| Dzień 4. Przeklęta Polana (1) Tym razem słońce nie zdążyło przewędrować nawet w pobliże zenitu gdy Nethadil zauważył, że po południowo-wschodniej stronie bór wyraźnie się przerzedza. Cóż mógł sugerować prześwit w tym miejscu, jeśli nie jakąś polanę? Przeklętą lub nie, ale jednak. Półelf ostrożnie ruszył w tamtym kierunku, choć miał przed sobą sporo maszerowania. Pamiętał jednak swoje sny i ich implikacje, toteż wolał nie ryzykować. Zresztą już po kilkudziesięciu krokach poczuł, że coś się zmienia. Czuł to szóstym, czy może nawet siódmym zmysłem odziedziczonym po matce; cienka nić wiążąca go z naturą bardziej niż przeciętnego elfa drżała jakby targana niewidzialną wichurą. Mimo że pogoda była całkiem znośna, Nethadil miał wrażenie, że wokół niego robi się coraz ciemniej; wędrował jakby otoczony lepką, smolistą mgłą, która sprawiała, że nie widział nic innego niż znajdujący się przed nim cel - mroczny, zniszczony, zdegenerowany las, las który przywoływał go w snach...
Tropiciel chciał zawrócić, zatrzymać się, zastanowić choć chwilę co ma zrobić, co zrobić gdy ten niby-sen-niby-wizja stał się rzeczywistością, ale nie mógł. Nogi same niosły go w stronę zniszczonych, zwalonych drzew, spopielonej trawy, wznoszących się w niebo spróchniałych pni i widocznych wśród nich ruin. Oszołomiony Nethadil zrobił jeszcze kilka kroków i w końcu się zatrzymał. Kurz, pył, czy też popiół pod jego nogami zawirował i opadł z powrotem na ziemię. Młodzieniec odwrócił się powoli - za sobą miał piękny, starożytny bór, kipiący ciepłym brązem i wszystkimi odcieniami zieleni, zaś przed sobą jego pokraczne, odrażające odbicie. Obydwa lasy nie przechodziły płynnie jeden w drugi; oddzielone były jak gdyby niewidzialna linią, barierą, na której zatrzymał się niszczycielski czar, przekleństwo, czy cokolwiek to było. Nawet chmury nad Przekletą Polaną - bo nie było najmniejszych wątpliwości, że właśnie tu półelf się znalazł - płynęły inaczej. A dokładniej - nie płynęły wcale. Nad Polaną nie widać było nieba, tylko szarą nicość. Żaden powiew wiatru nie poruszał martwymi gałęziami; żadna kropla deszczu nigdy nie zmąciła grubej warstwy pyłu zalegającego wszystko; tego tropiciel był pewny. Półelf miał poczucie, że porusza się w jakiejś gęstej cieczy, która spowalnia jego ruchy i myślenie. Czy to szok spowodowany znaleziskiem tak działał? Świadomość ile driad zginęło, gdy... No właśnie, co? Teren wyglądał jak po wybuchu kuli ognistej - gdyby młodzian kiedykolwiek to widział - lecz drewno nie było spalone. Roślinność nie żyła, ale nie było widać śladów rozkładu, jakby cała Polana zamarła w jakimś osobliwym półśnie. Nie przeleciał tędy nawet ptak, nawet owad, nic nie poruszało się po szarym, pylistym poszyciu. Wszystko było szare i nieruchome, jak przerażający, doskonale dokładny szkic na pergaminie. Nawet dźwięki z zewnątrz wydawały się przytłumione i zniekształcone, nienaturalne w tym dziwnym miejscu. W końcu Nethadil otrząsnął się na tyle, by ruszyć dalej. Nie słyszał żadnch odgłosów, nie widział żadnego ruchu, nic go nie nawoływało; mimo to ścisnał mocno łuk, gotów natychmiast wypuścić strzałę, gdyby coś wyszło zza któregoś z gigantycznych uschniętych pni, lub widocznych coraz lepiej ruin. Pozostałości “wieży maga” były wyraźnie elfie w architekturze, choć wprawne oko rozpoznałoby tu i ręce krasnoludzkich rzemieślników. Delikatne łuki, ażurowe zdobienia, roślinne i zwierzęce motywy, spiralne, wąskie stopnie... Gdyby nie wszechobecne wokół zniszczenia Nethadilowi może by nawet zrobiło się żal, że tak doskonała budowla popadła w ruinę i zapomnienie. Lecz nie teraz. Uważnie lustrował ruiny bynajmniej nie ze względu na ich walory architektoniczne. Kiedyś budowla składała się najprawdopodobniej z parterowego dworku i dwóch wież - wyższej, środkowej i niższej, spiralnej po prawej stronie dworku. Teraz cały parter był zburzony; a mniejsza wieża mocno uszkodzona. Ciężko było powiedzieć, czy po przejsicu szerokich schodów będzie można wejść do wyższej z wież, która wydawała się nietknięta. I czy budynek miał jakieś podziemia, w które będzie można wpaść. Gdzieś z boku widać było mniejsze kupy kamieni, najwyraźniej pozostałość po zabudowaniach gospodarczych. W Visenie nic pożytecznego się nie dowiedział - wieśniacy rozsądnie zakładali, że nie ma co pchać rąk tam, gdzie mogą ci uciąć głowę i nic nie wiedzieli. Półelf musiał radzić sobie sam. |