01-07-2013, 16:08
|
#19 |
| Ostatnie dni należały do najdziwniejszych i najbardziej koszmarnych w krótkim życiu Nethadila. Usiadł ciężko, wpatrując się w rozerwany rękaw zbroi i nogawicę. Co tu się dzieje?! Bezmyślnie obracał w dłoniach kłąb zakrwawionego bandaża. Gdzie się znowu znalazł? Dlaczego tu a nie w tym samym miejscu co poprzedniego ranka?! W jaki sposób? Z wahaniem oparł dłoń o buk, niejasno pamiętając o mocy krewniaczek ze strony matki - i druidów - przechodzenia pomiędzy drzewami. Nic jednak się nie wydarzyło. Cofnął palce i zwinął je w pięść. Czy to że znalazł się tutaj było kolejnym krzykiem rozpaczy driad? Panika w ich głosach, ten okropny … chaos, kakofonia … podczas próby rozmowy z nimi sugerowałyby że tak … ale z drugiej strony uzdrowienie go świadczyło o tym że jakaś świadomość, jakiś zamysł stał za tym wszystkim. I kim była istota której wizerunek miał ciągle przed oczyma? Jeśli wizja była prawdą... Wzruszył ramionami. Toril i jego knieje skrywały w sobie wiele tajemnic, o wiele więcej niż ktokolwiek był w stanie poznać. Okaże się. Co miał zrobić? Tu akurat odpowiedź była prosta. Tylko że najprostsze rzeczy są czasami najtrudniejsze. I najbardziej niebezpieczne. A on chciał powrócić do Loreth'Aran... Gdy ochłonął i starł zimny pot z czoła sięgnął za pazuchę i z westchnieniem ulgi wydobył amulet. Przez chwilę kontemplował malutkiego pajęczaka zamkniętego w bryłce bursztynu. - Dziękuję ci, mamo - wyszeptał, obserwując jak istotka wije się w amulecie. Dar Alariele po raz kolejny uratował mu życie. - I dziękuję wam. Po śniadaniu z powrotem zajrzał do plecaka. Tym razem jednak na twarzy półelfa zagościło coś wrednego i paskudnego gdy wyjmował butelki z oleistą cieczą i inne przedmioty. Również strzały wyciągnął z kołczanu i obejrzał je uważnie, odkładając na bok te co do których nie był w pełni zadowolony. Najpierw przymocował i zszył uszkodzone fragmenty zbroi, rozerwane kłami wilków, potem zajął się przygotowywaniem lontów i obwiązywaniem brzechw paskami płótna nasączonego oliwą. Mruczał coś przy tej robocie, cicho i niemelodyjnie, niemal niesłyszalnie. Ktoś, kto siedziałby przy Nethadilu zrozumiałby jedynie ostatnie słowa, zanucone nieco głośniej: - … pal się gacku, pal! Tropiciel stanął przy buku i raz jeszcze oparł dłoń o pień. Próbował tego wcześniej, ale … nie zaszkodziło spróbować znowu. Nic się nie wydarzyło. Liście szumiały na wietrze, konary gięły się, pień był zdrowy i mocny, nie tknięty siekierą drwala czy chorobą. Dorodny. Nie wydawał się również czynić zakusów na członki czy całą osobę Nethadila. Półelf westchnął. - Więc po staremu - mruknął i ruszył przed siebie, zaczynając zataczać pierwszą pętlę spirali wokół miejsca w którym się ocknął. Kompletnie nie wiedział gdzie się znajduje, a wybierać losowego kierunku nie zamierzał. Łuk i strzałę miał w pogotowiu, a za pasem butelkę z oliwą.
__________________ Why Do We Fall? So We Can Rise |
| |