi trocinami, szczerzący do świata nieliczne, żółtawe zęby.
Jako żywy, wypychaczu” wycedził przy ich ostatnim spotkaniu Kurwidołek, a w jego głosie wiła się śliska i nieprzyjemna groźba.
Mads pokiwał wtedy głową, a gdy w pracowni otworzył wyłożoną pluszem skrzynkę, zaczął kląć. Lżył potem tą przeklętą padlinę, gdy zdejmował z niej pociętą, poprzerywaną ranami skórę. Lżył, gdy wygotowywał czaszkę. Lżył, gdy pobierał miarę z połamanych butem Cadwalladera kości. I lżył ją teraz: stojącą na jego nieoheblowanym stole, przypominającą bardziej swoją własną karykaturę niż zwierzę, którym kiedyś była. Kurewski pech.

- Nieszczęście ci to przyniesie, chłopcze - odezwała się nagle siedząca przy otworze okiennym starucha, jakby zgadując jego myśli.

Przycupnięta na rozchwierutanym zydlu przypominała ciemne, nastroszone ptaszysko i nachylony nad robotą wypychacz niemal czuł, jak wbija w niego ciężki od przygany wzrok.

- Martwe powinno pozostać martwym. Padlina padliną. Ślepą. Bezbronną. Rozdzieloną na wiele, by złe w nią wejść nie mogło - sarkała do jego pleców z jakąś surową troską, gdy przymierzał do pustych oczodołów rezane z gałęzi olchy kulki. - A ty dajesz tym wypatroszeńcom oczy i kości z drewna. Dajesz wnętrzności z materiału i trocin. Dajesz im kształt. A potem wciskasz białorękim głupcom.

- Ostatnie miesiące były ciężkie, a ci głupcy mają srebro - burknął ponuro, nawet się ku niej nie obracając.


Gdy pokręciła głową, ozdoby wplecione w długi, siwy warkocz, zastukały o siebie cicho, matowo.

- Srebra za szczęście nie przehandlujesz.

- Za to nędza mnie uwzniośli. Bez ochyby
- prychnął, mocując jasne kulki oczu w kociej głowie. - Na chleb nie będę miał, na dom nie będę miał, ale zapewne będę szczęśliwy jako świnia w ciepłym błocie nawet, gdy mi się ostatnia kapota na grzbiecie rozpadnie, a dzieciaki z głodu pomrą.

Popatrzył w końcu na nią i jak zwykle uderzyło go, jak bardzo była stara i jak bardzo pełna jakiejś cierpliwej żywotności, która zdawała się pochodzić już z drugiej strony czasu. Ile mogła mieć lat? Wiek prawie skoro pomogła przyjść na świat pięciu kolejnym pokoleniom. Akuszerka, piastunka, znachorka, mądra kobieta. Mads jednak słyszał jak ją nazywała mieszkająca na skraju miasta biedota: szeptunka, zamawiaczka, widząca. Mówiono, że przynosi szczęście i potrafi odegnać pecha. Mówiono, że potrafi czytać linie losu. Mówiono wiele rzeczy, z których część starą Irgę nieodmiennie bawiła, a jego samego wprawiała w ostrożną konsternację.

Nie potrafił uwierzyć w te opowieści. Nie we wszystkie. Nie tak jak potrafili to zrobić zabobonni chłopi.

- Złe wróżdy odmawiasz jak jaki klecha pacierze - dodał po chwili. - Ale ja to wiem przecież, bo ten kurewski pech od zimy nie chce mnie opuścić. Tylko co innego mogę zrobić? Po pożarze to jedyny fach jaki mi w rękach pozostał. Więc co? Biedę klepać dobrowolnie?

Skrzywiła brązową, pomarszczoną jak łupina istavadzkiego orzecha twarz, zgramoliła się ze stołka i podeszła do niego: przygarbiona, krucha jak pokryty patyną, wiekowy bibelot. Nachyliła się lekko, zapatrzyła w matowe oczy wypchanego zwierzęcia i zadrżała zaraz pod spojrzeniem drewnianych oczu czarnego, martwego kocura. Cofnęła się o krok.

- Zaniechaj - poprosiła Madsa ponownie. - A jeśli zaniechać nie możesz, spal to ścierwo. Spal je i znajdź nowe. A jeśli nie spalisz i nie znajdziesz nowego - odmów, gdy on cię poprosi. - Sięgnęła do jego płóciennej koszuli, odruchowym, matczynym gestem strzepując z niej kilka drobnych trocin. - Zaufaj przeczuciu, starej kobiety. I odmów.


* * *


Zostawiła go tam. W zagraconym, pachnącym klejem, sierścią i drzewnym pyłem warsztacie, wczepionego wzrokiem w tego przeklętego wypatroszeńca, który nie mógł przynieść mu niczego oprócz zgryzoty i zimnego, północnego wiatru dmącego prosto w twarz. Zostawiła go tam, a sama wyszła na zewnątrz.

Dzielnica biedoty, otaczająca zewnętrznym pierścieniem Wewnętrzne Miasto, pełna była słońca, smrodu i pyłu.

Na przypominajacych spękane klepisko, wąskich uliczkach przecinających bezładny labirynt ubogich zabudowań, zastygały kałuże nieczystości. Od garbarni starego Hesla cuchnęło uryną, zwierzęcym gównem i gnijącym trupem. W kierunku pustej studni szedł korowód żałobników, głośnym lamentem oznajmiając żałobę. Niesiona jak proporzec końska czaszka kłapała żuchwą umocowaną za pomocą twardych rzemieni, a wiatr wplątywał się w doczepione do niej kolorowe, postrzępione wstążki. Gord, zjadacz grzechów, z pokrytą bielidłem twarzą sunął na samym końcu jak milczący cień.

Irga odprowadziła go spojrzeniem, zaciskając mocniej pokrzywione palce na okutym zimnym żelazem kosturze. Szukała znaków. Czekała.

Ale wiatr milczał, a w melodii ludzkich głosów brak było tej przedziwnej nuty, która kazałaby szeptunce składać z nich kruchą melodię wróżby. Cienie, lot kruków, gołębi i wróbli, jasny dym zza murów Wewnętrznego Miasta, czy taniec pyłu w promieniach letniego słońca, wszystko to było puste, pozbawione znaczenia. Nie omen. Nie znak. Nie ziarno przeczucia. Nie było kręgów na wodzie. Tylko ludzie, tylko wiatr, tylko pył. Nic więcej i nic mniej.

Szeptunka jednak była cierpliwa, mogła poczekać.
Na coś. Na kogoś.
Tak jak czekała już od momentu, gdy spadły pierwsze śniegi.


* * *


W okolice Denondowego Trudu zaprowadził ją północny wiatr i krzyki czarnych ptaków. Jesienne liście skończyły już opadać i drzewa były ciemne i nagie na tle zimowego nieba. Irga zadzierała ku nim głowę, tuląc do siebie gliniane naczynie z żarem, i czuła się znużona, zbyt stara, by tego roku walczyć z zimą i śniegiem. Potem jednak zaczęła dostrzegać pierwsze omeny, które rozchodziły się po świecie jak kręgi na wodzie.

Zobaczyła toczone przez próchnicę drzewo, które ożyło, w mroźnym powietrzu wypuszczając zielone pąki. Zobaczyła martwe niemowlę, które zaczerpnęło pierwszego oddechu na przekór odczytanego przez nią losu. Zobaczyła dym, wijący się jak żywe stworzenie i klucze ptaków, kreślące na niebie znaki, których nie potrafiła odczytać. Zobaczyła przygasające ognisko, które nagle buchnęło ciepłem i światłem. Jego iskry długo tańczyły w nocnym powietrzu.

Coś zmieniało przeznaczenie. Coś rozchodziło się - jak kręgi na wodzie - od strony Denondowego Trudu i kryjących się za nim gór.

Zamawiaczka, wsłuchując się w szept tamtych płomieni, zrozumiała jedną rzecz: to był cel jej trwającej ponad siedem dziesiątek lat podróży.

A potem płomienie zaszeptały: “czekaj”.
Więc czekała.

Czekała całą zimę, przechodząc z domu do domu, żyjąc z cudzej wdzięczności i pod cudzym dachem. Pilnowała rytuałów zimowych narodzin, piastowała dzieci, pomagała leczyć proste dolegliwości równie prostych ludzi. Czasem zaklinała szczęście, zamawiała pomyślność dla tych, którzy jej najbardziej potrzebowali, rozpruwała podbrzusza i gardła zwierząt, by z płynącej krwi spleść wróżdę czyjegoś losu. Czekała, trzymając się z dala od wewnętrznych murów miasta, pełnego bogactwa, pieniądza i wiedzy, która była jej obca.

A gdy w końcu nadeszła wiosna - czekała dalej.
Na coś. Na kogoś.
Na znak, że powinna ruszyć dalej.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 01-07-2013 o 20:55.
obce jest offline